N: Co tu dużo mówić, WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO BUCKY! Czas też ogłosić, że chłopcy zostają z nami też na przyszły tydzień, ponieważ czeka ich wycieczka. Dość ważna z punktu duchowego, że tak powiem.
***
Bucky nie lubił swoich urodzin.
Nigdy.
Nie wiedział skąd mu się to wzięło, ale nie lubił ich
i już. Uważał przyjęcia urodzinowe i prezenty za stratę pieniędzy i czasu.
Znaczy, uważał tak wtedy, kiedy to o jego urodziny chodziło. Lubił kupować
prezenty innym, uwielbiał organizować przyjęcia dzieciakom, ale… Swoich nie
lubił i już. Nawet mimo tego, że ich domowy budżet nie załamałby się już doszczętnie
przez urządzenie choć skromnej imprezy. Zawsze czuł się… dziwnie, podczas
takiego przyjęcia, często urządzanego mu w ramach znienawidzonej niespodzianki.
Nie cierpiał swoich urodzin i już.
Dlatego cieszył się, że udało mu się ubłagać Steve’a,
by w tym roku nie robili kompletnie nic. Zgodził się na huczną imprezę z okazji
setki, więc teraz każde urodziny będzie obchodzić po swojemu. No, aż do sto
pięćdziesiątych. Je też może uczcić bardziej szczególnie. Ale pozostałe? Po co?
Zgodził się jedynie na to, by Steve zabrał go na kolację. Choć głównie dlatego,
że dzięki temu spędzą czas tylko we dwoje, a tego dość często im jednak
brakowało. Wciąż często mijali się w drzwiach, a kiedy już obaj byli w domu,
ciężko było im znaleźć czas tylko dla siebie. Dlatego nie chciał żadnej imprezy
w większym gronie.
Zwłaszcza, że dziś nie miał czego świętować. Bo był
ponad stuletnim czterdziestolatkiem zamkniętym w ciele trzydziestolatka. O
mentalności dwudziestolatka, ale to już inna sprawa. Rozchodziło się o to, że
według swoich obliczeń kończył dziś czterdzieści lat.
Czterdzieści.
I Boże… Był taki… stary.
Nawet nie wiedział, kiedy doszedł do takiego wieku. Jeszcze
niedawno miał dwadzieścia trzy lata i był święcie przekonany, że wygra wojnę i
heroicznie powróci do domu. Cóż, jak wiadomo – nie wrócił. Ale łapał się już na
tym, że doszedł do takiego momentu w życiu, w którym… po prostu tego nie
żałował. Był szczęśliwy, miał rodzinę, dzieciaki, za które dałby się pokroić i
przestał przejmować się ukradzionymi latami. Miał jeszcze wiele lat do
przeżycia i wierzył, że to wszystko nie wydarzyło się bez powodu. Że wszystko
musiało potoczyć się tak, nie inaczej, by mogli spotkać się ze Steve’m po
siedemdziesięciu latach, wbrew wszelkim prawom logiki.
A teraz miał czterdzieści – ponad sto – lat, dwójkę
dzieci, domowe zoo i był zaobrączkowany.
I miał ochotę krzyknąć "Pieprz się Hydro, pierdol się Zola!
Patrz gdzie zaszedłem i kim jestem!". Był z siebie dumny. Jak jasna
cholera. Bo był tym, kim zawsze chciał być, nie tym, kim oni chcieli, żeby się
stał.
Kochał Steve’a, kochał swoje dzieciaki, kochał swoje
małe zoo, swój pochrzaniony dom i swoją makietę, która rozrosła się już niemal
na pół piwnicy. Uwielbiał ją, naprawdę uwielbiał, a zajmowanie się nią
uspokajało go jak nic innego. Lepił wzgórza, montował drzewka, malował figurki…
Dbał o każdy szczegół. Dlatego pomimo niechęci do wszelkich prezentów, ucieszył
się jak dziecko, kiedy otworzył pudełko, które rano podrzucił mu Steve. Dał się
wyściskać, zrobił dzieciakom śniadanie i oddał je w ręce Steve’a, samemu
zaszywając się na dole. Przynajmniej do czasu, aż Steve wrócił po odwiezieniu
ich do szkół.
