27 lutego 2017

#69

N: Ta notka to trochę taki zapychacz, ponieważ w przyszłym tygodniu wypada tydzień Stucky (i urodziny Bucky’ego, tak bajedełejem), a z akcją ruszymy za dwa tygodnie. Będzie powiązanie z komiksami, będą postaci z AoS, a Bucky pozna kobietę, która być może zostanie tą właściwą.
***
Bucky czuł, że coś jest nie tak.

Czuł to od kilu dni, od momentu, w którym ocknął się w szpitalnym łóżku, ale nie potrafił tego sprecyzować. Intuicja podpowiadała mu, że coś jest nie tak, ale nie wiedział, czym to coś jest. I to go irytowało. Jak diabli. A to sprawiało, że jego durna paranoja znowu przybierała na sile. Starał się jednak wmawiać sobie, że to nic takiego, że to tylko jego głupie urojenia, które męczyły go przecież miesiącami. Przyzwyczaił się już do nich, nauczył z nimi walczyć, więc musi jedynie to sobie przypomnieć i starać zachowywać się jak najnormalniej. Jak na niego, oczywiście. Nie oczekujmy cudów.
Dlatego grzecznie przychodził na badania, niemal na stałe zamieszkując w skrzydle szpitalnym. Czuł się nieco skrępowany, kiedy badano go na niemal każdy możliwy sposób, ale obiecał współpracować. Gryzł się w język, liczył do dziesięciu, czasem nawet do setki, ale współpracował. Co było do niego raczej… niepodobne?

I to niepokoiło. Że nie zachowywał się do końca jak on, ale nie wiedział dlaczego. Wiedział, że wszystko było z nim w porządku, że wszystkie badania przeszedł wzorcowo, ale… Ci lekarze traktowali go, podchodzili do niego, jakby tak nie było. Jakby nie było w porządku. Rozmawiał o tym ze Steve’m, ale ten zbył go, twierdząc, że są to obawy bez żadnego pokrycia, że znów próbuje coś sobie wmówić. Posłuchał więc go, bo i dlaczego nie miałby, posłusznie chodząc na kolejne badania.

Nie zmieniło to jednak jego nastawienia. Wciąż nie lubił lekarzy.

No, poza jednym wyjątkiem. Doktor T’Kana był… inny. Nie był służbistą, miał cierpliwość, potrafił się odszczekać, a do tego miał w sobie takie coś, co sprawiało, że Bucky nie chciał być dla niego wredny czy coć niemiły. Nie, wręcz przeciwnie. Zachowywał się tak, jak trzeba, i to nie dlatego, że powinien, a dlatego, że chciał. Bo doktor zawsze pytał co nowego, nie wymuszając na nim odpowiedzi, dziwnie zniekształcał imię „James”  swoim akcentem i zawsze podrzucał coś nowego do jedzenia. I zawsze wiedział, kiedy ma nie mówić wcale, a kiedy ma mówić dużo. I kiedy mówił, to Bucky chciał go słuchać, bo  potrafił powiedzieć dużo na wiele różnych tematów.
I zawsze tak potrafił urobić Bucky’ego, że ten chciał mówić. I to na tematy, na które zazwyczaj nie chciał, choć powinien. A to coś niespotykanego.

― Czasem śni mi się, że… ― mówił dzisiaj, mieszając tą śmieszną, kolorową łyżką w misce. To była łyżka doktora, miska też, bo zawsze sam gotował. Bucky nie wiedział, co je dzisiaj, ale był to jakiś dziki ryż z lokalnymi warzywami, rybą i dziwnymi skorupiakami. Było dziwne, ale dobre. ― Że się budzę ― kontynuował. ― Jak co rano, ale coś jest nie tak. Nie wiem  co, ale… Czuję to. Idę do łazienki i jest to łazienka w… ― „W Kijowie” nie wiedzieć dlaczego nie chciało przejść mu przez gardło. ― Nie wiem gdzie, ale to chyba nieważne, nie? No więc idę do łazienki, staję przed lustrem i widzę, że z moim prawym ramieniem coś jest nie tak. Coś ostaje, jakby kawałek skóry. Łapię za niego, ciągnę i moja skóra puszcza. Jakby była jak to. ― Zgiął, a potem wyprostował palce lewej ręki, tej protezy wyglądającej jak prawdziwe ramię. — I jest tylko metal. Więc ciągnę dalej, zdzieram tę skórę, ale nie ma nic poza metalem. Jakby nie było już we mnie nic z człowieka — zaśmiał się nieco gorzko, mieszając łyżką w misce. — Jak pan sądzi, doktorku, co to może być? — Podniósł wzrok na doktora T’Kanę.

Ten uśmiechnął się tylko nieco przepraszająco, skupiając się na ekranie wyświetlającym odczyty z mózgu Bucky’ego.

