***
8
maja 2017
Ostatnie dwa
kwadranse spędzili w ciszy, gapiąc się w blat stołu – jedynego mebla w
pomieszczeniu prócz stojących przy nim krzeseł – lub ścianę. Nie było nawet
lustra weneckiego albo widocznej kamery, na której można by zawiesić wzrok.
A Bucky musiał
przyznać, że był… zaniepokojony. Nie, nie tym, że marnowali czas, który im
przydzielono, ale raczej faktem, że ta cisza mu nie ciążyła. Przeciwnie. Był
skłonny uznać ją za jedną z tych cisz, które są niemal komfortowe. I to było…
dziwne. W jakimś sensie odrzucające wręcz i…
— Byłeś kiedyś
zmęczony?
Bucky zerknął na
Leo, odrywając wzrok od nierówności w ścianie, w którą wbijał go od dobrych
dziesięciu minut. Nie dało się nie zauważyć, że Novokov wyglądał źle. Z ogoloną
do skóry głową, z zapadniętymi oczami i tą dziwną – nazbyt znajomą – nutą w
spojrzeniu, która nie pozwalała mu utrzymać wzroku na profilu jego twarzy,
boku, którym był odwrócony w jego stronę.
— Byłem —
przyznał. — Wciąż jestem.
Wiedział, że nie
chodzi tu o zmęczenie fizyczne, to byłoby zbyt proste, zbyt płytkie. I on był zmęczony. Od dłuższego czasu. Nie
widział, co ze sobą zrobić, jaki znaleźć cel i… Nie, to nie było teraz ważne.
— Huh — mruknął
pod nosem, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem. — Wiem, jak to jest. Okropne uczucie
— zgodził się z nim, poprawiając ułożenie rąk na swoich kolanach.
Siedział do niego
bokiem, odwrócony na tyle, na ile pozwalały mu na to przypięte do krzesła nogi.
Ręce skrępowane miał kajdanami, a Bucky mógł się założyć, że były pod
napięciem. SHIELD się obawiało. Bo nawet w takim miejscu, jak to, w pokoju, w
którym nie ma nic prócz nagich ścian, przytwierdzonego do podłogi stołu i dwóch
krzeseł, ktoś taki, jak on był śmiertelnie niebezpieczny.
Jak oni.
— Urodziłem się w
pobliżu Uchty — zaczął po dłuższej chwili ciszy, drgając, jakby wyrwał się z
zamyślenia, przypomniał sobie o pytaniu, na które kazano odpowiedzieć mu
godziny temu. — Dorzecze Peczory, niezbyt przyjemna okolica. Rozbudowana sieć
gułagów, najgorszy rodzaj tego gówna. Kopalnie i wyrąb. Budowali linię
kolejową… Mój ojciec pracował w jednej z kopalń. Był skurwielem, ale ciężko pracował za niewiele, by
wyżywić sześć gęb do wykarmienia, więc go szanowałem. W jakiś sposób chyba go
nawet podziwiałem. Dawał mi motywację, by być lepszym, by wyrwać się z tamtego
bagna. Chciałem być jak ci żołnierze z dobrym żołdem, grubymi płaszczami i
szacunkiem…
— To już ten moment? Ten, w którym
powinienem się wzruszyć?
— Nie.
Bucky uniósł brew,
zaskoczony mocą tego słowa, tego, jak wyrwało się z jego ust. Poruszając
nieznacznie głową, wgniótł policzek w dłoń, na której podpierał twarz.
Pozwolił mu
kontynuować tę opowiastkę, jeśli to miało sprawić, że wreszcie zacznie gadać.
— W końcu się
zaciągnąłem. Chciałem być kimś, chciałem, żeby to mnie szanowano. Chciałem
walczyć z tym zgniłym zachodem, którym straszono nas na każdym kroku, jak
naiwne dzieci. Wierzyłem w to — niemal prychnął, jakby chcąc zaśmiać się z
własnej głupoty, ale powstrzymał się w porę, dusząc ten dźwięk w sobie. — Że będzie
trzeba polecieć za ocean i walczyć, zanim oni przyjdą po nas. Na początku
myślałem, że będę się bał… Ale się nie bałem. — Wzruszył ramionami. — To zawsze
było dla mnie łatwe. Zabijanie ludzi. Nieważne, kim byli, ile mieli lat, co
robili… Nie obchodziło mnie to. Jedynie wypełniałem rozkazy. I nawet przy
śmierci towarzyszy z oddziału, przyjaciół… Nic nie czułem. — Potrząsnął głową. —
Pustka. Nie czułem nic. Kompletnie. Bałem się tylko, bałem się tylko, że… że to
pewnego dnia się skończy, że nie będzie już mojej wojny i nie będzie już mnie.
