***
Kwiecień 2017
Steve nie lubił deszczu.
Zawsze przynosił ze sobą wilgoć, która utrzymywała się
wokół jeszcze długi czas po jego ustaniu. A Steve ze swoją astmą i alergiami
zdecydowanie nie przepadał za wilgocią. I nawet teraz, kiedy wszelkie choroby już
dawno odeszły w niepamięć, Steve nie zmienił swojego nastawienia. Wciąż nie był
fanem deszczowej pogody.
A w Wakandzie przez jej równikowe położenie padało
często. I zdecydowanie zbyt często był to ulewny deszcz.
Przez to nastój Steve’a był jeszcze bardziej
pochmurny. Ale co mógł poradzić na to, że zdecydowanie zbyt często miał
wrażenie, że nawet natura postanowiła być przeciw niemu? Jakby miał zbyt mało
problemów pomimo panującej na zewnątrz pięknej, słonecznej aurze, więc ktoś lub
coś postanowiło mu kilka dołożyć.
—
Jesteś tego pewny? — Oderwał spojrzenie od ulewnego deszczu na zewnątrz.
Wystarczyłoby wysunąć rękę przed siebie, poza zadaszony taras, a w ciągu kilku
sekund jego rękaw byłby przelany do ostatniej, najmniejszej nitki.
Spojrzał
na T’Challę, zaciskając palce na balustradzie.
—
Od dawno przeczuwałem, że M’Baku się nie podda. To byłoby do niego niepodobne.
— Stanął obok, robiąc krok w przód i splótł dłonie za plecami. — Jednak nie
tylko on jest zawzięty w dążeniu do celu.
—
Tak, coś o tym wiem — potaknął, niemal mimowolnie przypominając sobie ich
rozmowę podczas drogi do Berlina, tuż po incydencie z Bukaresztu.
T’Challa
najwidoczniej przypomniał sobie te same sytuacje, ponieważ kąciki jego ust
drgnęły lekko ku górze.
—
Znaczącą różnicą miedzy nami jest jednak to, że prędzej lub później potrafię
przyznać się do tego, że nie miałem racji. On brnie dalej, nie dopuszczając do
siebie myśli o pomyłce.
—
A to niebezpieczne — skwitował jego słowa.
Steve
dobrze wiedział, jak toksyczne może być przekonanie o nieomylności swoich
działań. Z autopsji. Zdecydowanie zbyt dobrze.
—
Tak. — T’Challa skinął nieznaczenie głową, przyznając mu rację. — Uważa, że
byłby lepszym królem. Nie chce uznać mojej władzy, podważa autorytet, szukając
poparcia.
—
Obawiasz się go? — spytał, a na krótki moment utkwił spojrzenie w swoich
palcach, śledząc wzrokiem spływające po nich krople wody. Mimowolnie zacisnął palce
mocniej. Naprawdę nie lubił deszczu.
—
Ze wstydem muszę przyznać, że nie doceniałem jego możliwości. Nauczyłem się, że
lekceważenie przeciwnika może doprowadzić do szybkiej klęski, że zawsze trzeba
okazać nieco pokory, jednak… Nie przypuszczałem, że posunie się tak daleko. —
Przez chwilę patrzył przed siebie, w jakiś tylko sobie wiadomy punkt, zanim
kontynuował: — I to był mój błąd. Powinienem przypuszczać, że jak jego
przodkowie, tak i M’Baku nie będzie mieć żadnych skrupułów. Nie bez powodu klan
Jabari został wyklęty.
Steve
jedynie pokiwał głową, nie wiedząc, co miałby powiedzieć. Nie znał ich
historii, nie mógł więc wypowiadać się na temat tak ważnej sprawy, niemal nie
mając o niej pojęcia. Wiedział jedynie, do czego posunął się M’Baku.
