N: Kolejna króciutka
drobinka, która nieco wprowadzi nas w życie naszego ulubionego małżeństwa. Tym
razem pytania kierować można także do Sama
Wilsona i Mercedes Knight!
***
Steve
zakrztusił się kawą i zakasłał, kiedy Bucky poklepał go po plecach. Zamrugał
szybko, próbując przyswoić to, co właśnie usłyszał, i spojrzał na Sama niemal z
niedowierzaniem.
— Przepraszam, ale możesz powtórzyć?
Sam
westchnął – zadziwiająco ciężko, jak zauważył Steve – pocierając skroń.
— To, co słyszałeś. Będę mieć dziecko.
A teraz proszę bardzo Barnes, bo za chwilę wybuchniesz. — Wskazał na Bucky’ego dłonią. Bez większego entuzjazmu,
niemal poddańczym gestem, bo naprawdę ostatnim czego teraz potrzebował, były
mądrości Bucky’ego Barnesa.
— Bucky, nie… — zaczął Steve.
— Proszę, tylko jeden punkt.
— Jeden! — Spojrzał na niego błagalnym wzrokiem, a potem odchrząknął i
wstał, by rzucić w stronę Sama tryumfalne „HA!”. — Pamiętasz jak ostatnio nabijałeś się
z nas, kiedy ominęła nas kolejna impreza, bo dzieciaki złapała grypa? Jak
chciałeś opijać śmierć naszego życia towarzyskiego? Karma wraca! —dorzucił jeszcze, po czym usiadł ze spokojnym „Już”.
Steve
pokręcił głową. Bucky był… cóż, był Bucky’m, więc nie było sensu zwracać mu
uwagi.
— Nie cieszysz się? — spytał, obrzucając Sama nieco zdziwionym spojrzeniem.
Zawsze
sądził, że Sam chcę założyć rodzinę, prędzej lub później. Lubił dzieci, a
dzieci lubiły jego. Miał stałą partnerkę…
— Cieszę się,
oczywiście, że się cieszę — zareagował momentalnie. — Tylko…
…
jednak było pewne „ale”. I cóż, dość znaczące „ale”…
— Znasz Misty. Jakby to powiedzieć…
Spójrz na Barnesa, okej? — Machnął ręką na Bucky’ego, wygodniej
siadając w fotelu. — To idiota. Ryzykant... A zresztą, po
co ci to tłumaczę, skoro ty jesteś jeszcze gorszy? — Opadł na siedzenie, przejeżdżając dłońmi po twarzy. — Misty jest taka sama. Nie potrafi odpuścić, wiecznie
ryzykuje. Śledzi niebezpiecznych typów, zapuszcza się w parszywe dzielnice i
nie chce słyszeć o zmianie pracy. Nawet teraz!
— Misty jest uparta, ale nie głupia. — Steve starał się użyć swojego uspakajającego tonu, ale Sam
zmierzył go takim wzrokiem, że jedynie odchrząknął, zmieniając podejście. — W końcu odpuści, wiesz to.
— Zasugerowałem jej, że to dobry
moment, by zmienić pracę…
Bucky wykrzywił
twarz w grymasie współczucia, z cichym „Facet…” na ustach, i poprawił się na
podłokietniku fotela, opierając się plecami o bok Steve’a.
— Efekt jest
taki, że siedzę tutaj. Łatwo domyślić się dlaczego.
— Wykopała cię? —
Bucky oparł brodę na czubku głowy Steve’a, spoglądając na Sama. — Przejdzie
jej. Wydaj pół wypłaty na czekoladki, kup największego pluszaka jakiego
znajdziesz…
— To sposób na
ciebie, Barnes — prychnął Sam.
— I zapewnij, że
cokolwiek postanowi, będziesz w pełni popierał jej decyzję, bo wierzysz, że
podejmie słuszną.
— Będzie
wiedziała, że kłamię.
— Być może. —
Rozłożył ramiona. — Ale może zacznie mieć też wątpliwości i wyjdzie na twoje.
— To też sposób na Bucky’ego — skwitował Steve.
— Dawaj Sam, wierzymy, że dasz radę. Kto, jak nie ty? — Splótł palce i oparł
przedramiona dłoni o kolana, pochylając do przodu. Bucky wsparł łokieć na jego
plecach. — To ty dawałeś nam kopniaki na starcie. Ciągle nam je dajesz, więc… —
Przerwał na moment, szukając najlepszego określenia. — Przestań chrzanić, rusz
dupę i zrób to, co do ciebie należy, próbując niczego nie skiepścić.
Bucky uniósł
brwi.
— Prawie. —
Pociągnął kosmyk jego włosów. — Powinieneś powiedzieć "spieprzyć",
ale i tak byłeś blisko.
Sam pokręcił
głową. Nim jednak zdążył coś powiedzieć, rozległ się dźwięk ogłaszający
przyjście esemesa. Wyjął telefon i odczytał wiadomość:
Wracaj do domu. Musimy porozmawiać.
Nie wiedział czy
ma się cieszyć, czy jednak bać. Miał ogromną nadzieję, że chodziło o to
pierwsze. Nie chciał się z nią kłócić. Nie kolejny raz tego samego dnia i to
dnia, w którym powinni się cieszyć i wspierać, nie użerać ze sobą.
Będę za kwadrans. Kocham cię.
Odpisał i wsunął
telefon do kieszeni. Musiał jeszcze wstąpić do sklepu po czekoladki i pluszaka.
Bardzo dużego pluszaka.
— Muszę się
zbierać. — Podniósł się z fotela, uśmiechając się lekko. — Jeśli nie dam znać
wieczorem, wiedzcie, że źle skończyłem.
— Będziemy
wspierać cię mentalnie. — Steve odpowiedział uśmiechem.
— Tak do godziny
pierwszej po południu — dopowiedział Bucky. — Potem przez tak… z dwa albo trzy
kwadranse będziemy skakać sobie do gardeł i kłócić się o to, kto pojedzie po
dzieciaki i będzie obskakiwać wszystkie zajęcia pozaszkolne, klnąc na korki i
brak miejsc parkingowych.
— Co prawda mamy
ustalone grafiki, ale i tak się o to kłócimy.
— Każdego dnia. —
Bucky uśmiechnął się szeroko, okręcając się tak, by móc oprzeć drugie
przedramię na plecach Steve’a.
— Dzięki,
potraficie nastawić człowieka optymistycznie — skwitował Sam, ściągając swoją
kurtkę z oparcia. — Odezwę się później. Jak przeżyję — dodał jeszcze, robiąc
krok nad rozciągniętą na dywanie Americą.
— I vice versa —
rzucił za nim Bucky. ― Z odezwaniem, nie z przeżyciem.
Kiedy tylko
usłyszał jak za Wilsonem zamykają się drzwi, bardziej przylgnął do Steve’a,
niemal opierając cały swój ciężar na jego plecach i potarł brodą jego skroń.
— Jedziesz po
dzieciaki — zamruczał, starając się przybrać swój najseksowniejszy ton.
Steve obrócił
głowę tak, by ich nosy się stykały.
— Nigdy w życiu,
to twój tydzień.
— Chcesz szlaban
na…
Steve parsknął,
wykręcając się z jego objęć.
— Zawsze pękasz
pierwszy. A to twój tydzień, mamy to na papierze! ― rzucił za siebie, kierując
się do kuchni.
Bucky prychnął,
ześlizgując się z oparcia na fotel i skrzyżował ramiona na piersi.
Matko, kochał ich
dzieciaki, cieszył się, że mają różne zainteresowania, że mają przyjaciół, ale…
Jak on nienawidził ich na nie zawozić.
***