Spojrzał mu twarz
po raz pierwszy, prosto w oczy, i to krótkie spojrzenie, zerknięcie niemal,
wystarczyło, żeby w Bucky’ego coś uderzyło.
— Znasz to
uczucie, co? To wciąż w tobie siedzi, każe ci
walczyć, rzuca się jak zwierzę w klatce, więc ty, cholera, robisz wszystko,
żeby się przymknęło. I szukasz. Szukasz tak długo, aż znajdziesz swoją walkę,
aż znajdziesz sposób, by zająć czymś umysł, by nie pozwolić mu wracać do
rzeczy, o których nie chcesz pamiętać. Bo nie ma nic gorszego od żołnierza bez
wojny — powiedział, niemal wypluwając te słowa, jakby brzydził się tym,
że w ogóle je wypowiada. — A naszej wojny już
nie ma.
— I to nas przeraża — dokończył za niego głucho.
Wiele razy tak o
tym myślał, postrzegał to w taki sposób przez długi, zdecydowanie zbyt długi
czas. A najgorsze w tym wszystkim było to, że momentami miał wrażenie, że wciąż
nie znalazł żadnego zamiennika. Że ta pustka wciąż jest.
— Przez… Długo
tak myślałem, teraz wciąż myślę, ale był taki czas… Wiesz, był taki czas, w
którym tego nie wiedziałem. Nie było żadnej pustki i… — Przełknął ślinę. — To
był czas, w którym pierwszy raz się bałem. Nie śmierci, nie tego, że ludzie nie
będą mnie szanować. Że nie będę w wystarczająco dobry… Pamiętam ten jeden, najważniejszy
moment. Był wieczór, samochód zatrzymał się przed domem. Ojciec otworzył mi
drzwi, tylko on wiedział, że wracam. Był za nie odpowiedzialny, kiedy… Uścisnął
moje ramię i wiedziałem wtedy, że jestem mężczyzną, którego szanuje. Ale on się
nie liczył. Szedłem dalej. Otworzyłem drzwi. Były ciężkie, brązowe, stare. A na
samym środku nich wisiał duży wianek z kwiatów. Ona je plotła… Otworzyłem
drzwi, a ona tam była, siedziała przy wielkim stole i plotła kolejny wianek.
Była tam, śpiewała pod nosem, a jej małe palce tak zręcznie plotły łodygi. —
Jego ramiona drgnęły, jakby chciał poruszać dłońmi, pokazać ten ruchy. — Sama
wyglądała jak kwiat… Nie od razu mnie zauważyła. Dopiero po chwili uniosła
głowę i mnie zobaczyła, i… Rzuciła kwiaty na stół i przybiegła do mnie,
ściskała tak mocno, jakby chciała połamać mi żebra…
Przez moment może
dostrzec, jak kącik jego ust drży. Jakby jednocześnie chciał się uśmiechnąć,
wykrzywić usta w bolesnym grymasie i utrzymać niemal bezuczuciową maskę.
Bucky przeciera
twarz dłonią, próbując przetworzyć te informacje, ale nie odzywa się. Wie, że
nie powinien.
— Wtedy do mnie
to wszystko dotarło. Uderzyło we mnie. Że jestem w domu, że wróciłem do ojca,
żony i córki. Że są dumni z tego, co robię. Wróciłem do domu, a on… Jakby wstrzymał
oddech. Zawsze wyglądał tak samo, kiedy wracałem. Tak samo — wypluł, z trudem dusząc przekleństwo. — Był wieczór,
niemal noc. Byłem zmęczony, ale ona nie. Chciała pokazać mi, jak zaplata się
wianek.. Nie zgodziłem się. Powiedziałem jej… Powiedziałem, że nie, nie będę
robił takich rzeczy, to zajęcie kobiet. Nie powiedziała nic więcej, nie
prosiła, ale… Patrzyła na mnie w taki sposób, że wiedziałem… Że wiedziałem, że
jutro zabiorę ją na łąkę, tę pośrodku pól, gdzie było najwięcej kwiatów, i
będzie mogła zrobić tyle wianków, ile zechce… — Przełknął ślinę, wziął głęboki,
lekko drążący oddech, zanim dodał to, czego Bucky już doskonale się spodziewał:
— Ale jutra nie było.
Nie wiedział, co
powinien powiedzieć.
Nim jednak zdążył
się jednak nad tym choć zastanowić, Novokov mówił dalej:
— Nie wzruszaj
się jeszcze, Amerykańcu, to nie koniec. — Wydał dźwięk przypominający gorzkie,
niemal cierpkie parsknięcie. — Jutra nie było, bo to wszystko okazało się tylko
stekiem bzdur, to była tylko... Nie było tego…. — Wzruszył ramionami, a jego
ton zaczął brzmieć, jakby mówił o czymś, co go nie dotyczyło. — Obudziłem się
pewnego dnia i dotarło do mnie, że to wszystko to tylko gówno prawda. Wiesz,
jak to jest obudzić się jak z jakiegoś chorego snu i uświadomić sobie, że
wszystko to kłamstwo?
