4 kwietnia 2017

o.

Weeeeź! To by było romantyczne i "no homo"! 
 No oczywiście, że no homo! Czysta, męska przyjaźń bez żadnych kontekstów! Zero, null, nada! Przecież tak właśnie wygląda ich relacja ;P
T: Witaj Władco, Mądrości etcetera etceta. Tak serio to siema stary, co u ciebie słychać prócz problemu z ziomkiem?
 Jest spoko. Ja i moja paczka, razem z tym zramolałym ziomkiem - BFF mojego starszego, damy radę, w końcu lolamy nasze podwórko.
/Spędziłem wiele lat wśród amerykańskiej młodzieży, kiedy byłem studentem, jednak było to już ponad dekadę temu. Wyszedłem z wprawy, a moja znajomość slangu nie jest już na czasie, jak to się mówi. Jednak wierzę, że nie będzie to problem.
S: Gdy słowem nie wystarczy, tam siłą trzeba być. 
 Wiem o tym. Gdyby słowa zawsze wystarczały, żołnierze nie byliby potrzebni.

o.

Co do końca Bucky'ego.. Może mieć je różne? W sensie jako żołnierz miał koniec - już nim nie jest, ma również jakiś koniec w byciu Zimowym Żołnierzem. Więc jestem ciekawa czy chodzi właśnie o jeden z wielu końców czegoś czy o ten prawdziwy. Bo no sorry, skoro nie miała za dużo do powiedzenia to jakby on już teraz, zaraz miał umrzeć xD
A może dać się zamrozic i odmrozic za x lat xD 
 Nie miała a nie mogła to dwie różne rzeczy. Ale tak, nie doprecyzowała o koniec jakiej historii dokładnie chodzi i to nie bez powodu. Jeszcze dwie notki i zacznie się akcja właściwa, a wtedy dowiesz się, kto i jak umrze, co jest przenośnią, a co nie :* A tak naprawdę, to Steve zginie, ratując Bucky'ego, i będzie trzymał jego dłoń w momencie śmierci (serce), a Bucky popadnie w depresje i w końcu się zabije. The End.
S: W Wakandzie było dobrze, co? Dlaczego nie możecie się w tajemnicy pozbyc M'Baka?
 Bez obrazy, ale nie masz większego pojęcia o polityce, prawda? Gdyby było to takie proste, wszyscy dyktatorzy, wszyscy nieuczciwi politycy, ludzie odpowiedzialni za Protokół i wielu innych, dawno byliby martwi. Ale to tak nie działa. W taki sposób można tylko pogorszyć sprawę, a na miejsce zła pojawić może się gorsze zło. Krótko i prosto mówiąc.

#72

***
Kwiecień 2017

Steve nie lubił deszczu.
Zawsze przynosił ze sobą wilgoć, która utrzymywała się wokół jeszcze długi czas po jego ustaniu. A Steve ze swoją astmą i alergiami zdecydowanie nie przepadał za wilgocią. I nawet teraz, kiedy wszelkie choroby już dawno odeszły w niepamięć, Steve nie zmienił swojego nastawienia. Wciąż nie był fanem deszczowej pogody.
A w Wakandzie przez jej równikowe położenie padało często. I zdecydowanie zbyt często był to ulewny deszcz.

Przez to nastój Steve’a był jeszcze bardziej pochmurny. Ale co mógł poradzić na to, że zdecydowanie zbyt często miał wrażenie, że nawet natura postanowiła być przeciw niemu? Jakby miał zbyt mało problemów pomimo panującej na zewnątrz pięknej, słonecznej aurze, więc ktoś lub coś postanowiło mu kilka dołożyć.

— Jesteś tego pewny? — Oderwał spojrzenie od ulewnego deszczu na zewnątrz. Wystarczyłoby wysunąć rękę przed siebie, poza zadaszony taras, a w ciągu kilku sekund jego rękaw byłby przelany do ostatniej, najmniejszej nitki.

Spojrzał na T’Challę, zaciskając palce na balustradzie.

— Od dawno przeczuwałem, że M’Baku się nie podda. To byłoby do niego niepodobne. — Stanął obok, robiąc krok w przód i splótł dłonie za plecami. — Jednak nie tylko on jest zawzięty w dążeniu do celu.

— Tak, coś o tym wiem — potaknął, niemal mimowolnie przypominając sobie ich rozmowę podczas drogi do Berlina, tuż po incydencie z Bukaresztu.

T’Challa najwidoczniej przypomniał sobie te same sytuacje, ponieważ kąciki jego ust drgnęły lekko ku górze.

— Znaczącą różnicą miedzy nami jest jednak to, że prędzej lub później potrafię przyznać się do tego, że nie miałem racji. On brnie dalej, nie dopuszczając do siebie myśli o pomyłce.

— A to niebezpieczne — skwitował jego słowa.

Steve dobrze wiedział, jak toksyczne może być przekonanie o nieomylności swoich działań. Z autopsji. Zdecydowanie zbyt dobrze.

