N: Ta notka to trochę taki zapychacz, ponieważ w przyszłym tygodniu wypada tydzień Stucky (i urodziny Bucky’ego, tak bajedełejem), a z akcją ruszymy za dwa tygodnie. Będzie powiązanie z komiksami, będą postaci z AoS, a Bucky pozna kobietę, która być może zostanie tą właściwą.
***
Bucky czuł, że
coś jest nie tak.
Czuł to od kilu
dni, od momentu, w którym ocknął się w szpitalnym łóżku, ale nie potrafił tego
sprecyzować. Intuicja podpowiadała mu, że coś jest nie tak, ale nie wiedział,
czym to coś jest. I to go irytowało.
Jak diabli. A to sprawiało, że jego durna paranoja znowu przybierała na sile.
Starał się jednak wmawiać sobie, że to nic takiego, że to tylko jego głupie
urojenia, które męczyły go przecież miesiącami. Przyzwyczaił się już do nich,
nauczył z nimi walczyć, więc musi jedynie to sobie przypomnieć i starać
zachowywać się jak najnormalniej. Jak na niego, oczywiście. Nie oczekujmy
cudów.
Dlatego grzecznie
przychodził na badania, niemal na stałe zamieszkując w skrzydle szpitalnym.
Czuł się nieco skrępowany, kiedy badano go na niemal każdy możliwy sposób, ale
obiecał współpracować. Gryzł się w język, liczył do dziesięciu, czasem nawet do
setki, ale współpracował. Co było do niego raczej… niepodobne?
I to niepokoiło.
Że nie zachowywał się do końca jak on,
ale nie wiedział dlaczego. Wiedział,
że wszystko było z nim w porządku, że wszystkie badania przeszedł wzorcowo,
ale… Ci lekarze traktowali go, podchodzili do niego, jakby tak nie było. Jakby
nie było w porządku. Rozmawiał o tym ze Steve’m, ale ten zbył go, twierdząc, że
są to obawy bez żadnego pokrycia, że znów próbuje coś sobie wmówić. Posłuchał
więc go, bo i dlaczego nie miałby, posłusznie chodząc na kolejne badania.
Nie zmieniło to
jednak jego nastawienia. Wciąż nie lubił lekarzy.
No, poza jednym
wyjątkiem. Doktor T’Kana był… inny. Nie był służbistą, miał cierpliwość,
potrafił się odszczekać, a do tego miał w sobie takie coś, co sprawiało, że
Bucky nie chciał być dla niego wredny czy coć niemiły. Nie, wręcz przeciwnie.
Zachowywał się tak, jak trzeba, i to nie dlatego, że powinien, a dlatego, że
chciał. Bo doktor zawsze pytał co nowego, nie wymuszając na nim odpowiedzi,
dziwnie zniekształcał imię „James” swoim
akcentem i zawsze podrzucał coś nowego do jedzenia. I zawsze wiedział, kiedy ma
nie mówić wcale, a kiedy ma mówić dużo. I kiedy mówił, to Bucky chciał go
słuchać, bo potrafił powiedzieć dużo na
wiele różnych tematów.
I zawsze tak
potrafił urobić Bucky’ego, że ten chciał mówić. I to na tematy, na które
zazwyczaj nie chciał, choć powinien. A to coś niespotykanego.
― Czasem śni mi
się, że… ― mówił dzisiaj, mieszając tą śmieszną, kolorową łyżką w misce. To była
łyżka doktora, miska też, bo zawsze sam gotował. Bucky nie wiedział, co je
dzisiaj, ale był to jakiś dziki ryż z lokalnymi warzywami, rybą i dziwnymi
skorupiakami. Było dziwne, ale dobre. ― Że się budzę ― kontynuował. ― Jak co
rano, ale coś jest nie tak. Nie wiem co,
ale… Czuję to. Idę do łazienki i jest to łazienka w… ― „W Kijowie” nie wiedzieć
dlaczego nie chciało przejść mu przez gardło. ― Nie wiem gdzie, ale to chyba
nieważne, nie? No więc idę do łazienki, staję przed lustrem i widzę, że z moim
prawym ramieniem coś jest nie tak. Coś ostaje, jakby kawałek skóry. Łapię za
niego, ciągnę i moja skóra puszcza. Jakby była jak to. ― Zgiął, a potem
wyprostował palce lewej ręki, tej protezy wyglądającej jak prawdziwe ramię. — I
jest tylko metal. Więc ciągnę dalej, zdzieram tę skórę, ale nie ma nic poza
metalem. Jakby nie było już we mnie nic z człowieka — zaśmiał się nieco gorzko,
mieszając łyżką w misce. — Jak pan sądzi, doktorku, co to może być? — Podniósł
wzrok na doktora T’Kanę.
Ten uśmiechnął
się tylko nieco przepraszająco, skupiając się na ekranie wyświetlającym odczyty
z mózgu Bucky’ego.
— Nie jestem
psychiatrą, przykro mi James — powiedział, a Bucky uśmiechnął się półgębkiem.
