30 lipca 2016

#47 Bucky + koniec tygodnia Stucky

N: Co tu dużo mówić - ze łzami w oczach żegnamy naszych chłopców, którzy trzymając się za ręce, oddalają się w stronę zachodzącego słońca, i witamy z powrotem zrzędzącego Bucky'ego i ekipę, która próbuje z nim żyć i przy tym nie oszaleć.

***
lipiec 2016

/Brooklyn w niczym nie przypominał już miejsca, które kiedyś znałem.

/Naciągam niżej daszek czapki, w duchu dziękując Temu na górze za to, że pogoda się schrzaniła. Od rana mżyło, a zbierając się ciemne chmury zapowiadały zbliżające się zerwanie chmury. Burzę można było wręcz wyczuć w zanieczyszczonym powietrzu.
/Przyglądam się mijanym, niszczejącym kamienicom, wciskając dłonie w kieszenie cienkiej, przeciwdeszczowej kurtki. Pozwala się wtopić w tłum ludzi, próbujących ochronić się przed deszczem. Parasole, kapelusze, czapki, kaptury – to wszystko działa na moją korzyść, pozwala zniknąć w kolorowej masie ludzi, uniknąć złapania przez kamerę. W Brighton Beach jest ich całkiem sporo, jednak głównie na wybrzeżu, nie w centrum dzielnicy.

Masz coś? — Słyszę głos Bartona w komunikatorze i wręcz odruchowo zerkam w stronę czarnego vana zaparkowanego na końcu ulicy.

— Nie, jeszcze nie. Ale będę miał — mruczę jak najciszej. Komunikator i tak to wychwyci, a ja nie wyjdę na durnia, który gada sam do siebie.

Byle szybko. Inaczej zwariuję tutaj z nicnierobienia.

— Nie byłeś czasem snajperem? Powinieneś mieć w tym wprawę — mówię, krzywiąc się, ponieważ zaczyna lać jak z cebra.

Jestem głodny.

Barton — syczę, uciszając go.

/Facet naprawdę lubi podejmować kolejne – nieudane, póki co – żałosne próby wyprowadzenia mnie z równowagi. Wciąż nie potrafię pojąć jakim cudem udało mu się znaleźć kobietę na tyle zdesperowaną, by spłodzić z nim dzieciaki. I nie uciec z krzykiem już po pierwszym.
/Dziwni ludzie chodzą po tym świecie.

/Nie, żebym ja był normalny.

— Mam — mówię tylko, zauważając swój cel wychodzący z jednego z zaułków pomiędzy sklepami.

/Kobieta. Niewysoka.
/Ubrana w długi, czerwony przeciwdeszczowy płaszcz wygląda jak jakiś pieprzony Czerwony Kapturek.

/Czyli to ja jestem wilkiem w tej opowieści?

/Jej głowa wyraźnie drga, krok przyśpiesza. Musiała zauważyć, że za nią idę, nie ma opcji, by było inaczej.
/Skręca w jedną z bocznych uliczek, a ja uśmiecham się pod nosem, bo ta sytuacja jest wręcz bliźniaczo podobna do tej, w której się poznaliśmy. Znaczy, w której ja poznałem ją. Ona mnie znała i to nawet lepiej niż przypuszczałem.

/Wchodzę do zaułka i w ostatniej chwili owijam palce wokół nadgarstka kierującego się w stronę mojej szyi.
/Czubek ostrza dotyka mojej skóry, a impuls, który przesyła, wywołuje dreszcz wzdłuż kręgosłupa.

Antalija.

/Uśmiecham się, pokazując zęby.

/Chwilowe zaskoczenie w jej oczach zmienia się we wściekłość. Przesyła kolejny impuls.

— Och, zrób tak jeszcze raz, a zacznie mnie to kręcić.

/Spogląda na mnie z litością, zabierając ostrze i chowając je w rękawie płaszcza.

— Czego znowu chcesz?

/Unoszę brwi, spoglądając na nią z zaskoczeniem.

— O ile pamięć mnie nie myli, a tym razem chyba tak jest — zaznaczam. — Ostatnim razem to ty czegoś ode mnie chciałaś, Kapturku. — Wskazuję na czerwony kaptur płaszcza, opadający na jej rude włosy.

