N: Wracamy więc do naszego starego-nowego Bucky'ego! Już widzę tę radość...
14 marca
2016
/Przystaję przy jednym z
potężnych, betonowych słupów – pozostałościach dawnej bramy, głęboko wciągając
czyste, zimne powietrze. Majaczące w oddali, na tle górskich szczytów drzewa i
ruiny pokryte są cienką warstwą białego śniegu, od którego odbijają się
promienie porannego słońca. W oddali widać zabudowania pobliskiego miasta.
/Idealny krajobraz, wydawać by się mogło, że nienaruszony
ludzką ręką od dekad. Ukazujący tryumf pnącej się w górę, potężnej przyrody nad
marną kupą gruzu, w którą zmieniła się ta niegdyś potężna, budząca strach
twierdza, chluba Hydry.
/Gdybym nie wiedział, co działo się w tym miejscu, jaki
koszmar skrywany jest pod powierzchnią, mógłbym uznać to miejsce za piękne.
Chłodne, dzikie, nieprzystępne, ale piękne. Subiektywnie. Mam jednak dość
spaczone poczucie estetyki.
/Wypuszczam powietrze, a mój oddech zmienia się w parę.
/Odwracam się, słysząc za sobą chrzęst śniegu –
głośniejszy, bardziej wyraźny, jakby specjalnie chciała zwrócić moją uwagę.
—
Po co mnie tu zaciągnąłeś? — pyta, a jej głos jest przytłumiony przez
zakrywający twarz szal. Przybliżam się lekko i chwytam czarny materiał między
palce, pociągając szal w dół, by odsłonić jej zaczerwienioną od mrozu twarz.
Krzywi się patrząc na mnie z wyrzutem.
—
Chcę ci coś pokazać. — Próbuję się uśmiechnąć, ale nie potrafię opanować
drżenia warg, ciągnącego ich kąciki ku dołowi. — Patrz. — Wskazuję na oczy. — Słuchaj.
— Pokazuję na ucho. — Uważaj —
dodaję, przekrzywiając głowę nerwowym ruchem. — Chodź.
/Ruszam w stronę resztek ceglanego szkieletu, będącego kiedyś
składem amunicji.
/Byłem tutaj wcale nie tak dawno temu, choć zepchnąłem to wspomnienie tak
głęboko w odmęty pamięci, jak tylko byłem wstanie. To miejsce miało w sobie coś
dziwnego. Coś, co doprowadziło mnie na skraj szaleństwa, pokazało rzeczy,
których nie powinienem widzieć.
/I to właśnie to mnie tutaj przyciągnęło.
/Słyszę jak Orlova wzdycha ciężko, zanim rusza za mną, pozostawiając
kilka kroków w tyle. Jej oddech jest urywany, nierówny. Mimo tego jestem pod małym wrażeniem. Trzyma się naprawdę
dobrze, choć przeszliśmy niemały kawał drogi w niezbyt sprzyjających warunkach.
Obracam lekko głowę, spoglądając na nią kątem oka spod opadających na twarz włosów.
/Można by wykrzesać z niej naprawdę wiele.
/Mógłbym zrobić z niej swoje kolejne, małe arcydzieło. Tak, jak robiłem
to dawniej. Tylko tym razem nie dla nich,
a dla siebie.
/Mógłbym ją zrujnować, rozerwać na strzępy i zgnieść, a potem uformować
według własnej modły, twierdząc, że to dla jej dobra. Nie potrzebowałbym wiele
czasu, by uwierzyła. Jest silna, ale zbyt prosta do zmanipulowania. SHIELD nie
wykorzystało jej potencjału tak, jak powinno. Zmarnowało go. Zniechęciło ją,
odizolowało, zagłodziło, odcinając od ludzi. Pozwoliło narastać chęci zemsty i
nienawiści. Idealnym podwalinom.