— Nie jestem psychiatrą, przykro mi James — powiedział, a Bucky uśmiechnął się półgębkiem. Chciał, by ten mówił do niego pełnym imieniem, bo „Bucky” nie wychodziło mu już tak zabawnie. — Wiem jednak, że uczęszczasz na terapię. I jestem skłonny założyć się o lunch, że nie wspominałeś tam o tym ani słowem. — Zerknął na niego kątem oka. Nawet nie pytał o to, a twierdził, przekonany o swojej racji

Bucky odpowiedział mu niewinnym uśmiechem i machnięciem ręki.

— Wszyscy czarni są tacy sami, na jedno wychodzi.

T’Kana pokręcił głową.

— Jesteś okropny w byciu rasistą, przykro mi.

— Racja — zgodził się z nim. — Może przerzucę się na homofonię? — spytał, wskazując na niego łyżką. — Lepsza opcja?

— Patrząc na ciebie, mam wrażenie, że musiałbyś wtedy obrażać samego siebie. Więc jestem za. — Sam wszedł do pomieszczenia, by stanąć obok, z rękami  splecionymi na piersi. — O, widzisz, serce zaczęło ci mocniej bić na mój widok, to coś znaczy. — Klepnął go w ramię. Lewe, wiec Bucky za bardzo tego nie poczuł, ale liczyła się chęć.

— Nie, to tylko ciśnienie mi skoczyło. — Uśmiechnął się do niego. — Więc przykro mi, ale będziesz musiał obejść się smakiem.

Sam skrzywił się, udając, że przechodzą go dreszcze.

— Omińmy temat traumy, której nabawiłem się, wyobrażając to sobie i przejdźmy do ważniejszej kwestii. — Spoważniał. — Kiedy będę mógł wyciągnąć stąd Barnesa? Steve chce go widzieć na treningu. Martwi się o to, że tyłek mu rośnie. — Poklepał go po ramieniu.

— Tak, on się martwi… Na twoim miejscu martwiłbym się raczej twoim tyłkiem, który skopię.

— Tak, tak. Powtarzasz to od kilku miesięcy. — Potrząsnął jego barkiem, bawiąc się w drażnienie lwa przez klatkę. — Więc jak jest, doktorze?

— Jeszcze moment. Jakieś… dwie minuty i będę mógł odłączyć elektrody. Masz bardzo fascynujący mózg, James. — Posłał mu lekki uśmiech, wyłączając zapis i przegrywając je na zabezpieczony dysk.

— A ty niezły tyłek, doktorze? — Bucky palnął to bez większego zastanowienia, a później wzruszył ramionami. — No co, komplement to komplement nie?

— Nie zamierzam znów wdawać się z tobą w dyskusje na ten temat, James. Poprzedni raz sporo mnie nauczył. — Przytrzymał jego głowę w miejscu, by odpiąć doczepione do niej elektrody. — Widzimy się za dwa dni. Najpewniej będzie to już ostatnia wizyta, będziesz mógł się odstresować.

— Ostatnia? Już? — Bucky wiedział, że powinien się z cieszyć z tego powodu, bo zawsze wymigiwał się przed wszelkimi wizytami jak tylko mógł. Ale teraz… Jakoś tego nie chciał. Myślał, że potrwa to jeszcze jakiś czas. Jednak nie to, żeby był rozczarowany czy coś, zupełnie nie. No, może trochę.

— Tak, później będą cię czekać tylko wizyty kontrolne. A teraz daj mi moment, za chwilę dostaniesz wyniki i będziesz mógł stąd uciec. — Posłał mu krótki uśmiech, wychodząc z gabinetu.

— I co, nie skaczesz z radości? — Sam spojrzał na niego z lekkim zaskoczeniem. — Przypomnę ci, że jakiś tydzień temu kopnąłeś tego faceta w twarz i kazałeś mu, delikatnie mówiąc, spadać i "zabrać te łapy".

— Wilson, idź do Rogersa, co? — Spojrzał na niego bardzo wymownie, a przynajmniej taką miał nadzieję, z trudem powstrzymując się od tego, by pomóc mu wyjść.

— Jest zajęty. Przecież wiesz, że prawie mdleje ze stresu i próbuje znaleźć sposób, by nie zostać najgorszym ojcem stulecia. I poważnie, powiedział tak o sobie.

Bucky wzruszył ramionami. Steve mu o tym nie mówił. Tak właściwie, to ostatnio mało co mu mówił. Bucky nie miał mu tego za złe czy coś, zupełnie nie, bo rozumiał, że priorytety się zmieniają i czasem trzeba odsunąć niektóre sprawy na bok, by skupić się na innych, ważniejszych. I Bucky był teraz taką sprawą. Wszystko było z nim okej, był zamknięty w czterech ścianach, monitorowany ze wszystkich stron, więc Steve nie musiał martwić się tym, że coś mu odbije, że znów wplącze się w coś, z czego Steve będzie musiał go wyciągać. Więc można było odsunąć go na bok.
Choć zastanawiał się coraz częściej, czy Steve nie obrał takiej strategii tylko po to, żeby dać mu pstryczek w nos. Czy nie działa na zasadzie „Ty ignorowałeś mnie, więc teraz ja ignoruję ciebie. Jak to jest?”. I cóż, nie byłby sobą, gdyby zachował się jak dorosły i porozmawiał z nim o tym. Nie, to byłoby zbyt proste. Dlatego boczył się na niego z daleka.