Chciał, by ten mówił do niego pełnym imieniem, bo „Bucky” nie wychodziło mu już
tak zabawnie. — Wiem jednak, że uczęszczasz na terapię. I jestem skłonny
założyć się o lunch, że nie wspominałeś tam o tym ani słowem. — Zerknął na
niego kątem oka. Nawet nie pytał o to, a twierdził, przekonany o swojej racji
Bucky
odpowiedział mu niewinnym uśmiechem i machnięciem ręki.
— Wszyscy czarni
są tacy sami, na jedno wychodzi.
T’Kana pokręcił
głową.
— Jesteś okropny
w byciu rasistą, przykro mi.
— Racja — zgodził
się z nim. — Może przerzucę się na homofonię? — spytał, wskazując na niego łyżką.
— Lepsza opcja?
— Patrząc na
ciebie, mam wrażenie, że musiałbyś wtedy obrażać samego siebie. Więc jestem za.
— Sam wszedł do pomieszczenia, by stanąć obok, z rękami splecionymi na piersi. — O, widzisz, serce
zaczęło ci mocniej bić na mój widok, to coś znaczy. — Klepnął go w ramię. Lewe,
wiec Bucky za bardzo tego nie poczuł, ale liczyła się chęć.
— Nie, to tylko
ciśnienie mi skoczyło. — Uśmiechnął się do niego. — Więc przykro mi, ale
będziesz musiał obejść się smakiem.
Sam skrzywił się,
udając, że przechodzą go dreszcze.
— Omińmy temat
traumy, której nabawiłem się, wyobrażając to sobie i przejdźmy do ważniejszej
kwestii. — Spoważniał. — Kiedy będę mógł wyciągnąć stąd Barnesa? Steve chce go
widzieć na treningu. Martwi się o to, że tyłek mu rośnie. — Poklepał go po
ramieniu.
— Tak, on się
martwi… Na twoim miejscu martwiłbym się raczej twoim tyłkiem, który skopię.
— Tak, tak.
Powtarzasz to od kilku miesięcy. — Potrząsnął jego barkiem, bawiąc się w
drażnienie lwa przez klatkę. — Więc jak jest, doktorze?
— Jeszcze moment.
Jakieś… dwie minuty i będę mógł odłączyć elektrody. Masz bardzo fascynujący
mózg, James. — Posłał mu lekki uśmiech, wyłączając zapis i przegrywając je na
zabezpieczony dysk.
— A ty niezły
tyłek, doktorze? — Bucky palnął to bez większego zastanowienia, a później
wzruszył ramionami. — No co, komplement to komplement nie?
— Nie zamierzam
znów wdawać się z tobą w dyskusje na ten temat, James. Poprzedni raz sporo mnie
nauczył. — Przytrzymał jego głowę w miejscu, by odpiąć doczepione do niej
elektrody. — Widzimy się za dwa dni. Najpewniej będzie to już ostatnia wizyta,
będziesz mógł się odstresować.
— Ostatnia? Już? —
Bucky wiedział, że powinien się z cieszyć z tego powodu, bo zawsze wymigiwał
się przed wszelkimi wizytami jak tylko mógł. Ale teraz… Jakoś tego nie chciał.
Myślał, że potrwa to jeszcze jakiś czas. Jednak nie to, żeby był rozczarowany
czy coś, zupełnie nie. No, może trochę.
— Tak, później
będą cię czekać tylko wizyty kontrolne. A teraz daj mi moment, za chwilę dostaniesz
wyniki i będziesz mógł stąd uciec. — Posłał mu krótki uśmiech, wychodząc z
gabinetu.
— I co, nie
skaczesz z radości? — Sam spojrzał na niego z lekkim zaskoczeniem. — Przypomnę
ci, że jakiś tydzień temu kopnąłeś tego faceta w twarz i kazałeś mu, delikatnie
mówiąc, spadać i "zabrać te łapy".
— Wilson, idź do
Rogersa, co? — Spojrzał na niego bardzo wymownie, a przynajmniej taką miał
nadzieję, z trudem powstrzymując się od tego, by pomóc mu wyjść.
— Jest zajęty.
Przecież wiesz, że prawie mdleje ze stresu i próbuje znaleźć sposób, by nie zostać
najgorszym ojcem stulecia. I poważnie, powiedział tak o sobie.
Bucky wzruszył
ramionami. Steve mu o tym nie mówił. Tak właściwie, to ostatnio mało co mu
mówił. Bucky nie miał mu tego za złe czy coś, zupełnie nie, bo rozumiał, że
priorytety się zmieniają i czasem trzeba odsunąć niektóre sprawy na bok, by
skupić się na innych, ważniejszych. I Bucky był teraz taką sprawą. Wszystko
było z nim okej, był zamknięty w czterech ścianach, monitorowany ze wszystkich
stron, więc Steve nie musiał martwić się tym, że coś mu odbije, że znów wplącze
się w coś, z czego Steve będzie musiał go wyciągać. Więc można było odsunąć go
na bok.
