N: Na samym chcę przeprosić za to, że w przyszłym tygodniu notka się nie pojawi, a na pewno nie w terminie. Ten tydzień będę mieć zawalony, mam spory referat do napisania, wiec zwyczajnie nie dam rady się wyrobić :( Ale od #62 zacznie się akcja, więc mam nadzieję, że wam to wynagrodzę.
***
grudzień
2016
Metalowe
drzwi ustąpiły z oporem i głośnym skrzypnięciem. Wmontowana w nie szyba
obserwacyjna była zaschnięta brudem, a zasłaniająca ją zasuwa wisiała
naderwana, kołysząc się skrzypiąco.
Skierował światło latarki przed
siebie, wchodząc do środka celi.
Pomieszczenie pokryte było brudem
i grzybem, a zaschnięta krew już dawno zabarwiła podłogę jak rozchlapana farba.
Było zimno, duszno i mimo mrozu śmierdziało stęchlizną.
Zauważył, że tak naprawdę przez te wszystkie lata nie zmieniło się
tutaj wiele. Było po prostu więcej pajęczyn. I cuchnęło trochę bardziej. I było
znacznie zimniej ze względu na to, że baza nie była używana od dawna, przez co
od dekad nie była ogrzewana. Przynajmniej tak sądził.
Obrócił się, kierując strumień
światła na metalowe drzwi.
Od tej strony nie przypominały już gładkiej
płyty metalu. Były powgniatane, wygięte, zniszczone.
Automatycznie
przyłożył lewą pięść w miejscu jednego z wgnieceń. Pasowała niemal idealnie.
Oczywiście, że pasowała. Nie mogłoby być inaczej, w końcu sam zrobił je
wszystkie. Dawno temu, tak cholernie dawno temu, że czasem miał wrażenie, jakby
działo się to w innym życiu. Gorszym czy lepszym – czasem ciężko było jednoznacznie
stwierdzić.
Wyprostował palce,
zabierając dłoń.
Pamiętał, że wtedy była inna.
Niemal bezwolnie przyłożył palce w miejsce przecinających
bark blizn. Choć nie czuł ich przez materiał grubej kurtki, niemal intuicyjnie
wiedział, gdzie dokładnie się znajdowały, które z nich zrobił sam, a które
powstały przy montażu ramienia. Te jego były
inne, cieńsze, jaśniejsze, bardziej poszarpane na krawędziach.
I bolały.
Bolały zawsze, kiedy na nie patrzył, kiedy o nich myślał. Za
każdym razem.
— Znalazłeś coś?
Bucky pokręcił zaprzeczająco głową, nie spoglądając nawet na
Sama. Zerknął na niego jednak, niemal słysząc jego drżenie, dygot jego zębów.
— Mówiłem, żebyś nie ruszał tyłka z bazy — powiedział,
widząc, że Wilson był wyraźnie zziębnięty i pobladły, ocierając o siebie
zakryte rękawicami dłonie. — To nie temperatury dla ciebie.
— Ta, mówisz? — spróbował zadrwić. — Za to ty trzymasz się
znakomicie. Tylko czekam aż wyskoczysz z munduru i zaczniesz się opalać.
— Pseudonim zobowiązuje — zauważył, uśmiechając się krzywo.
Wyminął Sama, wychodząc na wąski, niemal klaustrofobiczny korytarz. — Jestem
przyzwyczajony do takich temperatur, ty nie. Dlatego to nie ja skończę z
zapaleniem płuc czy czymś — rzucił jeszcze, ruszając przed siebie.
Światło latarki niewiele dawało, ale było to lepsze niż nic.
Nie było szans na uruchomienie oświetlenia w bazie, więc musieli radzić sobie
za pomocą półśrodków.