— Tak? Popatrz, bo ja twoje ostatnie odwiedziny zapamiętałam nieco inaczej — parska i odwraca się na pięcie, by odejść. Czarny van zajeżdża jej jednak drogę, parkując w uliczce. — Serio? — pyta, widząc, że w żaden sposób nie reaguję. — Może jeszcze przyślij po mnie czarną wołgę?

— Co?

/Co ona pieprzy?

— To taka legenda — wyjaśnia Barton, zamykając za sobą drzwi vana. — Tasha kiedyś o niej mówiła. Jesteś na to jednak chyba nieco za stara — stwierdza, opierając się bokiem o maskę, i lustruje Orlovą wzrokiem. — Jesteś córką Dreykova, prawda?

/Kręci głową, naciągając kaptur na czoło.

— Był moim ojczymem — wyjaśnia.

— Jest córką Anatolija Palvova — wtrącam, a Barton spogląda na mnie nieco zaskoczony. Naprawdę tego nie wiedział?

—  Tego fizyka maczającego palce w…?

— Trzymacie mnie tutaj, żeby omawiać mój życiorys?!

— Poburczy, poburczy i jej przejdzie — wyjaśniam, na co Orlova prycha.

— Czy łaskawie wyjaśnisz mi wreszcie, czego znowu chcesz, Barnes?

/Spogląda na mnie wyczekująco, a ja kolejny raz zastanawiam się nad tym, o co konkretnie jej chodzi. Nie zrobiłem przecież niczego, co jakoś by ją ubodło. Nawet wręcz przeciwnie, byłem grzeczny i broniłem jej tyłek, choć mogłem ją w niego kopnąć na samym początku.

— A czy ty łaskawie wyjaśnisz mi co łączy cię z Somodorovem? — zniżam głos, a potem chwytam jej ramię i ciągnę ją w stronę vana, kiwając głową w stronę Bartona.

— Zbieramy się.

/Rozsuwam drzwi i wpycham ją do auta, wsuwając się za nią. Kiedy tylko zamykam drzwi, Barton rusza.

— To już porwanie!

— Nie musisz tłumaczyć nam takich rzeczy, znamy się na swojej pracy — rzuca za siebie Barton. — Jeśli obudzisz się w wannie pełniej lodu…

— Zamknij się i prowadź — wchodzę Bartonowi w słowo, a potem zwracam się do Orlovej: — Gadaj co wiesz o Somodorovie.

— Przecież już wszystko ci powiedziałam! — Unosi się, zrzucając kaptur z głowy. — Zapomniałeś?! A no tak, zapomniałeś. O tym, że miałeś wrócić też!

— Co ty pieprzysz, Antalija?

— Nazywam się Ava! A pieprzę o tym.

/Wyciąga nadgarstek w moją stronę. Na początku nie wiem na co dokładnie mam patrzeć, ale już po chwili poznaję rzemyk opleciony wokół jej chudego nadgarstka, przyciskający do niego nieco wygięte i nadrdzewiałe blaszki. 
/Chwytam jej rękę i przyciągam bliżej, odczytując wytłoczone na nich litery.

/James B Barnes
/32557038 042 43 A
/Brooklyn NY
/Jud.

/Jakim, kurwa, cudem?

— Skąd je masz, do cholery?

Przecież zgarnął je…

— Dałeś mi je ostatnim razem — mówi, spoglądając na mnie jak na idiotę. — Chciałeś, żebym powiedziała ci wszystko, co wiem o Somodorovie i o miejscu, w którym kiedyś mnie trzymano. Dałam ci wszystko, co na niego miałam. Nie pamiętasz?

— To nie byłem ja.

/Co do diabła?

— Pod ONZ to też nie byłeś ty. Jednak wszystkie nagrania i świadkowie twierdzą inaczej — mówi Barton, odwracając głowę w naszą stronę. — Bez obrazy, Barnes, ale twoja twarz jest dość prosta do podrobienia. Żadnych znaków szczególnych. Bywasz też nieco… ekspresyjny. Właśnie w taki sposób — dodaje, gdy unoszę brwi. Momentalnie je opuszczam.

— Więc jeśli ktoś zna się na swojej robocie, bez problemu to podrobi. A ja nawet znam jednego typa, który pasuje do opisu.