/Mógłbym to zrobić. Mógłbym się zabawić, udawać lepszego niż jestem,
przekonać ją do tego, by dobrowolnie zgodziła się na wszystko. Potrzebowałbym
tylko trochę czasu i kolejnych okazji, by się wykazać, by zrobić coś, przez co
czułaby, że jest mi coś winna, że może jednak można mi zaufać. Tak, jak
ostatnio. Wystarczyło pomóc jej znaleźć siedzibę GWZ, pozwolić jej na
rozmówienie się z Uvarovem, na zarżnięcie suczijsyna, a potem wrócić po nią i
uratować jej tyłek, choć nie leżało to już w moim interesie. Zdziwiło ją to,
była zaskoczona, ale wdzięczna. Nie wiem, dlaczego to robiłem. Po prostu
czułem, że powinienem. Może chciałem po prostu zrobić coś dobrego zanim ktoś
znowu postanowi mnie przedziurawić – tym razem pewnie bardziej skutecznie?
Tamta rana czasem nadal bolała. Nie w miejscu przebicia. Raczej tam, gdzie
kiedyś było serce.
/Mógłbym to wszystko zrobić. Dla zabawy, dla późniejszych korzyści.
Mógłbym, jasne, że mógłbym. Nie byłby to żaden problem.
/Mógłbym, ale nie zrobię.
/Nawet nie wiem, skąd wzięły się te popieprzone myśli. Nachodzą mnie
ostatnio zbyt często, by to ignorować.
/Wariuję?
/Przystaję nad zasypanym gruzem, zrujnowanym włazem i spoglądam w dół
ciemnego szybu, kucając obok. Wejście – a wyjście to już zdecydowanie – będzie
trudniejsze niż ostatnim razem. Wyrwałem drabinkę, a granat mógł naruszyć… Granat.
Granat. Agenci.
/Nie mogę pohamować krótkiego, nieco zbyt histerycznego śmiechu.
— Co?
/Przejeżdżam
dłonią po twarzy, zaczesując do tyłu opadające na twarz włosy, i przekrzywiam
głowę, by na nią spojrzeć.
— Zapomniałem o zwłokach.
— Jakich znowu zwłokach? —
Spogląda na mnie jak na idiotę. Którym cóż, w pewnym sensie chyba jestem.
/Wskazuję
skinięciem głowy w stronę włazu.
— Tam, na dole. — Wstaję. —
Po takim czasie mogą trochę… niezbyt przyjemnie pachnieć. Zatkaj nos.
/Zapinam
szelki plecaka, a potem odpinam SigSauera od paska i przypinam do niego
latarkę.
— Chwila. — Zatrzymuje mnie
ruchem ręki. — Zamierzasz zaciągnąć mnie do opuszczonego, śmierdzącego trupami
tunelu i nawet nie powiesz mi po co? Jesteś normalny?
— Pierwsze: yep. Drugie…
patrz na pierwsze. —Uśmiecham się – o wiele bardziej sztucznie, niż chciałem –
i włączam latarkę, stając na skraju szybu. — A teraz chodź tutaj. —
Rozpościeram ramiona. — Chyba, że wolisz skakać sama. I skręcić sobie kark. Ewentualnie
coś połamać. Taki kręgosłup na przykład.
— Wolę nie skakać wcale —
stwierdza, robiąc krok w tył.
/Przewracam
oczami i poganiam ją ruchem rąk.
— Mam ci w tym pomóc?
/Podchodzi bliżej i staje obok, patrząc na
mnie wyczekująco. Przyciągam ją do siebie – może nieco zbyt gwałtownie, zbyt
mocno, i przytrzymuję ramieniem.
—Wiesz, trochę
za późno na skrępowanie — prycham, czując jak spięta jest.
/Nie czekam na jej odpowiedź i wskakuję do
szybu, by wylądować na podłożu z cichym pluskiem zebranej na niej wody i
towarzyszącym mu głuchym uderzeniem, roznoszącym się echem po korytarzach.
/Puszczam Orlovą, pozwalając jej stanąć obok
na własnych nogach, i świecę latarką na boki, rozglądając się wokół. W
powietrzu unosi się charakterystyczny zapach zjełczałego tłuszczu.
/Korytarz pełen jest gruzu, spod którego
zobaczyć można fragmenty nadal ubranych w czarne, brudne mundury, napuchniętych
ciał. Parskam, gdy strumień światła pada na rozpulchnioną, szaro-białawą głowę
leżącą niedaleko. A przynajmniej na coś, co kiedyś było głową. Ta, poczucie
humoru też mam spaczone. Zdecydowanie.