— Och, jak ty się o
mnie troszczysz. Co bym bez ciebie zrobił? — mruknął pod nosem Sam, przesuwając
palcem po ekranie zamontowanym w przedramieniu munduru. A raczej zbroi, choć
nie przywykł do nazywanie go w ten sposób. Był żołnierzem, a żołnierze noszą
mundury, nie jakieś zaawansowanie technicznie zbroje, prawda? — Krążymy w
kółko, szukając niewiadomo czego. Odczyty musiały być błędne. Redwing skanuje
teren z zewnątrz i niczego nie wyłapał. Zmarnowaliśmy tylko czas — dodał
jeszcze, ponownie opuszczając ręce wzdłuż ciała.
— Tutaj także nic —
wtrąciła się Wanda.
Bucky parsknął pod nosem.
Wylądowali na pieprzonym końcu świata, odmrażając sobie
tyłki, ponieważ Rogers ubzdurał sobie, że satelity SHIELD przechwyciły odczyty
podobne do tych, które pojawiały się w Nowym Meksyku czy Nowym Jorku, kiedy w
jakieś incydenty wplątywali się Asgardczycy. Tym razem było to na tyle
niepokojące, że według informatora –
Bucky’emu wypadło z głowy o kogo chodziło, ale póki brak tej informacji w żaden
sposób mu nie zagrażał, miał to gdzieś – w sprawę zamieszać miała się Hydra. Od
czasu incydentu z Synthią Schmidt aka Sin, który najpewniej pozbawił Hydrę
najważniejszej głowy, nie mieli żadnych wieści o jej krętactwach czy
jakichkolwiek akcjach. Wyjścia były więc dwa – Hydra podkuliła ogon i wycofała
się do kąta, czekając aż odrośnie choć jedna z jej głów, albo dowodzenie objął
ktoś na miarę Alexandra Pierce’a – ktoś, kto potrafił utrzymać w tajemnicy
nawet największe akcję. A to byłby już problem. Jak jasna cholera.
— Mówiłem, że będziemy odmrażać sobie tyłki na marne —
mruknął, bardziej do siebie niż do Wilsona, ale wiedział, że ten to usłyszy.
— Tak? A przed chwilą słyszałem, że ktoś tutaj jest ponad
nami, bo niskie temperatury mu niestraszne. Wielki Zimowy Żołnierz, a straszne
mu zrobienie bałwana — burczał pod nosem tonem, który wskazywał, że sam
doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jakie bzdury wygaduje. — Nie Sam, nie
ulepimy dziś bałwana. Bo jest cholerne minus dziewięćdziesiąt stopni*. Wymówki.
— Przymknij się, co? Przynajmniej nie odmrozisz sobie zębów.
— Chciałbyś… — zaczął, jednak urwał w pół zdania, słysząc
głos Wandy w komunikatorze:
— Mamy… coś —
dodała niepewnie, samej nie wiedząc zapewne na co patrzy.
— Dobra, przyjąłem. — Sam przesunął palcem po ekranie
monitora zamontowanego w przedramieniu munduru, przełączając obraz rejestrowany
przez Redwinga, na namierzanie nadajników. — Będziemy za kilka minut, mamy pół
bazy do przejścia. Jeden z głównych korytarzy się zawalił — wyjaśnił.
Bucky przeklął pod nosem, ruszając za Samem cofającym się w
stronę przejścia prowadzącego do bloku wschodniego. Obejrzał się jednak tylko
przez ramię, pamiętając doskonale, że zmierzali w stronę starych biur. Była
szansa na to, że znaleźliby tam coś, co nadawałoby się do poskładani do kupy,
dając im przy tym kilka mniej lub bardziej istotnych informacji. Nie mógł
jednak znów postawić na samowolkę, oddalając się w swoją własną stronę i
chrzaniąc to, co przydzielono mu do zrobienia.
Następnym razem.
***
Wanda nie była do końca pewna na co patrzy.
Stojąc na pierwszym piętrze, na skraju zniszczonej podłogi,
widziała doskonale, że także wyższe piętra budynku i dach zostały zwyczajnie
rozerwane. Znała ten widok. Jakby ktoś wrzucił pocisk do środka, jakby spadł on
z nieba, torując sobie drogę najniższych pięter budynku, by w końcu nie wybuchnąć,
a osiąść w ziemi, w zniszczonych fundamentach.
