***
25 stycznia 2016
Przyglądam się leżącym w umywalce włosom i nie mogę pozbyć się myśli, że popełniłem błąd. Jasne, teraz, gdy były znacznie krótsze, były również o wiele mniej problematyczne, głównie dlatego, że nie zachodziły już na oczy, co w wielu sytuacjach było dość irytujące i kłopotliwe. Nie zmieniało to jednak faktu, że czułem się... zwyczajnie dziwnie, nie mogąc już schować twarzy za długimi, sięgającymi niemal ramion włosami, które teraz stały się o dobre kilka cali krótsze. Zdecydowanie zbyt krótkie.
Miałem długie włosy tak naprawdę od kiedy pamiętam. Wiem, że kiedyś, przed wojną moje włosy były krótkie, często trochę krzywo przycięte – najpierw przez ma, później przez Steve’a albo przeze mnie samego, i przylizane do tyłu. Później, już na froncie przycinałem je nożyczkami, nożem, brzytwą, czy jakimkolwiek innym, ostrym przedmiotem, który miałem akurat pod ręką, gdy tylko zaczynały nachodzić na oczy. Wiem, że tego nienawidziłem. Wiem, że tak właśnie było, ale… tylko to wiem. To już nie to samo.
— No, teraz jesteś przystojny — mruczę do siebie i przejeżdżam dłonią po ogolonej szczęce, zastanawiając się, co mi, u diabła, odbiło.
Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. To był impuls. Czuję się jednak trochę… rozczarowany? Zawiedziony? Nieukontentowany? Tak, to dobre określenia. Może prócz tego ostatniego, które jest zbyt wydumane. Fakt, że nie wyglądam już jak Bucky Barnes trochę mnie zawiódł. Przecież powinienem, prawda? Ale tak nie jest. Przynajmniej nie do końca.
Przyglądam się zdjęciu wyrwanemu z bibliotecznego egzemplarza jednej z wielu książek poświęconych Howling Commando, a potem przesuwam spojrzenie na swoje odbicie. Myśl, że te obrazy dzielą siedemdziesiąt cztery lata, jest odrobinę… przytłaczająca. Wyglądam starzej o zaledwie kilka lat, nie potrafię nawet powiedzieć, w jakim wieku naprawdę jestem, ile czasu z tych dekad udało mi się prze… egzystować? Przewegetować? Przeżyć zdecydowanie nie byłoby dobrym określeniem.
Patrząc w lustro, widzę, zmarszczki tworzące się wokół oczu, bruzdę między brwiami, ziemistą, poszarzałą cerę, podkrążone, przekrwawione oczy. „Cholerny przystojniacha” chciałoby się rzec.
Przechylam głowę w prawo, bardziej eksponując lewy bark i przyglądam się grubym bliznom w miejscu, w którym ciało łączy się z metalem protezy.
Pamiętam, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Wtedy była inna. Znacznie mniej lśniąca, gładka, mniej ludzka, o ile tak można ją nazwać. Przypominała kawałki metalu skręcone w szpony, pokazując, że nie ma być niczym innym niż bronią.
Nie wiem, jaki był wtedy rok, ani gdzie mnie trzymali. Nie mówili mi takich rzeczy, uważali, że nie powinno mnie to obchodzić. Musiało już jednak minąć dobre kilka miesięcy – czy to nie brzmi jak cholernie ironiczny oksymoron? – od mojego upadku. Wtedy żyłem jeszcze myślą, że nie wszystko jest stracone. Przecież już raz uznano mnie za martwego – „Nikt nie wraca ze skrzydła szpitalnego. Chyba, że w worku.” mówili – ale przeżyłem. Steve, ten mały, uparty jak osioł idiota przyszedł po mnie, zabrał mnie stamtąd i mówił, że wszystko już będzie dobrze. Musiało tak być, przecież Steve nigdy nie kłamał. Prawda? Kiedy spadałem setki jardów w dół, dotarło do mnie, że tym razem nie miał racji. Nie było dobrze. Było cholernie źle.
Miesiące spędzone w celi tylko mnie w tym utwierdziły. Przez pierwsze dni – tygodnie? – delirium byłem przekonany, że nie mieliśmy racji i piekło jednak istnieje. W końcu czym innym mogło być tamto miejsce, jeśli nie piekłem? Później, gdy majaki zaczęły mijać, docierało do mnie, że nie jestem w piekle. Czego czasem bardzo żałowałem, bo wolałbym być martwy naprawdę, a nie tylko za takiego uznawany. To ułatwiłoby wiele spraw. Wierzyłem jednak w to, że choć oficjalnie zostałem uznany za zmarłego – nikt przecież nie mógł wierzyć, że przeżyłem upadek w przepaść z rozpędzonego pociągu, prawda? – to i tym razem Steve się nie podda, wyciągnie mnie stąd, tak jak wcześniej.