Nie mógł się nie uśmiechać, kiedy wyciągał kolejne
części zawartości pudełka na blat. Steve twierdził, że tylko pomagał dzieciakom
w malowaniu, ale i tak wiedział, że większość nieco bardziej profesjonalnych
szczegółów i wykończeń to była jego kreska. Ale cała reszta? To była ich praca.
Udawał, że o niczym nie wie, ale nie raz słyszał jak się sprzeczały.
Obejrzał się za siebie, słysząc znajome, miarowe kroki
Steve’a na schodach.
— I jak,
pasują? —
Steve podszedł bliżej, by zerknąć mu przez ramię na domek, który trzymał w
dłoniach. Nie byłby przy tym sobą, gdyby nie schował twarzy w jego włosach. —
Przy kominie jest włącznik światła. Ian go zrobił.
—
Oczywiście. — Uśmiechnął się do niego, ostrożnie odkładając domek na blat.
Włącznik był wykonany zdecydowanie zbyt profesjonalnie jak na dziewięciolatka,
ale oduczył się już martwienia tym. — Czasem wciąć nie mogę sobie wybaczyć, że
kiedyś nie chciałem zgodzić się na to, żebyśmy się nim zajęli.
—
Przestań. To nic złego, mogłeś się bać. — Wsparł brodę na jego ramieniu,
garbiąc się nieco. — Też się bałem. Przy Grace nawet bardziej. A teraz? Spójrz
na nich.
—
Patrzę. Ciągle patrzę. — Sięgnął ramieniem za siebie, by przygładzić jego
włosy.
—
Jestem z nich dumny. Z nich i z ciebie. Jak nigdy z nikogo innego.
—
Jesteś ze mnie dumny? — Zerknął na niego kątem oka.
—
Bardzo. Jestem dumny i kocham cię. — Odsunął się nieznacznie, by móc spojrzeć
mu w oczy. Zawsze tak robił, kiedy to mówił.
—
A chcesz coś dla mnie zrobić? — spytał ostrożnie. Zastanawiał się nad tym od
dłuższego czasu, ale nie wiedział, jak się za to zabrać. — Taki… prezent?
—
Oczywiście. Zawsze. — Wyprostował się, jak zawsze gotowy, by spełnić jego nawet
największą zachciankę. — Co tylko chcesz.
—
Zabierz mnie w Alpy.
Steve
wyglądał na nieco strapionego, zdziwionego, kiedy upewnił się, że dobrze
usłyszał:
—
W Alpy? Ciebie? Nie cierpisz gór, ciągle to powtarzasz.
—
Czas to zmienić. — Odwrócił się, by oprzeć się biodrami o kraniec blatu. — Chcę
dostać się w jedno miejsce.
Steve
patrzył na niego uważnie, nie od razu rozumiejąc, o co mu chodzi. Po chwili jednak
zdawało się już to do niego dotrzeć, a uwaga ustąpiła miejsca zaniepokojeniu.
—
Tam?
—
Tak, tam. Linia kolejowa nie jest już używana i… — Oblizał wargi, czując
absurdalną suchość w ustach. — Czytałem, że można tam dotrzeć. Większa część
drogi jest płaska, to wąwóz. Dla nas to nic. Wystarczy ciepła kurtka.
—
Bucky… Jesteś pewien?
—
Jak już dawno nie byłem.
Musiał odwiedzić to miejsce. Musiał je
zobaczyć. Wreszcie na stałe zamknąć pewien etap. To była już przeszłość, a on…
A on chciał zrobić to tak, jak powinien. Chciał tam pójść i wykrzyczeć, że to on wygrał.
***