Znała ten widok. Poznała go dobrze, kiedy razem z Pietro
zostali uwięzieni w gruzach własnego i tak przecież bezpiecznego zaledwie ten
krótki moment przedtem domu, a jedynym, co widzieli przez dwa dni, była dziura
pośrodku ich mieszkania, krater, w którym zniknęli ich rodzice i ich dom.
To miejsce wyglądało niemal identycznie.
Niemal.
Jedna ze ścian została wyburzona, a gdzieniegdzie dostrzec
można było nieprzysypane śniegiem ślady gąsienic. Nie dostrzegli ich na
zewnątrz, niedawna śnieżyca zakryła je wszystkie.
Ziemia wokół krateru była skuta, wypalona, a środek wraz z
pociskiem musiał zostać wywieziony. Spóźnili się.
Wanda westchnęła i wpatrzona w swój zmieniający się w parę
oddech, zastanawiała się nad tym, czym tak naprawdę mógł być tajemniczy pocisk,
który wywołał odczyty podobne do tych, które pojawiały się przy każdej z wizyt
Thora. Może postanowił pojawić się na Ziemi? Nie, nawet jeśli satelity przez
zakłócenia błędnie odczytałyby źródło anomalii, nie miałoby to sensu. Nie
zostawiłby Mjölnira, a była to jedyna rzecz, która przychodziła jej na myśl, a
którą Hydra mogłaby spróbować przenieść w te sposób.
Wanda podeszła bliżej krateru, oświetlając sobie drogę własną
magią. Mimowolnie przypomniała sobie
słowa Izanami.
Nie jesteś jedyna,
Wando Maximoff. Przez wieki wyszkolonych zostało setki takich, jak ty –
manipulujących energią otaczającego nas multiwersum. Ich potęga to mandale i
runy, uporządkowane i usystematyzowane zaklęcia, niepojęta dla nas wiedza. Ty
masz potencjał, Wando, ale jesteś chaosem. A magia
chaosu to niebezpieczeństwo, więc prędzej lub później, ktoś z nich stanie
u twoich drzwi.
I miała rację. Wanda była niebezpiecznym chaosem.
— Co tu się do cholery stało?
Wanda obejrzała się przez ramię, mrużąc oczy, gdy poraziło ją
światło latarki, które Barnes kierował gdzieś ponad jej głową. Przetarła oczy
dłonią, zgarniając kryształki lodu ze swoich rzęs, i odwróciła wzrok.
— Nie jestem pewna. Ale czymkolwiek by to nie było,
spóźniliśmy się.
Barnes minął ją bez słowa, kierując się w stronę wyrwy w
zewnętrznej ścianie, gdzie przykląkł, oświetlając sobie odciśnięte na śniegu
ślady gąsienic.
— Czyli jednak Hydra? — spytał Sam.
— Być może — odpowiedziała, nie będąc jednak pewną czy
pytanie skierowane było do niej czy do Barnesa. — Redwing coś złapał? —spytała,
widząc, że dron ponownie zajął swoje stałe miejsce na plecach Sama.
— Ostatnia śnieżyca zatarła wszystkie ślady. — Pokręcił
przecząco głową.
— To chyba Yanmar. Najpewniej dwa — rzucił Barnes. — Do tego
jeszcze jakiś mniejszy, pewnie opancerzony wóz. Nie wiem jednak jaki.
— Rozczarowujesz nas — mruknęła pod nosem, niemal drżąc z
zimna na widok jego rozwianych przez wiatr włosów i nagiej szyi. To podchodziło
już pod masochizm.
Sam włączył główny komunikator, zamontowany w nadgarstku
munduru i przyłożył go do ust:
— Okej, nic więc tu po nas. Nightmask, zabierz nas stąd,
zanim odmrozimy sobie części ciała, których nie chcielibyśmy sobie odmrozić,
proszę.