— Doskonale —
skwitował.
Od początku czuł,
że kompletnie nic nie pasowało mu w tej historyjce. Ale teraz miało to sens. W
końcu główną specjalnością Departamentu X było pranie mózgu. Eksperymentowali z
wieloma metodami - od szpikowania lekami halucynogennymi, przez wczepianie
mikroczipów wprost do mózgów i deprawacji sensorycznej a skończywszy na
szerokim wachlarzu tortur. Metod, które pozwalały im na usuwanie niechcianych
wspomnień, zastępowanie ich, wszczepianie nowych. Na tworzenie z ludzi
zaprogramowanych niewolników, którzy żyli takim życiem, jakim tylko oni
chcieli, by żyli.
Wszczepione
wspomnienia były tak realne, często realniejsze, bardziej prawdziwe od
naturalnych wspomnień. Umysł nie potrafił sobie w tym poradzić, nie potrafił
ich rozróżnić, odrzucić fałszu. Dlatego mówienie o tym było trudne. Bo tak
naprawdę nigdy nie można było być pewnym, czy to, o czym się mówi, naprawdę
jest tym, czym sądzimy, że jest. Fałszem. Zawsze z tyłu głowy jest to dziwne
uczucie, które każe sądzić, każe gdybać, że co, jeśli jednak nie mamy racji?
Dlatego
zadziwiająco często zdarzały się momenty, w których Bucky był bliski bycia
wdzięcznym za to, że jemu jedynie coś zabrano, nie dając niczego w zamian. Z
tym byłoby sobie poradzić jeszcze trudniej niż z pustką.
— Miałem dwa
takie wybudzenia. Drugie, po tym jak mnie zresetowano… Wbrew temu, co myślicie…
— Tak, wiem. To
nie był dwa tysiące piętnasty — wszedł mu w słowo. — I… Gdzie ty się do cholery
podziewałeś przez te trzy lata?
Przez długi czas
był przekonany, że ktoś lub coś wybudziło Novokova w dwa tysiące piętnastym,
jednak już jakiś czas temu okazało się, że nie do końca o takie wybudzenie
chodziło, a jego komora uszkodziła się już podczas incydentu w NY.
— Na ulicy. Nie
wiedziałem kim jestem, gdzie jestem… Znałem to miejsce, Amerykę, ale nic nie
miało dla mnie sensu. Ludzie, politycy, celebryci… Wszystko było nie tak. Do
tego kosmici, bogowie, Kapitan Ameryka.
To wszystko było popieprzone — podsumował. — Wszystko wróciło do mnie, kiedy
zobaczyłem cię w wiadomościach. Wielki Winter Soldier — parsknął, a jego ton
wręcz ociekał ironią. — Wiesz, jak wtedy postrzegałem cię przez to, co mi tu
wepchnęli? — Popukał w skroń, a Bucky łatwo mógł się domyślić. Musieli wgrać im
pewien obraz tego, kim miał być dla nich Winter Soldier. Mieli odczuwać
respekt. I nie zabić go na pierwszym treningu. Skinął więc głową, że wie. — I
właśnie dlatego byłem wściekły. Byłeś gdzieś tam, wielki Winter Soldier, nas
mentor, nasza Zima, a pozwalałaś poniewierać
mi się po ulicach.
Bucky znał to
uczucie.
Bycia samym
pośrodku wielkiego, obcego miasta. Nie wiedząc nawet kim się jest, jak się
nazywa, zdanym jednie na instynkt i strzępki niedopasowanych do siebie
wspomnień.
— Niewiele mogłem
zrobić. Mogę założyć się o dziesięć dolców, że byłeś lepszym stanie niż ja.
— Wtedy tego nie
wiedziałem. A kiedy się dowiedziałem… — przerwał, a po jego twarzy przebiegł
cień pewnego obrzydzenia.
— Zepsuło to
trochę opinię na mój temat, co? — mruknął. — Dlatego tak jakby… Wiesz, spróbowałeś mnie zabić?
— Nie ma
człowieka, nie ma problemu. — Leo wzruszył ramionami i Bucky mógł się założyć,
że gdyby miał wolne ręce, rozłożyłby je w geście mówiącym „No co? Jakoś tak
wyszło”. — Przynajmniej tak myślałem. Że pozbycie się ciebie sprawi, że
problemy cudownie się rozwiążą.
