N: Zgodnie z kalendarzem dziś rozpoczynam comiesięczny tydzień Stucky, który rozpoczniemy taką oto drobinką:
***
Bucky nie cierpiał być wzywany do szkoły. Wymigiwał
kiedy tylko mógł, zrzucał ten obowiązek na Steve’a, robił wszystko, by nie
wylądować na tym przeklętym dywaniku w gabinecie dyrektorki. Nie czuł się przez
to wyrodnym rodzicem, zupełnie nie. Wiedział, że choć nie jest najlepszym ojcem
tego świata, zdecydowanie nie, to nie łapał się nawet do pierwszej setki tych
najgorszych. Choć czasem miał wrażenie, że według szanownej pani dyrektor powinien zajmować miejsce na podium za
sam fakt istnienia. Nie cierpiał tego babsztyla i to z wzajemnością, jednak
szkoła, którą się zajmowała, była dobrą placówką z doskonałym położeniem. Zaciskał
więc zęby i starał się być tak miły, jak tylko potrafił, czego babka
zdecydowanie mu nie ułatwiała. Dlatego wolał wysyłać do jej gabinetu Steve’a,
który zdecydowanie lepiej radził sobie z utrzymaniem nerwów na wodzy, a do tego
słuchając jej nie wyobrażał sobie przebijania jej opon nożem.
Dlatego kiedy tylko odsłuchał wiadomość ze szkoły,
miał ochotę się znokautować i wylądować na piętrze szpitalnym bazy razem ze
Steve’m, który zafundował sobie wyciąganie szkieł z tyłka – dobra, z ud, ale co za różnica? – i kilka szwów.
Bucky wiedział, że któryś z nich miał pojawić się na dywaniku u Jefferson już
dwie godziny tego, więc cmoknął Steve’a na pożegnanie, obiecując, że zadba o
niego w domu, a potem szybko zrzucił z siebie cały swój mały arsenał i mundur,
wskoczył w dżinsy – tak, wiedział, że powinny być nieco luźniejsze, ale co
poradził, że właśnie takie lubił? – i ruszył w stronę St. Marks Avenue,
przeklinając pod nosem korki, przez które nie mógł skoczyć jeszcze po kawę.
Bucky kochał kawę. Kawa kochała Bucky’ego.
Dlatego właśnie nie potrafili bez siebie żyć i potrzebowali
siebie każdego ranka.
Bucky zaparkował SUV-a na parkingu przy skwerze, naciągnął
kaptur bluzy niemal na oczy i zarzucił kurtkę na ramiona, niemal biegiem
ruszając w stronę budynku szkoły, zamykając za sobą samochód. Lało jak z cebra,
więc zwinnie ominął jadący samochód, unikając ochlapania, i wbiegając pod
zadaszone wejście budynku, zrzucił kaptur z głowy i otrzepał mokre włosy.
Uśmiechnął się do ochroniarza, skinając mu głową na powitanie – nie musiał się
tłumaczyć, dobrze go już znali i wiedzieli po co w szkole ląduje on albo Steve –
i ruszył w stronę gabinetu smoczycy.
Zapukał do drzwi sekretariatu, przez który wejść można było
do gabinetu szanownej i nieomylnej pani dyrektor
Jefferson, nietolerującej w swojej placówce łobuzów i aktów wandalizmu.
Bucky także ich nie tolerował, ale wychodził jednak z założenia, że czasem
skopanie tyłka komuś, do kogo nietrafianą żadne prośby, argumenty czy groźby,
wcale nie było takie złe. A jego największym problemem było to, że wygłosił to
twierdzenie na głos, co Ian szybko podłapał i czego nie mogli mu wyperswadować,
ponieważ zawsze znajdował coś na swoją obronę. Dzieciak był czasem zbyt cwany.
Przywitał się z panną McCarthy, po czym przeszedł do sedna:
— Co znów narobił? — westchnął ciężko, znacząco kiwając głową
w stronę Iana siedzącego na jednym z rzędu krzeseł stojących pod ścianą.
— To co zawsze. — Uśmiechnęła się.
Bucky pokiwał głową i podszedł do nadąsanego Iana, czochrając
mu włosy.
— Cześć młody. — Usiadł obok niego i wykorzystując moment
nieobecności sekretarki, która weszła do gabinetu smoczycy dodał: — Wiem, że
mądry z ciebie dzieciak. Ja to wiem, ty to wiesz, wszyscy do wiedzą. Znasz
sytuację. Więc proszę, powiedz mi, dlaczego ciągle się w coś wplątujesz? —
Oparł łokcie na kolana i pochylił się, by lepiej móc patrzeć mu w twarz. —
Wiesz, że kochamy ciebie i twoją siostrę, i nie chcemy was stracić. A wdawaniem
się w bójki nam tego nie ułatwiasz.
Ian wydął dolną wargę.
— Wiem.
— Więc dlaczego sytuacja ciągle się powtarza?
— Naśmiewał się z Grace.
— Dlatego popchnąłeś go na kubeł na śmieci? — Bucky ściągnął
brwi.
— Słabszych trzeba bronić, tak mówicie. — Ian uniósł brodę,
patrząc mu w oczy tak hardo, jak tylko był w stanie siedmiolatek. — Grace jest
słabsza, a ja jestem jej starszym bratem. Muszę jej bronić.
Bucky nie mógł się nie uśmiechnąć.
Hej! Znajdź sobie
kogoś w swoim rozmiarze!
Poklepał Iana po głowie.
— Oficjalnie jestem wściekły. Nieoficjalnie… — Pochylił się,
przyciszając głos. — Jestem dumny. I zły. Ale dumny, ty nasz rycerzu.
Nie ma co, trafił im się dzieciak.
***