15 maja 2017

#75

***
8 maja 2017

Ostatnie dwa kwadranse spędzili w ciszy, gapiąc się w blat stołu – jedynego mebla w pomieszczeniu prócz stojących przy nim krzeseł – lub ścianę. Nie było nawet lustra weneckiego albo widocznej kamery, na której można by zawiesić wzrok.
A Bucky musiał przyznać, że był… zaniepokojony. Nie, nie tym, że marnowali czas, który im przydzielono, ale raczej faktem, że ta cisza mu nie ciążyła. Przeciwnie. Był skłonny uznać ją za jedną z tych cisz, które są niemal komfortowe. I to było… dziwne. W jakimś sensie odrzucające wręcz i…

— Byłeś kiedyś zmęczony?

Bucky zerknął na Leo, odrywając wzrok od nierówności w ścianie, w którą wbijał go od dobrych dziesięciu minut. Nie dało się nie zauważyć, że Novokov wyglądał źle. Z ogoloną do skóry głową, z zapadniętymi oczami i tą dziwną – nazbyt znajomą – nutą w spojrzeniu, która nie pozwalała mu utrzymać wzroku na profilu jego twarzy, boku, którym był odwrócony w jego stronę.

— Byłem — przyznał. — Wciąż jestem.

Wiedział, że nie chodzi tu o zmęczenie fizyczne, to byłoby zbyt proste, zbyt płytkie. I on był zmęczony. Od dłuższego czasu. Nie widział, co ze sobą zrobić, jaki znaleźć cel i… Nie, to nie było teraz ważne.

— Huh — mruknął pod nosem, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem. — Wiem, jak to jest. Okropne uczucie — zgodził się z nim, poprawiając ułożenie rąk na swoich kolanach.

Siedział do niego bokiem, odwrócony na tyle, na ile pozwalały mu na to przypięte do krzesła nogi. Ręce skrępowane miał kajdanami, a Bucky mógł się założyć, że były pod napięciem. SHIELD się obawiało. Bo nawet w takim miejscu, jak to, w pokoju, w którym nie ma nic prócz nagich ścian, przytwierdzonego do podłogi stołu i dwóch krzeseł, ktoś taki, jak on był śmiertelnie niebezpieczny.
Jak oni.

— Urodziłem się w pobliżu Uchty — zaczął po dłuższej chwili ciszy, drgając, jakby wyrwał się z zamyślenia, przypomniał sobie o pytaniu, na które kazano odpowiedzieć mu godziny temu. — Dorzecze Peczory, niezbyt przyjemna okolica. Rozbudowana sieć gułagów, najgorszy rodzaj tego gówna. Kopalnie i wyrąb. Budowali linię kolejową… Mój ojciec pracował w jednej z kopalń. Był skurwielem, ale ciężko pracował za niewiele, by wyżywić sześć gęb do wykarmienia, więc go szanowałem. W jakiś sposób chyba go nawet podziwiałem. Dawał mi motywację, by być lepszym, by wyrwać się z tamtego bagna. Chciałem być jak ci żołnierze z dobrym żołdem, grubymi płaszczami i szacunkiem…

To już ten moment? Ten, w którym powinienem się wzruszyć?

Nie.

Bucky uniósł brew, zaskoczony mocą tego słowa, tego, jak wyrwało się z jego ust. Poruszając nieznacznie głową, wgniótł policzek w dłoń, na której podpierał twarz.
Pozwolił mu kontynuować tę opowiastkę, jeśli to miało sprawić, że wreszcie zacznie gadać.