Nim się obejrzeli, powietrze przed nimi rozbłysło odcieniami
fioletu promieniującego od wykreślonego przez Izanami portalu w kształcie
potężnego, jaśniejącego półksiężyca, mającego doprowadzić ich do hangaru w
bazie.
Sam przepuścił Wandę przodem, oglądając się jeszcze przez
ramię na Bucky’ego, który ociągając i szurając nogami ruszył w ich stronę.
Przechodząc przez portal, Sam miał ochotę krzyknąć ze
szczęścia. Mimo, że w hangarze temperatura była znacznie niższa niż w
pozostałych częściach bazy, poczuł się, jakby wchodził do raju, w którym
ogrzewany mundur i puchowe czapki czy rękawice nie były koniecznym minimum, by
przetrwać. No, chyba, że było się Barnesem. Jego z trudem zmusili do założenia
choć dodatkowego płaszcza, przekonując go, że lepiej dmuchać na zimne i nie
zdawać się tylko na trzymający ciepło mundur i siłę własnego organizmu.
Ale Sam już dawno przyzwyczaił się do tego, że Barnes jest
gościem, któremu przyjemność sprawia sypanie soli na rany. Własne lub czyjeś.
Izanami zamknęła portal tuż za Barnesem, niemal przycinając
mu końcówki włosów.
— Wiem, że są zbyt długie. — Spojrzał na nią ostro. — Więc
następnym razem dawaj mi subtelniejsze aluzje — dodał, przygładzając włosy na
karku, a potem ruszył w stronę schodów, nie oglądając się za siebie i nie
przejmując się za bardzo potrzebą złożenia raportu.
— Znalazłaś coś? — Sam spojrzał pytająco na Izanami, która w
odpowiedzi wzruszyła ramionami, kręcąc głową.
— Ślady prowadziły na północ… Musieli więc skorzystać z
jednego z portów. Jeśli dowiemy się, jakie statki odpływały z okolicy w ciągu
kilku ostatnich dni…
— Dowiemy się kim byli. Mówiłaś o tym Steve’owi?
— Nie, jeszcze nie. Miałam przeczucie co do tego, że niedługo
mnie wezwiecie, więc poczekałam.
— Musisz nauczyć mnie tej sztuczki z teleportacją. To
znacznie ułatwiłoby sprawę — westchnęła Wanda.
Izanami uśmiechnęła się w odpowiedzi.
— W swoim czasie.
Sam klasnął w dłonie, przywołując powrotem ich uwagę.
— Okej, najpierw obowiązki, potem przyjemność. Rozgrzejcie
się, ja zagadam Steve’a i spróbuję przekonać Barnesa, że to nie był zamach na
jego włosy. Jasne?
— Jak słońce, panie kapitanie.
— Co najwyżej zastępco kapitana. — Sam uśmiechnął się,
wskazując palcem w stronę Randall.
— A Redwing to drużynowa maskotka. Wiemy — Wanda dokończyła
za niego, na co Sam zmierzył ją wzrokiem.
Och, robił się zbyt przewidywalny.
***
*Fahrenheita oczywiście :P
Huhu Sam chyba wylatuje z roli śmieszka drużyny :( Zła Wanda! ;p
OdpowiedzUsuńDziwne, że Steve nie chciał być w takim miejscu przy Barnesie, ale może to i lepiej za "ojojojowałby" się?
S: Gdzie byłeś i co robiłeś?
B: Dlaczego jednak nie sięgnąłeś po papiery i jak się chodziło po starych śmieciach?
I: Coś o sobie nam przybliżysz?
Fucky <3
OdpowiedzUsuńRobi się poważnie. Czuć atmosferę grozy, że tak powiem. No i intryguje mnie Izanami. W ciekawy sposób budujesz jej postać i mówię to mimo tego że jest jej tu niewiele.
No i ja się z Samem nie zgadzam, bo to był okrutny zamach.