/Korytarz jest uszkodzony, ale nie zawalony i
nie do przejścia. Solidne ściany nośne poradziły sobie z granatem.
/Czekam.
/Nic się nie dzieje.
/Żadnego poczucia otumanienia, żadnych chorych
wizji.
/Nic.
/Nie powiem, że nie jestem trochę…
zawiedziony. Jakkolwiek może to brzmieć w tym kontekście.
/Odwracam się, spoglądając na Orlovą, która
zawiązuje szalik mocniej na twarzy. Nie jest przyzwyczajona do podobnych
zapachów. Nic w tym dziwnego.
/Mruży oczy, gdy świecę latarką w jej twarz.
— Trzymaj — mówię, rzucając jej broń. — Chodź
za mną.
/Ruszam naprzód, robiąc krok nad leżącą na
betonie głową i z trudem duszę w sobie chęć kopnięcia jej w cholerę.
— A ty?
— Co ja?
— rzucam za siebie, nie odwracając się.
— Nie wyciągniesz latarki?
— Nie potrzebuję jej. — Wzruszam lekko
ramionami. — Dobrze widzę w ciemności.
/Tym razem dopasowanie obrazu ze wspomnień do
zniszczonego, ciemnego labiryntu korytarzy przychodzi mi o wiele łatwiej.
/Przystaję przed rozwidleniem korytarzy i
wychylam się zza rogu, spoglądając lewą odnogę tunelu. To było tam. Tam
zaprowadziły mnie majaki. Do czerwonowłosej wiedźmy Hydry.
/Teraz niczego tam nie ma.
/Niczego tam nie ma. Nie ma omamów, światła czy dźwięków.
/Jest dobrze.
/Nie wariuję?
/Ruszam dalej, przechodząc przez korytarz
najszybciej, jak się da. Nie chcę sprawdzać, czy za drzwiami z moich majaków
naprawdę można znaleźć to, co za nimi zobaczyłem.
— Powiesz mi wreszcie dokąd idziemy?
— Pamiętasz, jak pytałaś mnie o to, skąd
biorą się tacy, jak ja? — pytam, spoglądając na nią przez ramię. Światło
latarki zmusza mnie do zmrużenia oczu. Orlova potakuje, ściągając szal z twarzy.
— A więc robi się ich w miejscach takich, jak to. Mało o mnie wiesz. —
Uśmiecham się krzywo na widok jej spojrzenia.
— Zauważyłam — mruczy cicho, jakby bardziej
do siebie niż do mnie.
— Wierz mi, im mniej wiesz, tym jest lepiej.
/Przyśpiesza kroku, by się ze mną zrównać.
/Obiektywnie rzecz biorąc nie jest zbyt wysoka
– może mieć góra pięć stóp i sześć cali, nie więcej – jednak nie brakuje jej
wiele, by dorównać mi wzrostem. Budową ciała nadal w większości przypomina typową
młodą kobietę, niemal nastolatkę, jednak przy bliższym przyjrzeniu się, przy
dotyku nie sposób jest nie zauważyć zarysowanych pod skórą mięśni. Była niepozorna,
ale silna i niebezpieczna, jeśli tylko tego zachciała.
/SHIELD ją przeszkoliło. Przeszkoliło dziecko
na zabójcę. Czyżby pozazdrościło Departamentowi? Hydrze? Ale w końcu to oni są
tymi dobrymi. Dobrym można więcej.
— To stąd masz rękę? — pyta po chwili.
— Co? Nie. Skąd ten pomysł? — Spoglądam na
nią, marszcząc brwi.
— Mówiłeś, że takich, jak ty robi się w
miejscach takich, jak to. No bo raczej nie urodziłeś z kawałkiem metalu
doczepionym do ciała. No chyba, że tak, urodziłeś. To byłoby trochę super. Choć
z drugiej strony byłoby kiepsko. Chyba, że mówiąc "zrobili", miałeś
na myśli zrobili zrobili, wiesz, jak
zazwyczaj robi się dz…
/Staję w miejscu.
— Orlov? — Spogląda na mnie oczekująco. —
Przestań tyle gadać — dodaję. — Proszę.
/Ruszam dalej, gdy wreszcie milknie.