— W końcu się zaciągnąłem. Chciałem być kimś, chciałem, żeby to mnie szanowano. Chciałem walczyć z tym zgniłym zachodem, którym straszono nas na każdym kroku, jak naiwne dzieci. Wierzyłem w to — niemal prychnął, jakby chcąc zaśmiać się z własnej głupoty, ale powstrzymał się w porę, dusząc ten dźwięk w sobie. — Że będzie trzeba polecieć za ocean i walczyć, zanim oni przyjdą po nas. Na początku myślałem, że będę się bał… Ale się nie bałem. — Wzruszył ramionami. — To zawsze było dla mnie łatwe. Zabijanie ludzi. Nieważne, kim byli, ile mieli lat, co robili… Nie obchodziło mnie to. Jedynie wypełniałem rozkazy. I nawet przy śmierci towarzyszy z oddziału, przyjaciół… Nic nie czułem. — Potrząsnął głową. — Pustka. Nie czułem nic. Kompletnie. Bałem się tylko, bałem się tylko, że… że to pewnego dnia się skończy, że nie będzie już mojej wojny i nie będzie już mnie.

Spojrzał mu twarz po raz pierwszy, prosto w oczy, i to krótkie spojrzenie, zerknięcie niemal, wystarczyło, żeby w Bucky’ego coś uderzyło.

— Znasz to uczucie, co? To wciąż w tobie siedzi, każe ci walczyć, rzuca się jak zwierzę w klatce, więc ty, cholera, robisz wszystko, żeby się przymknęło. I szukasz. Szukasz tak długo, aż znajdziesz swoją walkę, aż znajdziesz sposób, by zająć czymś umysł, by nie pozwolić mu wracać do rzeczy, o których nie chcesz pamiętać. Bo nie ma nic gorszego od żołnierza bez wojny — powiedział, niemal wypluwając te słowa, jakby brzydził się tym, że w ogóle je wypowiada. — A naszej wojny już nie ma.

I to nas przeraża — dokończył za niego głucho.

Wiele razy tak o tym myślał, postrzegał to w taki sposób przez długi, zdecydowanie zbyt długi czas. A najgorsze w tym wszystkim było to, że momentami miał wrażenie, że wciąż nie znalazł żadnego zamiennika. Że ta pustka wciąż jest.

— Przez… Długo tak myślałem, teraz wciąż myślę, ale był taki czas… Wiesz, był taki czas, w którym tego nie wiedziałem. Nie było żadnej pustki i… — Przełknął ślinę. — To był czas, w którym pierwszy raz się bałem. Nie śmierci, nie tego, że ludzie nie będą mnie szanować. Że nie będę w wystarczająco dobry… Pamiętam ten jeden, najważniejszy moment. Był wieczór, samochód zatrzymał się przed domem. Ojciec otworzył mi drzwi, tylko on wiedział, że wracam. Był za nie odpowiedzialny, kiedy… Uścisnął moje ramię i wiedziałem wtedy, że jestem mężczyzną, którego szanuje. Ale on się nie liczył. Szedłem dalej. Otworzyłem drzwi. Były ciężkie, brązowe, stare. A na samym środku nich wisiał duży wianek z kwiatów. Ona je plotła… Otworzyłem drzwi, a ona tam była, siedziała przy wielkim stole i plotła kolejny wianek. Była tam, śpiewała pod nosem, a jej małe palce tak zręcznie plotły łodygi. — Jego ramiona drgnęły, jakby chciał poruszać dłońmi, pokazać ten ruchy. — Sama wyglądała jak kwiat… Nie od razu mnie zauważyła. Dopiero po chwili uniosła głowę i mnie zobaczyła, i… Rzuciła kwiaty na stół i przybiegła do mnie, ściskała tak mocno, jakby chciała połamać mi żebra…

Przez moment może dostrzec, jak kącik jego ust drży. Jakby jednocześnie chciał się uśmiechnąć, wykrzywić usta w bolesnym grymasie i utrzymać niemal bezuczuciową maskę.
Bucky przeciera twarz dłonią, próbując przetworzyć te informacje, ale nie odzywa się. Wie, że nie powinien.