— A Lang? Nie możesz dręczyć Langa?

— Janet wyciągnęła go na kolację.

Bucky uniósł brew.

— Czyli co, jesteś tak samotny, opuszczony i odtrącony, że postanowiłeś dręczyć mnie? — parsknął. — Dzięki.

— Trochę tak — przyznał bez skrępowania, wzruszając ramionami. — Ale nie dramatyzuj. Jesteś na mnie skazany.

— Ale i tak cię nie cierpię.
***
Steve był… Nie wiedział, jak określi to, co czuł. Czuł dziwny ucisk w żołądku za każdym razem, kiedy patrzył na zdjęcie, które trzymał w kieszeni. Kiedy widział nagranie, czuł, że nie mógł oddychać, jakby astma wracała. Ale to było coś innego. Coś znacznie bardziej pozytywnego.

Bo będzie… będą mieć dziecko. Wciąż chce mówić, że „mają” lub „ma”, choć to dziecko ma zaledwie pięć cali i waży jakieś siedemdziesiąt gramów. Ale ma już ręce, nogi, uszy, potrafi ziewać i ssać kciuk. Ma już nawet zaczątki rzęs i włosów, a nawet paznokci, co można było dostrzec na badaniu ultrasonograficznym.
 Lekarz mówił, że jest bardzo ruchliwe, kopie, rozciąga się, wierci, czka, a nawet przybiera najwygodniejsze dla siebie pozycje, kiedy śpi. Nie powinno tego jeszcze robić, ale najwidoczniej poddane mutacji geny, które oddziedziczyło po Stevie, już zaczęły wpływać na rozwój dziecka.

Które najprawdopodobniej było dziewczynką.

I to było… Naprawdę nie potrafił tego nazwać, ale… Uśmiechał się do wydruku z badania, na którym udało się wychwycić lekko zamazaną i niewyraźną twarz dziecka, i potrafił myśleć tylko o tym, jak bardzo jest… przerażony. Nie tego chciał dla swojego dziecka, dla swojej córki. Był uważany za zabiega, kryminalistę, który nie zgadzał się z postanowieniami cudownego Protokołu, ratującego świat przed konsekwencjami tej kosmicznej zarazy.
Rozumiał ich strach, potrafił zrozumieć nawet ich nienawiść i obrzydzenie, ale nie potrafił zrozumieć i pogodzić się z ich metodami. Ale znajdzie rozwiązanie tego problemu. Zaczyna je dostrzegać po tym, jak… Ostatnio poczuł się, jakby ktoś otworzył jego umysł, pozwolił mu dostrzec rzeczy, rozwiązania, których prędzej nie brał pod uwagę. Nie wiedział skąd wzięła się ta nagła zmiana, to olśnienie, ale tłumaczył to zmianami i innymi priorytetami w swoim życiu.

Wstał z łóżka, by podejść do stojącej naprzeciwko komody. Wyjął zdjęcie, podpierając je o wazon. Nie miał jeszcze wolnej ramki, ale to nie miało znaczenia. Grunt, że tutaj stało, że było tu i mógł je widzieć.

To było motywacją, by wziąć się wreszcie w garść. Scott powiedział mu kiedyś, że nie żałuje niczego, co zrobił, że nie żałuje więzienia w Raftcie, bo nie walczy dla siebie. Nie chce uratować własnego świata, chce uratować ten Cassie. I miał rację, ale… Czy to nie tak, by stworzyć lepszy świat, trzeba zniszczyć ten stary?

Steve podparł ramiona na komodzie, pochylając głowę.

Wymyśli coś. Znajdzie inny sposób.
***

2 komentarze:

  1. Czyżby Bucky miałby się chajtnąć z Cassie? :p ale to by była moda na sukces xD
    I dlaczego oni dalej nie potrafią ze sobą rozmawiać? Dlaczego? :( znowu pod górkę sobie robią xD
    Grzeczny Bucky to taki normalny? :o choć szalenie to brzmi xD i biedny Sam.. Skazany na naszego kochasia :(


    S: dlaczego nie rozmawiasz z Bucky'm?
    B: No więc, porozmawiajmy o twoich snach? O tym, że Steve będzie, jest w sumie juz, tata?


    OdpowiedzUsuń
  2. Bucky'emu to by się przydał psychoanalityk na miarę Freuda a nie psychiatra, o ile ten psychiatra przypadkowo nie jest psychoanalitykiem na miarę Freuda :P
    Coś mi się wydaje, że te olśnienie Steve'a ma inną przyczynę. Ale nie wiem jaką, więc może jednak nic za tym nie stoi?
    A Bucky'emu też myślę, że coś namieszało w głowie, ale z drugiej strony też wcale nie musi się za tym kryć coś więcej.
    Balkon foreva <3

    OdpowiedzUsuń