Choć zastanawiał
się coraz częściej, czy Steve nie obrał takiej strategii tylko po to, żeby dać
mu pstryczek w nos. Czy nie działa na zasadzie „Ty ignorowałeś mnie, więc teraz
ja ignoruję ciebie. Jak to jest?”. I cóż, nie byłby sobą, gdyby zachował się
jak dorosły i porozmawiał z nim o tym. Nie, to byłoby zbyt proste. Dlatego
boczył się na niego z daleka.
— A Lang? Nie
możesz dręczyć Langa?
— Janet
wyciągnęła go na kolację.
Bucky uniósł brew.
— Czyli co,
jesteś tak samotny, opuszczony i odtrącony, że postanowiłeś dręczyć mnie? —
parsknął. — Dzięki.
— Trochę tak —
przyznał bez skrępowania, wzruszając ramionami. — Ale nie dramatyzuj. Jesteś na
mnie skazany.
— Ale i tak cię
nie cierpię.
***
Steve był… Nie wiedział,
jak określi to, co czuł. Czuł dziwny ucisk w żołądku za każdym razem, kiedy
patrzył na zdjęcie, które trzymał w kieszeni. Kiedy widział nagranie, czuł, że
nie mógł oddychać, jakby astma wracała. Ale to było coś innego. Coś znacznie
bardziej pozytywnego.
Bo będzie… będą mieć dziecko. Wciąż chce mówić, że „mają”
lub „ma”, choć to dziecko ma zaledwie pięć cali i waży jakieś siedemdziesiąt
gramów. Ale ma już ręce, nogi, uszy, potrafi ziewać i ssać kciuk. Ma już nawet
zaczątki rzęs i włosów, a nawet paznokci, co można było dostrzec na badaniu ultrasonograficznym.
Lekarz mówił, że jest bardzo ruchliwe, kopie,
rozciąga się, wierci, czka, a nawet przybiera najwygodniejsze dla siebie
pozycje, kiedy śpi. Nie powinno tego jeszcze robić, ale najwidoczniej poddane mutacji
geny, które oddziedziczyło po Stevie, już zaczęły wpływać na rozwój dziecka.
Które
najprawdopodobniej było dziewczynką.
I to było…
Naprawdę nie potrafił tego nazwać, ale… Uśmiechał się do wydruku z badania, na
którym udało się wychwycić lekko zamazaną i niewyraźną twarz dziecka, i
potrafił myśleć tylko o tym, jak bardzo jest… przerażony. Nie tego chciał dla
swojego dziecka, dla swojej córki.
Był uważany za zabiega, kryminalistę, który nie zgadzał się z postanowieniami
cudownego Protokołu, ratującego świat przed konsekwencjami tej kosmicznej
zarazy.
Rozumiał ich
strach, potrafił zrozumieć nawet ich nienawiść i obrzydzenie, ale nie potrafił
zrozumieć i pogodzić się z ich metodami. Ale znajdzie rozwiązanie tego
problemu. Zaczyna je dostrzegać po tym, jak… Ostatnio poczuł się, jakby ktoś
otworzył jego umysł, pozwolił mu dostrzec rzeczy, rozwiązania, których prędzej
nie brał pod uwagę. Nie wiedział skąd wzięła się ta nagła zmiana, to olśnienie,
ale tłumaczył to zmianami i innymi priorytetami w swoim życiu.
Wstał z łóżka, by
podejść do stojącej naprzeciwko komody. Wyjął zdjęcie, podpierając je o wazon.
Nie miał jeszcze wolnej ramki, ale to nie miało znaczenia. Grunt, że tutaj
stało, że było tu i mógł je widzieć.
To było
motywacją, by wziąć się wreszcie w garść. Scott powiedział mu kiedyś, że nie
żałuje niczego, co zrobił, że nie żałuje więzienia w Raftcie, bo nie walczy dla
siebie. Nie chce uratować własnego świata, chce uratować ten Cassie. I miał
rację, ale… Czy to nie tak, by stworzyć lepszy świat, trzeba zniszczyć ten
stary?
Steve podparł
ramiona na komodzie, pochylając głowę.
Wymyśli coś.
Znajdzie inny sposób.
***
Czyżby Bucky miałby się chajtnąć z Cassie? :p ale to by była moda na sukces xD
OdpowiedzUsuńI dlaczego oni dalej nie potrafią ze sobą rozmawiać? Dlaczego? :( znowu pod górkę sobie robią xD
Grzeczny Bucky to taki normalny? :o choć szalenie to brzmi xD i biedny Sam.. Skazany na naszego kochasia :(
S: dlaczego nie rozmawiasz z Bucky'm?
B: No więc, porozmawiajmy o twoich snach? O tym, że Steve będzie, jest w sumie juz, tata?
Bucky'emu to by się przydał psychoanalityk na miarę Freuda a nie psychiatra, o ile ten psychiatra przypadkowo nie jest psychoanalitykiem na miarę Freuda :P
OdpowiedzUsuńCoś mi się wydaje, że te olśnienie Steve'a ma inną przyczynę. Ale nie wiem jaką, więc może jednak nic za tym nie stoi?
A Bucky'emu też myślę, że coś namieszało w głowie, ale z drugiej strony też wcale nie musi się za tym kryć coś więcej.
Balkon foreva <3