A potem powiedzieli mi, że Steve już dawno nie żyje. Pokazali mi gazety, pokazali zdjęcia, puszczali nagranie z pogrzebu i, cholera, to bolało bardziej, niż wiedza, że moją, pustą przecież trumnę także wpuszczono już do ziemi. Steve był martwy i to była moja wina. Nie było mnie tam, gdy mnie potrzebował. A jego już nigdy nie miało być, gdy to ja będę go potrzebował.
Wiedziałem to, gdy pierwszy raz zobaczyłem to przyczepione do mojego boku. To był impuls, wywołany paniką, wściekłością i obrzydzeniem. Wolałem wykrwawić się w tamtej celi, niż żyć, wegetować tak, jak dotychczas.
Odrywałem metal od ciała zbyt długimi paznokciami, podważałem go palcami – pieprzonymi szponami – protezy. Pamiętam to uczucie, ten cholerny, nieporównywalny z niczym ból – nie równający się jednak agonii, którą czułem za każdym razem, gdy wsadzano mnie na krzesło, jak później mogłem porównać – rwanych nerwów, mięśni, ścięgien, pękających kości.
Nie byłem wstanie oderwać go całkowicie. Zwyczajnie nie byłem wstanie tego zrobić, byłem zbyt słaby, by zabić się w taki sposób.
Pamiętam, że Lukin znalazł mnie szlochającego i zakrwawionego na podłodze celi. Następne tygodnie spędziłem przywiązany do stołu i ponownie zdany tylko na jego łaskę. A raczej niełaskę.
Przykładam palce w miejsce przecinających bark blizn. Niemal intuicyjnie wiem, które z nich zrobiłem sam, a które powstały przy montażu ramienia. Te moje są inne, cieńsze, jaśniejsze, bardziej poszarpane na krawędziach. Nie obrzydzają mnie tak jak inne. Te są…
Drgam lekko, gdy słyszę za sobą znaczące chrząknięcie.
Nie odwracam się, a spoglądam tylko na odbicie stojącej w drzwiach łazienki Yeleny. Unoszę brew w niemym pytaniu.
— Wiesz, rozumiem, że zobaczenie swojej twarzy po tylu miesiącach chowania jej za tym gąszczem, może być czymś szokującym, ale wgapianie się w swoje odbicie tak cię pochłonęło, że zaczęłam podejrzewać cię o posiadanie narcystycznych zapędów — mówi, odpychając się ramieniem od futryny. Podchodzi bliżej, przyglądając się mojej twarzy. — Ugh, wyglądasz okropnie. — Krzywi się. — Naprawdę. Na twoim miejscu starałabym się przyczepić to z powrotem. — Wskazuje dłonią na leżące w umywalce włosy. Spoglądam na nią spode łba i zarzucam ręcznik na lewy bark. — Och, no nie patrz na mnie w ten sposób, przecież wiesz, ze żartuję.
— Tak? — pytam z powątpieniem.
— Tak, nie wyglądasz źle. Zgoleniem tych chaszczy odjąłeś sobie dobre kilka lat, a do tego wyglądasz bardziej, bo ja wiem, przyjaźnie? Mniej odstręczająco?
— Mniej odstręczająco?
— Sam musisz przyznać, że wglądałeś jak typ z pod ciemnej gwiazdy. — Wzrusza ramionami. — Teraz prezentujesz się po prostu bardziej…
— Czyli próbujesz właśnie powiedzieć, że wyglądam dobrze? — wchodzę jej w słowo, uśmiechając się krzywo, nieznacznie. — Oczywiście używając do tego wszystkich określeń prócz właśnie tego? Komplikowanie to raczej moja specjalność, ale pomogę ci – Barnes, wyglądasz powalająco przystojnie. Nie mogę utrzymać rąk przy sobie, gdy tylko jesteś w pobliżu. Moje kolana miękną na sam twój widok. Śmiało, nie musisz się wstydzić.
Odwracam się i zaciskając dłonie na krawędzi umywalki, opieram się o nią biodrami.
— Sugerujesz, że próbuję zabiegać o twoje względy? — Przekrzywia głowę, przyglądając mi się lekko rozbawiona. Gdzieś z tyłu głowy kiełkuje nieznośna myśl, że to właśnie sam pomysł, że mógłbym ubzdurać sobie, że miałbym jakieś szanse, tak ją rozbawił.