Bucky machnął na
to ręką. Tak metaforycznie, oczywiście.
— Rozwiązałoby.
Przynajmniej moje problemy… Dlatego zakręciłeś się koło Hydry? — spytał po
chwili, przyglądając mu się uważnie.
Leo spojrzał na
niego w taki sposób, jakby chciał zabić go wzrokiem
— Nie zakręciłem
się wokół Szwabów.
— Więc Kronas? A
potem samo jakoś poszło i wylądowałeś u Hydry?
Novokov widocznie
chciał zaprzeczyć, jednak sam stwierdził najwidoczniej, że nie ma to sensu.
Dlatego przyznał:
— A myślisz, że
dlaczego chciałem wylądować tutaj, co? Schmidt jest nawiedzona.
— Skóra zdarta z
tatusia — podsumował. — A co z…
— Orlovą?
Wiedziałem, że o to zapytasz.
— Więc? — Posłał
mu wyczekujące spojrzenie.
— Powiedziałem im
już wszystko, co wiedziałem o Somodorovie — przyznał.
— Wiem. Nie pytam
o Somodorova.
— O Schmidt? Nie
wiem zbyt wiele. Tej pochrzanionej wiedźmie chodziło o tę energię, jaką ma w
sobie przez Red Room. Dlatego…
— Chciała z niej
to… wyssać? — spytał, nie wiedząc, jak powinien ująć to w słowa.
— Można tak
powiedzieć. Nie wiem, co buduje, ale potrzebują do tego masy energii. Schmidt
ma świra na punkcie całej tej "magii". Słyszałem, że ostatnia próba
zakończyła się niezłą katastrofą, która tak poprzestawiała jej buźkę. Dlatego
teraz…
— Wiesz, o co
dokładnie jej chodzi?
— Nie. Ale chodzi
o jakiś dziwny artefakt, który znaleźli na Syberii jakieś kilka miesięcy temu.
Spadło z nieba, media uznały to za meteoryt, a Hydrze udało się to zgarnąć,
zanim rosyjskie wojsko do tego dotarło. To był chyba jakiś… młot. Przynajmniej
tak opisał to jeden z Kane-Mayer’s, z którego wyciągnąłem informacje. Więcej
nie wiem.
Bucky wiedział,
że cała rozmowa jest podsłuchiwana i nagrywana, ale i tak irytowało go to, że
nie potrafił, że nie miał kompletnego pojęcia, o co może chodzić. Nie lubił
niewiedzy.
— Bucky — usłyszał w słuchawce głos Steve’a.
— Czas się skończył.
Bucky drgnął
nieznacznie, słysząc jego głos, ale nie odpowiedział. Wiedział, że podejmowanie
prób wykłócania się nie ma żadnego sensu.
Dlatego jedynie
westchnął i potarł twarz dłonią, zanim powiedział:
— Słyszałeś to
pewnie. — Musiał słyszeć, miał w końcu super-słuch. — Pogadam z Johnson, może załatwi
nam kolejne trzy kwadranse. Z czego dwóch nie zmarnujemy na wgapianie się w
ściany. — Rzucił mu nieco oskarżycielskie spojrzenie.
— Nie zrzucaj
winy na mnie. Jesteś wyjątkowo kiepskim rozmówcą.
Bucky nie skomentował
tego, a jedynie ruszył w stronę drzwi, które otworzyły się automatycznie po
zeskanowaniu odcisku jego ręki.
— A i Barnes! — krzyknął
jeszcze za nim Leo. — Znasz takie powiedzenie powtarzane w gułagach?
— Jakie? —
Spojrzał na niego nieco zmieszany, ściągając brwi. — Nie daj się zamknąć w
gułagu?
— „Jeśli chcesz ukarać jednego z
trzech brani, zmuś pierwszego, aby zabił drugiego, a trzeciemu każ na to
patrzeć”.
Bucky nie chciał, a może bał się
zapytać o to, dlaczego nu to powiedział.
***
Leo zabije Steve'a a Bucky będzie patrzeć? Haha wiem, że tak nie będzie. I och! Przy kolejnych trzech kwadransach to może oni się zaprzyjaźnią? Wiesz, podobne przejścia zbliżają xD niby Leo to "ten zły" a jednak człowiek mu współczuje.. Ale to też może być jego gra xD
OdpowiedzUsuńThor się upił i wyrzucił młot? To jest sprawa dla Wandy xD magia nie Thor xD
Buniu byłby dobrym terapeutą, umie milczeć.
OdpowiedzUsuńObawiam się, do czego to wszystko zmierza, a Leoś mnie jeszcze bardziej w tej obawie umacnia. Niedobry.
Ta moc potrzebna jest Sin do młota, co nie? Powiedz, że nie.