— Tak. — T’Challa skinął nieznaczenie głową, przyznając mu rację. — Uważa, że byłby lepszym królem. Nie chce uznać mojej władzy, podważa autorytet, szukając poparcia.

— Obawiasz się go? — spytał, a na krótki moment utkwił spojrzenie w swoich palcach, śledząc wzrokiem spływające po nich krople wody. Mimowolnie zacisnął palce mocniej. Naprawdę nie lubił deszczu.

— Ze wstydem muszę przyznać, że nie doceniałem jego możliwości. Nauczyłem się, że lekceważenie przeciwnika może doprowadzić do szybkiej klęski, że zawsze trzeba okazać nieco pokory, jednak… Nie przypuszczałem, że posunie się tak daleko. — Przez chwilę patrzył przed siebie, w jakiś tylko sobie wiadomy punkt, zanim kontynuował: — I to był mój błąd. Powinienem przypuszczać, że jak jego przodkowie, tak i M’Baku nie będzie mieć żadnych skrupułów. Nie bez powodu klan Jabari został wyklęty.

Steve jedynie pokiwał głową, nie wiedząc, co miałby powiedzieć. Nie znał ich historii, nie mógł więc wypowiadać się na temat tak ważnej sprawy, niemal nie mając o niej pojęcia. Wiedział jedynie, do czego posunął się M’Baku.
Wakanda mimo swojego zaawansowania technicznego, wciąż była bardzo bliska naturze i wciąż pielęgnowała dawne tradycje. To było w niej najbardziej fascynujące. Że wśród przeszklonych drapaczy chmur wciąż dostrzec można gliniane chaty, niemal nie tkniętą ludzką ręką dżunglę, że wśród nowoczesnych, niemal futurystycznych pojazdów przechadzały się zwierzęta. To było… zbyt harmoniczne, by Steve mógł pojąć, jak udało im się tego dokonać, kiedy reszta świata parła na przód, nie oglądając się za siebie i najchętniej zapominając o przeszłości. Choć tak, były wyjątki. Zbyt zapatrzone w przeszłość, by zdołać ruszyć na przód. Lub zbyt destrukcyjne, by dokonać jakiegokolwiek kroku w przód.
Dlatego Wakanda tak go intrygowała.

Starał się też zrozumieć ich kulturę, zwyczaje, ale wciąż wiele było przed nim. Rozumiał jednak, że zachwali część ze swoich dawnych wierzeń, dlatego wiadomość o tym, co zrobił niejaki M’Baku, tak… wstrząsnęła T’Challą. Choć nie wiedział, czy to właściwe określenie. T’Challa rzadko pozwolił sobie na pokazanie, że coś wyprowadziło go z równowagi, że wstrząsnęło nim czy rozwścieczyło. Nawet ścigając Bucky’ego utrzymywał fasadę opanowania. Ale Steve wiedział, że w tym środowisku jest to konieczność.
Wiedział też jednak, że coś takiego nie mogło nie zrobić na nim żadnego wrażenia. Jego dawny wróg powrócił, zabiwszy jedno ze świętych zwierząt. Co prawda Steve nie wiedział niemal nic na temat tutejszych tajemniczych rytuałów, ale wiedział, że po zabiciu białego goryla, M’Baku w jakiś sposób zyskał dzięki temu jego siłę i zwinność. Co w pewnym sensie jeszcze bardziej utrudniało Steve’owi zrozumienie jego niechęci do Uzdolnionych i poparcia dla Protokołu.

— Opozycja pod jego przywództwem wciąż rośnie — powiedział po chwili T’Challa. — Nienawidził mojego ojca, ale teraz wykorzystuje to, że lud go kochał. Ja nie jestem moim ojcem. Podejmowane przeze mnie decyzje nie zawsze będą zgodne z tym, czego by pragnął.

— Protokół nie jest już tym, czym twój ojciec chciał, by był. — Steve nie wiedział, czy miało być to pocieszające, czy usprawiedliwiające, ale musiał coś powiedzieć.

— Jednak nie każdy zdaje sobie z tego sprawę. Nie jestem też pewien, czy M’Baku zdaje sobie sprawę z konsekwencji, jakie mogłyby przynieść jego działania. Zdaje się patrzeć jedynie na korzyści, nie dostrzegając tego, jak skończyłoby się nadanie dostępu do vibranium niemal całemu światu, a do tego doprowadziłby podpisanie Protokołu.

— Nowy etap wyścigu zbrojeń?

— W najlepszym przypadku — zgodził się. — Dlatego właśnie nie mogę do tego dopuścić.

Steve pokiwał głową, mówiąc:

— Zaczynam się chyba domyślać, do czego dążysz. — Uśmiechnął się nieznacznie. — Jeśli któryś ze zwolenników Protokołu zdobyłby dowody na to, że tutaj jesteśmy… Nie możemy do tego dopuścić. — Pokręcił głową. — I tak zbyt wiele zrobiłeś, choć…

— Zrobiłem tyle, ile uznałem za słuszne — T’Challa wszedł mu w słowo. — A może nawet mniej. Lubię cię, Kapitanie. Dlatego wiedz, że będziecie mogli przebywać tutaj tak długo, aż wasi przyjaciele w SHIELD nie znajdą dla was bezpiecznego miejsca. Nie chcemy, żeby sytuacja się powtórzyła — zaznaczył.