— Wiesz, jeśli o mnie chodzi, nie mam żadnych zobowiązań — zaczynam, starając się utrzymać swój dawny, brooklyński akcent. Yelena unosi nieznacznie brwi na jego dźwięk. — Nie miałbym nic przeciwko. Moglibyśmy czasem gdzieś wyjść. Razem — mruczę, zastanawiając się, co właśnie, u diabła, robię? — Zabawić się. Nie musisz się bać, jestem dżentelmenem, obiecuję — dodaję po chwili.
— Tak? Jesteś? — Udaje zaskoczoną w zbyt przesadny sposób. — Słyszałam o panu wiele plotek, panie Barnes. Mówią o tobie, że ponoć jesteś łamaczem damskich serc. Nie wiem, czy mogę ci ufać. — Patrzy na mnie spod rzęs.
— To tylko nic nie warte pomówienia zazdrośników. Nie słuchaj ich, laleczko*.
Yelena patrzy na mnie przez chwilę z powagą, a potem zaczyna się śmiać. Sam też nie próbuję powstrzymać parsknięcia.
— Boże, to było żenujące. — Kręci głową. — Choć muszę przyznać, że i tak byłeś lepszy od kilku gości, którzy naprawdę próbowali mnie poderwać. Ale „laleczko”? Co cię napadło?
— Sam nie wiem. — Wzruszam ramionami. — Zwyczajnie mam dziś mniej wisielczy humor niż zwykle.
— Świetnie. Będziesz więc sprzątał to z uśmiechem na ustach — mówi, ponownie wskazując na umywalkę. — Zrozumiano, casanowo?
— Tak jest, ma’am. — Salutuję krzywo. W odpowiedzi wywraca tylko oczami, mijając mnie, by wyjść z łazienki.
Miałem długie włosy tak naprawdę od kiedy pamiętam. Wiem, że kiedyś, przed wojną moje włosy były krótkie, często trochę krzywo przycięte – najpierw przez ma, później przez Steve’a albo przeze mnie samego, i przylizane do tyłu. Później, już na froncie przycinałem je nożyczkami, nożem, brzytwą, czy jakimkolwiek innym, ostrym przedmiotem, który miałem akurat pod ręką, gdy tylko zaczynały nachodzić na oczy. Wiem, że tego nienawidziłem. Wiem, że tak właśnie było, ale… tylko to wiem. To już nie to samo.
— No, teraz jesteś przystojny — mruczę do siebie i przejeżdżam dłonią po ogolonej szczęce, zastanawiając się, co mi, u diabła, odbiło.
Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. To był impuls. Czuję się jednak trochę… rozczarowany? Zawiedziony? Nieukontentowany? Tak, to dobre określenia. Może prócz tego ostatniego, które jest zbyt wydumane. Fakt, że nie wyglądam już jak Bucky Barnes trochę mnie zawiódł. Przecież powinienem, prawda? Ale tak nie jest. Przynajmniej nie do końca.
Przyglądam się zdjęciu wyrwanemu z bibliotecznego egzemplarza jednej z wielu książek poświęconych Howling Commando, a potem przesuwam spojrzenie na swoje odbicie. Myśl, że te obrazy dzielą siedemdziesiąt cztery lata, jest odrobinę… przytłaczająca. Wyglądam starzej o zaledwie kilka lat, nie potrafię nawet powiedzieć, w jakim wieku naprawdę jestem, ile czasu z tych dekad udało mi się prze… egzystować? Przewegetować? Przeżyć zdecydowanie nie byłoby dobrym określeniem.
Patrząc w lustro, widzę, zmarszczki tworzące się wokół oczu, bruzdę między brwiami, ziemistą, poszarzałą cerę, podkrążone, przekrwawione oczy. „Cholerny przystojniacha” chciałoby się rzec.
Przechylam głowę w prawo, bardziej eksponując lewy bark i przyglądam się grubym bliznom w miejscu, w którym ciało łączy się z metalem protezy.
Pamiętam, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Wtedy była inna. Znacznie mniej lśniąca, gładka, mniej ludzka, o ile tak można ją nazwać. Przypominała kawałki metalu skręcone w szpony, pokazując, że nie ma być niczym innym niż bronią.