Wakanda
mimo swojego zaawansowania technicznego, wciąż była bardzo bliska naturze i
wciąż pielęgnowała dawne tradycje. To było w niej najbardziej fascynujące. Że
wśród przeszklonych drapaczy chmur wciąż dostrzec można gliniane chaty, niemal
nie tkniętą ludzką ręką dżunglę, że wśród nowoczesnych, niemal futurystycznych
pojazdów przechadzały się zwierzęta. To było… zbyt harmoniczne, by Steve mógł
pojąć, jak udało im się tego dokonać, kiedy reszta świata parła na przód, nie
oglądając się za siebie i najchętniej zapominając o przeszłości. Choć tak, były
wyjątki. Zbyt zapatrzone w przeszłość, by zdołać ruszyć na przód. Lub zbyt destrukcyjne,
by dokonać jakiegokolwiek kroku w przód.
Dlatego
Wakanda tak go intrygowała.
Starał
się też zrozumieć ich kulturę, zwyczaje, ale wciąż wiele było przed nim.
Rozumiał jednak, że zachwali część ze swoich dawnych wierzeń, dlatego wiadomość
o tym, co zrobił niejaki M’Baku, tak… wstrząsnęła T’Challą. Choć nie wiedział,
czy to właściwe określenie. T’Challa rzadko pozwolił sobie na pokazanie, że coś
wyprowadziło go z równowagi, że wstrząsnęło nim czy rozwścieczyło. Nawet
ścigając Bucky’ego utrzymywał fasadę opanowania. Ale Steve wiedział, że w tym
środowisku jest to konieczność.
Wiedział
też jednak, że coś takiego nie mogło nie zrobić na nim żadnego wrażenia. Jego
dawny wróg powrócił, zabiwszy jedno ze świętych zwierząt. Co prawda Steve nie
wiedział niemal nic na temat tutejszych tajemniczych rytuałów, ale wiedział, że
po zabiciu białego goryla, M’Baku w jakiś sposób zyskał dzięki temu jego siłę i
zwinność. Co w pewnym sensie jeszcze bardziej utrudniało Steve’owi zrozumienie
jego niechęci do Uzdolnionych i poparcia dla Protokołu.
—
Opozycja pod jego przywództwem wciąż rośnie — powiedział po chwili T’Challa. —
Nienawidził mojego ojca, ale teraz wykorzystuje to, że lud go kochał. Ja nie
jestem moim ojcem. Podejmowane przeze mnie decyzje nie zawsze będą zgodne z
tym, czego by pragnął.
—
Protokół nie jest już tym, czym twój ojciec chciał, by był. — Steve nie
wiedział, czy miało być to pocieszające, czy usprawiedliwiające, ale musiał coś
powiedzieć.
—
Jednak nie każdy zdaje sobie z tego sprawę. Nie jestem też pewien, czy M’Baku
zdaje sobie sprawę z konsekwencji, jakie mogłyby przynieść jego działania. Zdaje
się patrzeć jedynie na korzyści, nie dostrzegając tego, jak skończyłoby się
nadanie dostępu do vibranium niemal całemu światu, a do tego doprowadziłby
podpisanie Protokołu.
—
Nowy etap wyścigu zbrojeń?
—
W najlepszym przypadku — zgodził się. — Dlatego właśnie nie mogę do tego
dopuścić.
Steve
pokiwał głową, mówiąc:
—
Zaczynam się chyba domyślać, do czego dążysz. — Uśmiechnął się nieznacznie. —
Jeśli któryś ze zwolenników Protokołu zdobyłby dowody na to, że tutaj jesteśmy…
Nie możemy do tego dopuścić. — Pokręcił głową. — I tak zbyt wiele zrobiłeś,
choć…
—
Zrobiłem tyle, ile uznałem za słuszne — T’Challa wszedł mu w słowo. — A może
nawet mniej. Lubię cię, Kapitanie. Dlatego wiedz, że będziecie mogli przebywać
tutaj tak długo, aż wasi przyjaciele w SHIELD nie znajdą dla was bezpiecznego miejsca. Nie chcemy, żeby sytuacja się powtórzyła — zaznaczył.
—
To fakt — zgodził się, odsuwając od barierki. — Porozmawiam z Coulsonem, tym
razem rozegramy to inaczej. Zupełnie inaczej — dodał, bo nie można było nazwać
tego doprecyzowaniem. — Ale mimo wszystko, już zawsze będę ci wdzięczny za to,
co zrobiłeś. — Skinął głową, prostując się. — Jeśli tylko pomoc któregoś z nas
będzie ci potrzebna, zawsze możesz na nas liczyć.