— To fakt — zgodził się, odsuwając od barierki. — Porozmawiam z Coulsonem, tym razem rozegramy to inaczej. Zupełnie inaczej — dodał, bo nie można było nazwać tego doprecyzowaniem. — Ale mimo wszystko, już zawsze będę ci wdzięczny za to, co zrobiłeś. — Skinął głową, prostując się. — Jeśli tylko pomoc któregoś z nas będzie ci potrzebna, zawsze możesz na nas liczyć.

— Wy na moją także, Kapitanie.

Wymienili uściski dłoni, zanim Steve skierował się do wnętrza budynku, żeby kolejny już raz skontaktować się z Coulsonem.

Wszystko układało się idealnie.
***
Wanda nawet lubiła medytację i nie miała kompletnie nic przeciwko temu, by spędzać długi czas w tureckim siadzie. Zazwyczaj. Zdecydowanym wyjątkiem były te chwile, kiedy musiała robić to, lewitując kilkanaście stóp nad ziemią.
Opanowała już unoszenie przedmiotów, na których stała lub siedziała, choć wciąż wychodziło jej to nieco… chwiejnie, ale z zmuszanie własnego ciała do lewitacji to już zupełnie inna, bardziej skomplikowana sprawa, choć na pierwszy rzut oka mogła wyglądać bardzo podobnie i opierać się na tych samych założeniach. Użyj głowy, użyj rąk, unieś coś. Proste, prawda? Nie, jednak nie.

— Długo jeszcze muszę to robić? — krzyknęła, nie będąc pewną, gdzie dokładnie stała Izanami. Bała się spojrzeć w dół, wyczuć jej, żeby się nie zdekoncentrować i nie runąć na ziemię.

— Dobrze ci idzie, Wando — rzuciła, uśmiechając się pod nosem, kiedy na nią zerknęła. — Ciesz się, że możesz robić to na zadaszonym tarasie!

Wanda chciała coś odkrzyknąć, ale zachwiała się niebezpiecznie, więc skupiła się na tym, by utrzymywać się w miejscu.
Czasem naprawdę nienawidziłaby Randall, gdyby tak jej nie lubiła.
 
— Tak w sumie, to po co każesz jej to robić? — spytał Bucky, stojąc obok Izanami, z rękami wciśniętymi w kieszenie.

— Przyda jej się — skwitowała, zerkając na niego krótko. — A ty przyszedłeś, by dowiedzieć się, co przyda się tobie?

— Nie do końca. — Wzruszył ramionami. Wiedział, że ona i tak wie, po co chciał z nią porozmawiać, ale wciąż mógł sprawiać pozory, prawda?

— Wiesz, że nie mogę powiedzieć wiele.

— Nie chcę wiedzieć wiele — powiedział, wpatrując się w plecy Maximoff. — Nie chcę żadnych szczegółów czy czegoś w tym stylu, chciałbym…

— Wiedzieć jedynie, czy będzie dobrze? — dopowiedziała, stając obok niego, ramię w ramię.

— To by wystarczyło — mruknął, nie chcąc za bardzo okazywać, że faktycznie jakoś mu na tym zależy.

— Znam twoją historię — zaczęła, układając w głowie wszystko to, co może mu powiedzieć. Zdecydowanie nie było tego wiele. A słowa, w jakie powinna to obrać, także nie są prostym wyborem. — A najsmutniejszą jej częścią jest to, że nie ma szczęśliwego początku, środka czy zakończenia. — Spojrzała na niego. — Ale miała szczęśliwe epizody, prawda? I wciąż masz jeszcze czas, możesz zmienić pewien jej etap. Bardzo istotny. Ale wszystko zależy od ciebie, James. Nikt inny nie podejmie twoich wyborów. — Pochyliła się nieco bliżej. — Więc przykro mi, ale koniec z obwinianiem innych za to, jak gówniane jest twoje życie. — Uśmiechnęła się nieco.

— Czyli gówniany koniec, ale nie przesądzony jeszcze do końca środek? — spytał, nie do końca rozumiejąc to, co powiedziała.

— Można tak powiedzieć.

Cóż, to nie było… aż takie złe. Od dawna wiedział, że nie skończy dobrze.

— Już wystarczy Wando, szło ci doskonale — zwróciła się do Maximoff, przelotnie poklepując ramię Bucky’ego.

Wanda opuściła się na ziemię, chwiejnie stając na posadzce.

— Mam  nadzieję, że naprawdę mi się to przyda — mruknęła.

— Przyda. Już niedługo.

***

o.

B: *wydaje ostatnie westchnienie*
 Fajnie? Mam płakać, szlochać? Krzyczeć, że masz przestać?