/Archiwum powinno być niedaleko stąd. Podziemna
baza to labirynt korytarzy i drzwi, ale pamiętam to miejsce. Fragmenty, urywki
wspomnień podpowiadały mi, że byłem tu więcej razy, niż mi się wydawało.
— Ha!
— Nie próbuję nawet powstrzymać tryumfu w głosie, gdy skręcamy w kolejny
korytarz. Ciężkie, metalowe drzwi prowadzące do archiwum znajdują się na końcu
kolejnego korytarza. — Mówiłem, że znajdę drogę.
— No nie — zaczyna niepewnie. — Nie mówiłeś.
A na pewno nie mi.
/Duszę w sobie chęć przewrócenia oczami i
podchodzę do drzwi. Próbuje otworzyć je w tradycyjny sposób, za pomocą klamki,
ale jak można było przypuszczać – były zatrzaśnięte. Odsuwam się o krok i kopię
w drzwi, starając się włożyć w to odpowiednio dużo siły, by je wyważyć.
/Upadają na betonowe podłoże z głośnym hukiem,
wzbijając w powietrze zalegający tu od lat kurz.
— Chodź — rzucam za siebie, wchodząc do
środka.
/Dziesiątki rzędów zapełnionych w większości
półek do przeszukania nie nastawiają optymistycznie, ale wiem, że to musi gdzieś tutaj być.
/Rozglądam się uważnie, obchodząc
pomieszczenie. Moje spojrzenie przykuwa zarys drzwi widoczny zza jednej z
półek. Odpycham ją ręką, wzbijając w powietrze obłoki kurzu. Krzywię się na
odgłos ocierającego się o beton metalu, który odbija się echem po
pomieszczeniu.
/Drzwi są metalowe, wzmacniane, o wiele
solidniejsze od poprzednich. Stary pancerniak.
/Przejeżdżam po nich dłonią, próbując zdusić w
zarodku dziwne, duszące uczucie, które zaczyna mnie ogarniać. Panika? Dlaczego panikuję? Nie ma
przecież powodu do...
/Kierowany przeczuciem wbijam palce protezy w
bok drzwi i wyrywam je z zawiasów, wkładając w to niemal całą siłę, jaką
posiadam.
/Widok za drzwiami każe cofnąć mi się o krok.
/Mam wrażenie, że ściśnięte serce zaczyna kołatać
jak szalone, jakby zaraz miało wyskoczyć mi w piersi, jakby zaraz miało rozpaść
się na kawałeczki. Bicie serca, pompowana krew dudniły mi w uszach, zagłuszając
wszystko, co działo się wokół.
/Nie mogę złapać tchu przez zaciśnięte gardło.
/Co się dzieje? To gaz? Ktoś wpuścił tu gaz? To
jakieś zabezpieczenie czy…?
/Osuwam się wzdłuż półki. Nie mogę złapać
oddechu, jakbym się topił.
/Boże.
/Przyciskam lewe ramię do ciała i podciągam
nogi bliżej, starają się odsunąć tak daleko, jak tylko jestem wstanie.
/Boże, uduszę się, umrę tutaj.
/Umrę
tutaj.
/Mocne uderzenie w twarz jest otrzeźwiające.
Ktoś szarpie moją szczękę, zmuszając do spojrzenia w swoją stronę. Staram się
skupić rozbiegany wzrok, ale nie jestem wstanie.
/Kolejne uderzenie pomaga. Skupiam się na
rudych włosach i dotykowi dłoni na szczęce, starając się wmówić sobie, że nie
ma tu niczego prócz nich.
/Starając się opanować oddech, przyglądam się
kręconym puklom rudych włosów, piegom na zadartym nosie i jest to… i mam
wrażenie, że...
— Natalia?
— Co? Nie. — Ściąga brwi, przyglądając mi się
uważnie. — To ja, Ava.
/Kiwam głową, starając się zrozumieć, co się tu
stało.
/Nie udusiłem się, nie umarłem. Co to było, do
cholery?
— Co to było, do diaska? — pyta, zabierając
dłoń z mojej szczęki.
/Kulę się bardziej, spoglądając w stronę
wyważonych drzwi. To nadal tam jest.
/Intuicyjnie wiem, że Ava podąża za moim
wzrokiem, przyglądając się temu, co tam zobaczyłem. Nie zrozumie. Przecież to
nie wygląda przerażająco. To tylko krzesło.