Nie wiem, jaki był wtedy rok, ani gdzie mnie trzymali. Nie mówili mi takich rzeczy, uważali, że nie powinno mnie to obchodzić. Musiało już jednak minąć dobre kilka miesięcy – czy to nie brzmi jak cholernie ironiczny oksymoron? – od mojego upadku. Wtedy żyłem jeszcze myślą, że nie wszystko jest stracone. Przecież już raz uznano mnie za martwego – „Nikt nie wraca ze skrzydła szpitalnego. Chyba, że w worku.” mówili – ale przeżyłem. Steve, ten mały, uparty jak osioł idiota przyszedł po mnie, zabrał mnie stamtąd i mówił, że wszystko już będzie dobrze. Musiało tak być, przecież Steve nigdy nie kłamał. Prawda? Kiedy spadałem setki jardów w dół, dotarło do mnie, że tym razem nie miał racji. Nie było dobrze. Było cholernie źle.
Miesiące spędzone w celi tylko mnie w tym utwierdziły. Przez pierwsze dni – tygodnie? – delirium byłem przekonany, że nie mieliśmy racji i piekło jednak istnieje. W końcu czym innym mogło być tamto miejsce, jeśli nie piekłem? Później, gdy majaki zaczęły mijać, docierało do mnie, że nie jestem w piekle. Czego czasem bardzo żałowałem, bo wolałbym być martwy naprawdę, a nie tylko za takiego uznawany. To ułatwiłoby wiele spraw. Wierzyłem jednak w to, że choć oficjalnie zostałem uznany za zmarłego – nikt przecież nie mógł wierzyć, że przeżyłem upadek w przepaść z rozpędzonego pociągu, prawda? – to i tym razem Steve się nie podda, wyciągnie mnie stąd, tak jak wcześniej.
A potem powiedzieli mi, że Steve już dawno nie żyje. Pokazali mi gazety, pokazali zdjęcia, puszczali nagranie z pogrzebu i, cholera, to bolało bardziej, niż wiedza, że moją, pustą przecież trumnę także wpuszczono już do ziemi. Steve był martwy i to była moja wina. Nie było mnie tam, gdy mnie potrzebował. A jego już nigdy nie miało być, gdy to ja będę go potrzebował.
Wiedziałem to, gdy pierwszy raz zobaczyłem to przyczepione do mojego boku. To był impuls, wywołany paniką, wściekłością i obrzydzeniem. Wolałem wykrwawić się w tamtej celi, niż żyć, wegetować tak, jak dotychczas.
Odrywałem metal od ciała zbyt długimi paznokciami, podważałem go palcami – pieprzonymi szponami – protezy. Pamiętam to uczucie, ten cholerny, nieporównywalny z niczym ból – nie równający się jednak agonii, którą czułem za każdym razem, gdy wsadzano mnie na krzesło, jak później mogłem porównać – rwanych nerwów, mięśni, ścięgien, pękających kości.
Nie byłem wstanie oderwać go całkowicie. Zwyczajnie nie byłem wstanie tego zrobić, byłem zbyt słaby, by zabić się w taki sposób.
Pamiętam, że Lukin znalazł mnie szlochającego i zakrwawionego na podłodze celi. Następne tygodnie spędziłem przywiązany do stołu i ponownie zdany tylko na jego łaskę. A raczej niełaskę.
Przykładam palce w miejsce przecinających bark blizn. Niemal intuicyjnie wiem, które z nich zrobiłem sam, a które powstały przy montażu ramienia. Te moje są inne, cieńsze, jaśniejsze, bardziej poszarpane na krawędziach. Nie obrzydzają mnie tak jak inne. Te są…
Drgam lekko, gdy słyszę za sobą znaczące chrząknięcie.
Nie odwracam się, a spoglądam tylko na odbicie stojącej w drzwiach łazienki Yeleny. Unoszę brew w niemym pytaniu.
— Wiesz, rozumiem, że zobaczenie swojej twarzy po tylu miesiącach chowania jej za tym gąszczem, może być czymś szokującym, ale wgapianie się w swoje odbicie tak cię pochłonęło, że zaczęłam podejrzewać cię o posiadanie narcystycznych zapędów — mówi, odpychając się ramieniem od futryny. Podchodzi bliżej, przyglądając się mojej twarzy. — Ugh, wyglądasz okropnie. — Krzywi się. — Naprawdę. Na twoim miejscu starałabym się przyczepić to z powrotem. — Wskazuje dłonią na leżące w umywalce włosy. Spoglądam na nią spode łba i zarzucam ręcznik na lewy bark. — Och, no nie patrz na mnie w ten sposób, przecież wiesz, ze żartuję.
— Tak? — pytam z powątpieniem.