/Zabiję go, kurwa, zabiję.
/Rozszarpię Novokova gołymi rękoma. Powyrywam mu nogi z tyłka, a potem wepchnę mu je do gardła. Ale najpierw wycisnę z niego wszystkie odpowiedzi.

— Możesz puścić mój nadgarstek? Zaraz mi go złamiesz.

/Zabieram dłoń. Cóż, po moim uścisku zostanie jej niemały siniak i faktycznie niewiele brakowało, żebym coś jej złamał.

Wiesz gdzie jest teraz Somodorov? — ponawiam, spoglądając na nią wyczekująco.

— Nie do końca. Wiem, że ostatnio kręcił jakieś interesy z Fjodorovem... Masz — mówi, rzucając nieśmiertelnikami w moją stronę. — Jednak na stówę to nie on jest mózgiem tego wszystkiego. Wiem, że on tylko…

— Słyszałaś o Red Roomie? — pyta Barton, przekręcając lusterko tak, by widzieć jej twarz bez konieczności odwracania głowy.

— Nie… Chyba nie — poprawia się. — Powinnam?

— Zdecydowanie tak — kwituje.

—Po to jesteś nam potrzebna. Departament… Instytucja, która jest odpowiedzialna między innymi za mnie — wyjaśniam — upadła, ale nie wszystkie szczury poszły na dno ze statkiem. W tym Somodorov. Był jednym z… opiekunów w Programie Black Widow. Pamiętam go, niezbyt miły typ.

— No nie mów — prycha.

— Ostatnio odkryliśmy, że twoja sytuacja nie była odosobniona. W niedużym odstępie czasu zaginęło wtedy wiele dzieci z wschodniej i środkowej Europy. Obu płci, nie starsze niż dziesięć lat.

/Antalija w skupieniu słucha Bartona, przecierając mokrą twarz dłonią. Rozmazuje tym… to czarne mazidło, którego nazwa mi uciekła, a którym kobiety robią sobie kreski na powiekach.

— Proceder zaniknął po kilku miesiącach — kontynuuje. — Jednak wszystko powtórzyło się za kilka lat. Kilkukrotnie. Zawsze znikało około czterdzieściorga dzieci. W różny sposób — od zaginięć, przez porwania, na wypadkach, w których ginęły całe rodziny, kończąc.

— Dlaczego SHIELD odbiło więc mnie?

/Marszczy nos, odgarniając mokry kosmyk z czoła.

— Tego możemy się tylko domyślać. Przypuszczam jednak, że chodziło o twojego ojca. Ojczyma… Albo o obu — poprawia.

— Zapewne sądzili też, że zdążyli wrzucić ci mózgu do blendera — dodaję. — Okazało się jednak, że zdążyli, o czym już rozmawialiśmy, więc nie mogłaś powiedzieć SHIELD tego, czego chcieli. Więc wykorzystali cię inaczej. A przynajmniej próbowali.

/To oczywiste, że Hydra chce teraz tego samego. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że adepci Departamentu nie mieli sobie równych, a agenci Hydry nigdy nie dorastali im nawet do pięt. Dlatego starają się położyć łapy nie tylko na Obiektach pokroju KGBestii czy Projektu Zephyr, ale też na agentach nieco… mniejszego kalibru.

/A Antalija może pozwolić nam do nich dotrzeć.
/Jeśli tylko sobie o tym przypomni.

— A wy? — pyta, śledząc wzrokiem moje ruchy, gdy zakładam nieśmiertelniki na szyję.

/Ukatrupię cholernego Novokova.

— Cóż… My mamy sposoby, żebyś przypomniała sobie to, czego potrzebujemy — mówię, uśmiechając się jak najniewinniej potrafię.

— A czego konkretnie potrzebujecie? — pyta, spoglądając na mnie nieco podejrzliwie.

/Fakt, może mogłem ująć to nieco inaczej.

— Wszystkiego, co wiesz o Programie Red Widow.


***

2 komentarze:

  1. Taka grzeczna ta Ava albo po prostu jest mega przyzwyczajona xD

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale się wszyscy uwzięli na biednego Barnesa. Za chwilę się okaże, że samego siebie podrabia. To by było dopiero zaskoczenie!
    Cieszę się, że powoli wszystko zaczyna się wyjaśniać. A Ava... Chyba bardzo naszego zgredka lubi.

    OdpowiedzUsuń