***
15 marca 2016
/Przejeżdżam palcem po wklęsłych literach,
wytłoczonych na jednej z blaszek. Są stare, wygięte, podrdzewiałe, a łańcuszek
musiał zerwać już dawno temu. Leżały wyrzucone jak śmieci, pomiędzy stertami
starych, pożółkłych papierzysk.
/Wyrzucone jak śmieci, którymi dla nich były.
/Zamykam oczy, starając się czytać z kształtów
pod opuszkiem palca.
/James B Barnes
/32557038 042 43 A
/Brooklyn NY
/Jud.J
/
/Drgam na dźwięk zamykających się drzwi motelowych i
uchylam powieki.
— Trzymaj.
/Łapię lewą ręką wyrzucony w moją stronę kłębek i otwieram
oczy, by lepiej mu się przyjrzeć. Rzemyk. Obracam go w dłoni, pocierając go
lekko palcem.
/Nie wiem, dlaczego to robię. Przecież i tak tego nie
poczuję.
/Spoglądam na nią, unosząc nieznacznie jedną brew.
/Ściągnąwszy kurtkę, rzuca ją na stojący przy zasłoniętym
oknie fotel.
— Możesz
przywiesić sobie te swoje blaszki. — Wzrusza lekko ramionami. — Wiesz,
przynajmniej póki nie załatwisz sobie czegoś lepszego.
/Siada obok na lekko skrzypiącym łóżku,
podciągając kolana pod brodę, gdy kiwam głową, wrzucając rzemyk i
nieśmiertelniki do kieszeni dżinsów.
— Spadasz, co?
/Ponownie kiwam głową. Co niby miałbym
powiedzieć?
/Muszę wreszcie ruszyć dalej. Nie mogę
wiecznie mijać się z celami, które sam sobie wyznaczyłem.
— Kim jest Natalia? — pyta po chwili,
przyglądając mi się uważnie.
/Marszczę brwi, nie od razu łapiąc, o co może
jej chodzić.
— Nazwałeś mnie Natalią. —/Opiera przedramiona o
rozsunięte kolana i krzyżuje nogi w kostkach. — Nie pierwszy raz zresztą.
— Natalia?
Och, ona. — Zaczesuję do tyłu opadające na twarz włosy i wplatam w nie palce,
ciągnąc głowę lekko do tyłu. — Stare dzieje. Było, minęło. — Uśmiecham się
krzywo i unoszę brwi, widząc, jak mi się przygląda. — Co?
/W odpowiedzi wzrusza tylko ramionami.
/A potem mnie całuje./
/Proste, niezdarne zderzenie ust i zębów
sprawia, że drętwieję. Czuję jak przez moją twarz przechodzi prąd, paraliżujący mięśnie.
/Cholera.
/Odrywa się ode mnie, patrząc z przerażeniem, jak przecieram zdrętwiałą twarz.
/Poruszam szczęką, patrząc na nią bykiem.
— Teraz to musimy pogadać.
/Odrywa się ode mnie, patrząc z przerażeniem, jak przecieram zdrętwiałą twarz.
/Poruszam szczęką, patrząc na nią bykiem.
— Teraz to musimy pogadać.
***
O mamciu, co tu się wyprawia. Buckyś to taka maruda, tak na wszystko i wszystkich narzeka, taki jest niemiły, a i tak laski na niego lecą. Magia włosów. Tylko, że - już nauczona doświadczeniem - coś mi w tej dziewczynie nie gra, no ale zobaczymy.
OdpowiedzUsuńTaka mnie naszła refleksja, głównie za sprawą wywodów Bucky'ego na temat zrobienia z Orlovej swojej zabaweczki, że są oni dość do siebie podobni. Przynajmniej ich sytuacje, na bardzo ogólnym poziomie. Oboje zniewoleni, oboje z czyimś zamiarem ich wykorzystywania, oboje cholernie skrzywdzeni, no a najważniejszym wspólnym mianownikiem jest chyba Yelena. Nie wiem, może dokonuję jakiejś nadinterpretacji, no ale nic nie poradzę.
Nie chce mi się czepiać błędów, bo widziałam tylko braki ogonków na końcach wyrazów, więc już sobie podaruję ich wypisywanie.