— Tak, nie wyglądasz źle. Zgoleniem tych chaszczy odjąłeś sobie dobre kilka lat, a do tego wyglądasz bardziej, bo ja wiem, przyjaźnie? Mniej odstręczająco?
— Mniej odstręczająco?
— Sam musisz przyznać, że wglądałeś jak typ z pod ciemnej gwiazdy. — Wzrusza ramionami. — Teraz prezentujesz się po prostu bardziej…
— Czyli próbujesz właśnie powiedzieć, że wyglądam dobrze? — wchodzę jej w słowo, uśmiechając się krzywo, nieznacznie. — Oczywiście używając do tego wszystkich określeń prócz właśnie tego? Komplikowanie to raczej moja specjalność, ale pomogę ci – Barnes, wyglądasz powalająco przystojnie. Nie mogę utrzymać rąk przy sobie, gdy tylko jesteś w pobliżu. Moje kolana miękną na sam twój widok. Śmiało, nie musisz się wstydzić.
Odwracam się i zaciskając dłonie na krawędzi umywalki, opieram się o nią biodrami.
— Sugerujesz, że próbuję zabiegać o twoje względy? — Przekrzywia głowę, przyglądając mi się lekko rozbawiona. Gdzieś z tyłu głowy kiełkuje nieznośna myśl, że to właśnie sam pomysł, że mógłbym ubzdurać sobie, że miałbym jakieś szanse, tak ją rozbawił.
— Wiesz, jeśli o mnie chodzi, nie mam żadnych zobowiązań — zaczynam, starając się utrzymać swój dawny, brooklyński akcent. Yelena unosi nieznacznie brwi na jego dźwięk. — Nie miałbym nic przeciwko. Moglibyśmy czasem gdzieś wyjść. Razem — mruczę, zastanawiając się, co właśnie, u diabła, robię? — Zabawić się. Nie musisz się bać, jestem dżentelmenem, obiecuję — dodaję po chwili.
— Tak? Jesteś? — Udaje zaskoczoną w zbyt przesadny sposób. — Słyszałam o panu wiele plotek, panie Barnes. Mówią o tobie, że ponoć jesteś łamaczem damskich serc. Nie wiem, czy mogę ci ufać. — Patrzy na mnie spod rzęs.
— To tylko nic nie warte pomówienia zazdrośników. Nie słuchaj ich, laleczko*.
Yelena patrzy na mnie przez chwilę z powagą, a potem zaczyna się śmiać. Sam też nie próbuję powstrzymać parsknięcia.
— Boże, to było żenujące. — Kręci głową. — Choć muszę przyznać, że i tak byłeś lepszy od kilku gości, którzy naprawdę próbowali mnie poderwać. Ale „laleczko”? Co cię napadło?
— Sam nie wiem. — Wzruszam ramionami. — Zwyczajnie mam dziś mniej wisielczy humor niż zwykle.
— Świetnie. Będziesz więc sprzątał to z uśmiechem na ustach — mówi, ponownie wskazując na umywalkę. — Zrozumiano, casanowo?
— Tak jest, ma’am. — Salutuję krzywo. W odpowiedzi wywraca tylko oczami, mijając mnie, by wyjść z łazienki.
***
* Zdaję sobie sprawę z tego, że głupio to brzmi, ale zwyczajnie nie wiedziałam czym zastąpić tę nieszczęsną „doll”, która w tamtych czasach była bardzo popularnym określeniem, a i Bucky’emu zdarzało się tego używać, by nie było to jeszcze bardziej żenujące.
Jimmy, Bucky-Bae, a teraz jeszcze Casanowa <3
OdpowiedzUsuń" (...) moje włosy byłY krótkie, często trochę krzywo przycięte (...)"
OdpowiedzUsuńJeeej, tylko to zauważyłam! Gdzieś miałam wątpliwości "przecinkowe", ale już to zostawiam, bo nie jestem ekspertem w tych sprawach.
Jeszcze mi się nigdy nie zdarzyło zalewać ze śmiechu przy tak traumatycznym przeżyciu, jakim jest obcięcie kudłów, no ale dobrze, wiem, że to ciężkie, kiedy można się za nimi chować, zwłaszcza dla osoby, która potrzebuje się ukrywać. Ale dobrze, że wyszło tak zabawnie. Czegoś takiego było mi trzeba. No i jaki Alvaro nam się zrobił, huhu, jestem w szoku. Genialny luz się tu wkradł, mimo że przeplatany tymi brudnymi i strasznym rzeczami. I tak, Jamie, przystojniacha krył się za tym gąszczem.