—
Wy na moją także, Kapitanie.
Wymienili
uściski dłoni, zanim Steve skierował się do wnętrza budynku, żeby kolejny już
raz skontaktować się z Coulsonem.
Wszystko
układało się idealnie.
***
Wanda
nawet lubiła medytację i nie miała kompletnie nic przeciwko temu, by spędzać
długi czas w tureckim siadzie. Zazwyczaj. Zdecydowanym wyjątkiem były te
chwile, kiedy musiała robić to, lewitując kilkanaście stóp nad ziemią.
Opanowała
już unoszenie przedmiotów, na których stała lub siedziała, choć wciąż
wychodziło jej to nieco… chwiejnie, ale z zmuszanie własnego ciała do lewitacji
to już zupełnie inna, bardziej skomplikowana sprawa, choć na pierwszy rzut oka
mogła wyglądać bardzo podobnie i opierać się na tych samych założeniach. Użyj głowy,
użyj rąk, unieś coś. Proste, prawda? Nie, jednak nie.
—
Długo jeszcze muszę to robić? — krzyknęła, nie będąc pewną, gdzie dokładnie
stała Izanami. Bała się spojrzeć w dół, wyczuć jej, żeby się nie
zdekoncentrować i nie runąć na ziemię.
—
Dobrze ci idzie, Wando — rzuciła, uśmiechając się pod nosem, kiedy na nią
zerknęła. — Ciesz się, że możesz robić to na zadaszonym tarasie!
Wanda
chciała coś odkrzyknąć, ale zachwiała się niebezpiecznie, więc skupiła się na
tym, by utrzymywać się w miejscu.
Czasem
naprawdę nienawidziłaby Randall, gdyby tak jej nie lubiła.
—
Tak w sumie, to po co każesz jej to robić? — spytał Bucky, stojąc obok Izanami,
z rękami wciśniętymi w kieszenie.
—
Przyda jej się — skwitowała, zerkając na niego krótko. — A ty przyszedłeś, by
dowiedzieć się, co przyda się tobie?
—
Nie do końca. — Wzruszył ramionami. Wiedział, że ona i tak wie, po co chciał z
nią porozmawiać, ale wciąż mógł sprawiać pozory, prawda?
—
Wiesz, że nie mogę powiedzieć wiele.
—
Nie chcę wiedzieć wiele — powiedział, wpatrując się w plecy Maximoff. — Nie
chcę żadnych szczegółów czy czegoś w tym stylu, chciałbym…
—
Wiedzieć jedynie, czy będzie dobrze? — dopowiedziała, stając obok niego, ramię
w ramię.
—
To by wystarczyło — mruknął, nie chcąc za bardzo okazywać, że faktycznie jakoś
mu na tym zależy.
—
Znam twoją historię — zaczęła, układając w głowie wszystko to, co może mu
powiedzieć. Zdecydowanie nie było tego wiele. A słowa, w jakie powinna to
obrać, także nie są prostym wyborem. — A najsmutniejszą jej częścią jest to, że
nie ma szczęśliwego początku, środka czy zakończenia. — Spojrzała na niego. —
Ale miała szczęśliwe epizody, prawda? I wciąż masz jeszcze czas, możesz zmienić
pewien jej etap. Bardzo istotny. Ale wszystko zależy od ciebie, James. Nikt
inny nie podejmie twoich wyborów. — Pochyliła się nieco bliżej. — Więc przykro
mi, ale koniec z obwinianiem innych za to, jak gówniane jest twoje życie. —
Uśmiechnęła się nieco.
—
Czyli gówniany koniec, ale nie przesądzony jeszcze do końca środek? — spytał,
nie do końca rozumiejąc to, co powiedziała.
—
Można tak powiedzieć.
Cóż,
to nie było… aż takie złe. Od dawna wiedział, że nie skończy dobrze.
—
Już wystarczy Wando, szło ci doskonale — zwróciła się do Maximoff, przelotnie
poklepując ramię Bucky’ego.
Wanda
opuściła się na ziemię, chwiejnie stając na posadzce.
—
Mam nadzieję, że naprawdę mi się to
przyda — mruknęła.
—
Przyda. Już niedługo.
***