***
Steve wiedział, że Bucky miał lęk wysokości, że bał
się gór, nienawidził śniegu. Że ten strach często go paraliżował, odbierał mu
dech, wyciskał łzy z oczu. I choć z czasem, z upływem lat zaczęło być lepiej,
to wciąż dostrzegał przerażenie w jego oczach.
I Steve obwiniał się o jego stan za każdym razem. Za
każdym razem, kiedy widział go w takim stanie, nieważne ile lat minęło i ile
zapewnień o tym, że to nie jego wina, usłyszał.
Dlatego bał się przyjechania tutaj, bał się przyjścia tutaj,
ale niczego mu nie zabraniał, nie odwodził go od tego, bo Bóg mu świadkiem, że
szanował każdą jego decyzję, wciąż za każdym razem był z niego dumny i
podziwiał to, że zaszedł aż tu. Kiedy patrzył na niego w takich momentach, jak
ten, miał przed oczami ten pierwszy raz, kiedy Bucky przyszedł do niego i
patrząc mu w oczy powiedział, że nie chce zrobić tego, co mu zaproponował, że chce czegoś innego. Wciąż pamiętał tę gulę
w gardle, to jak z trudem powstrzymywał płacz, bo och, Boże, był z niego wtedy
taki dumny! Zresztą, wciąż był. Za każdym razem, kiedy Bucky podejmował
dojrzałe decyzje, kiedy szukał jak najlepszego wyjścia, kiedy starał się
znaleźć kompromisy – był z niego dumny.
Wiedział więc, że choć nie popiera w pełni tej decyzji, to uszanuje ją i pójdzie z
nim. Pójdzie, choćby na koniec świata i będzie go wspierał, ponieważ zawsze
próbował zrozumieć jego wybory. Ten rozumiał i choć miał wrażenie, że łamie mu
to serce, pomógł wszystko zorganizować i poszedł razem z nim w znienawidzone
góry, w miejsce, które nękało ich w koszmarach. Czasem miał wręcz wrażenie, że
to on ma większy problem od Bucky’ego. Że to on jest tym, który bardziej się
boi.
Bucky zdawał się trzymać zaskakująco dobrze. Był
cichszy niż zwykle, ale nie była to ta zła cisza. Ta oznaczała, że Bucky jest
po prostu zamyślony, skupiony na własnych myślach, ale nie odsunięty. To
znaczyło, że było… w porządku. Nie do końca dobrze, ale w porządku.
Za to Steve czuł, że żołądek zaciska mu się w supeł, a
serce niemal pęknie na pół, kiedy zobaczył w oddali zbyt znajome zbocze.
Zerknął na Bucky’ego, zrównał się z nim, dotychczas trzymając się o krok w
tyle, ale nim zdążył się choć do niego odezwać, Bucky zrzucił plecak na ziemię
i opadł na niego, ciężko wypuszczając powietrze z płuc.
—
Mam… trzymać się blisko, czy zostawić cię na moment? — spytał, nie do końca
wiedząc, czego dokładnie Bucky potrzebuje w tym momencie. Wiedział, że chciał mieć
go blisko, ale mógł potrzebować też
odrobiny samotności, intymności.
Bucky
pokręcił głową, przyciskając pięść do ust.
—
Potrzebuję tylko chwili. Zostań.
Steve
przystanął obok, wciskając dłonie do kieszeni ciepłej kurtki. Nie było tak
zimno, jak wtedy, choć wciąż wszędzie można było dostrzec śnieg.
Nic
nie mówił, jedynie stał w pobliżu tak, jak Bucky tego chciał, i myślał. O
wszystkim, o ostatnich latach, o tym jak daleko zaszli po kwietniu dwa tysiące czternastego
roku, kiedy wszystko ponownie się zaczęło. Wtedy marzył jedynie o tym, by Bucky
był bezpieczny, by nic mu nie groziło, a… Dostał więcej, niż choć odważył się
marzyć.
—
Mam ochotę krzyczeć — powiedział mu po chwili Bucky, pocierając uda. Steve
zauważył, że ręce mu nie drżały. To dobrze. — Mam ochotę wykrzyczeć wszystko.
To, jak bardzo się, cholera, wszyscy pomylili.
—
Bardzo. — Pokiwał głową, przyklękając obok niego. — Jesteś kimś kompletnie
innym, od tego, kim chcieli, żebyś był. — Zacisnął dłoń na jego kolanie. Stałeś
się najgorszy w tym, co chcieli, żebyś robił jak najlepiej… A to cholernie duże
osiągnięcie.
Bucky
parsknął, pocierając twarz dłonią.
—
Wiesz, myślałem, że kiedy znów tu będę, to… Przejdę jakieś chrzanione,
ostateczne katharsis. Ale… Nie czuję nic szczególnego. — Wyprostował się. — To
było tam. — Wskazał na wzgórze. Tor już dawno był nieczynny, po części
zasypany, ale doskonale pamiętał to miejsce. — A ja nie jestem… Nie mam ochoty
płakać, nie mam ochoty wpaść w szał. Chciałbym po postu… Wykrzyczeć im
wszystkim, że się pomylili, że jestem szczęśliwy jak jeszcze nigdy i mam
wszystko to, czego zawsze chciałem. Jedynie dotarłem do tego okrężną drogą.
Steve
uśmiechnął się lekko, ściągając rękawiczkę z dłoni, by móc wsunąć palce pod
rękaw jego kurtki i zacisnąć je wokół jego nadgarstka.
—
Bardzo okrężną — potaknął. — I trwającą zdecydowanie zbyt długo.
—
Moja wina, że jeden z nas postanowił dramatycznie odejść z tego świata, bo jego
miłość zginęła, ale był takim idiotą, że nie potrafił tego zrobić porządnie?
Steve
prychnął, klepiąc drugą dłonią w jego udo.
—
Dzięki Buck, zawsze potrafisz zepsuć chwilę.
—
I za to mnie kochasz.
Steve
uśmiechnął się pod nosem, pochylając się na tyle, by móc oprzeć bok czoła o
jego ramię.
—
Tak, właśnie za to. I za masę innych rzeczy.
—
Jesteś na mnie skazany. Przez przeznaczenie. Gdybym wtedy nie spadł, ty nie rozbiłbyś
samolotu. Nie wybudzaliby cię siedemdziesiąt lat później, nie pomógłbyś
uratować Nowego Jorku, nie zorientowałbyś się, że Hydra nie zdechła i nie
zniszczyłbyś mojego programowania. Gdybyś tego nie zrobił, nie mógłbym
doprowadzić się do porządku. Nie odnalazłbyś mnie, nie zamieszkalibyśmy razem,
a gdyby nie zmiany w świecie, nigdy nie miałbyś jaj, żeby powiedzieć mi, że
mnie kochasz — powiedział, Steve pozwolił sobie na pełne oburzenia parskniecie.
— Nie bylibyśmy razem, nie przekonałbyś mnie do zaadoptowania Iana, nie
odważyłbym się do zaproponowania adopcji Grace, nigdy nie zaciągnąłbyś mnie
przed ołtarz…
—
Proszę?! Zapamiętałem to sobie nieco inaczej…
—
Cicho, nie psuj chwili. Więc, jak mówiłem. Przeznaczenie. To wszystko przeznaczenie.
Steve
pokiwał głową, wspierając ją na ramieniu Bucky’ego.
—
Przeznaczenie, Bóg – cokolwiek zechcesz. Grunt, że tu jesteś. I że już
będziesz. To najważniejsze.
***