— Wtedy do mnie to wszystko dotarło. Uderzyło we mnie. Że jestem w domu, że wróciłem do ojca, żony i córki. Że są dumni z tego, co robię. Wróciłem do domu, a on… Jakby wstrzymał oddech. Zawsze wyglądał tak samo, kiedy wracałem. Tak samo — wypluł, z trudem dusząc przekleństwo. — Był wieczór, niemal noc. Byłem zmęczony, ale ona nie. Chciała pokazać mi, jak zaplata się wianek.. Nie zgodziłem się. Powiedziałem jej… Powiedziałem, że nie, nie będę robił takich rzeczy, to zajęcie kobiet. Nie powiedziała nic więcej, nie prosiła, ale… Patrzyła na mnie w taki sposób, że wiedziałem… Że wiedziałem, że jutro zabiorę ją na łąkę, tę pośrodku pól, gdzie było najwięcej kwiatów, i będzie mogła zrobić tyle wianków, ile zechce… — Przełknął ślinę, wziął głęboki, lekko drążący oddech, zanim dodał to, czego Bucky już doskonale się spodziewał: — Ale jutra nie było.

Nie wiedział, co powinien powiedzieć.
Nim jednak zdążył się jednak nad tym choć zastanowić, Novokov mówił dalej:

— Nie wzruszaj się jeszcze, Amerykańcu, to nie koniec. — Wydał dźwięk przypominający gorzkie, niemal cierpkie parsknięcie. — Jutra nie było, bo to wszystko okazało się tylko stekiem bzdur, to była tylko... Nie było tego…. — Wzruszył ramionami, a jego ton zaczął brzmieć, jakby mówił o czymś, co go nie dotyczyło. — Obudziłem się pewnego dnia i dotarło do mnie, że to wszystko to tylko gówno prawda. Wiesz, jak to jest obudzić się jak z jakiegoś chorego snu i uświadomić sobie, że wszystko to kłamstwo?

— Doskonale — skwitował.

Od początku czuł, że kompletnie nic nie pasowało mu w tej historyjce. Ale teraz miało to sens. W końcu główną specjalnością Departamentu X było pranie mózgu. Eksperymentowali z wieloma metodami - od szpikowania lekami halucynogennymi, przez wczepianie mikroczipów wprost do mózgów i deprawacji sensorycznej a skończywszy na szerokim wachlarzu tortur. Metod, które pozwalały im na usuwanie niechcianych wspomnień, zastępowanie ich, wszczepianie nowych. Na tworzenie z ludzi zaprogramowanych niewolników, którzy żyli takim życiem, jakim tylko oni chcieli, by żyli.
Wszczepione wspomnienia były tak realne, często realniejsze, bardziej prawdziwe od naturalnych wspomnień. Umysł nie potrafił sobie w tym poradzić, nie potrafił ich rozróżnić, odrzucić fałszu. Dlatego mówienie o tym było trudne. Bo tak naprawdę nigdy nie można było być pewnym, czy to, o czym się mówi, naprawdę jest tym, czym sądzimy, że jest. Fałszem. Zawsze z tyłu głowy jest to dziwne uczucie, które każe sądzić, każe gdybać, że co, jeśli jednak nie mamy racji?

Dlatego zadziwiająco często zdarzały się momenty, w których Bucky był bliski bycia wdzięcznym za to, że jemu jedynie coś zabrano, nie dając niczego w zamian. Z tym byłoby sobie poradzić jeszcze trudniej niż z pustką.

— Miałem dwa takie wybudzenia. Drugie, po tym jak mnie zresetowano… Wbrew temu, co myślicie…

— Tak, wiem. To nie był dwa tysiące piętnasty — wszedł mu w słowo. — I… Gdzie ty się do cholery podziewałeś przez te trzy lata?

Przez długi czas był przekonany, że ktoś lub coś wybudziło Novokova w dwa tysiące piętnastym, jednak już jakiś czas temu okazało się, że nie do końca o takie wybudzenie chodziło, a jego komora uszkodziła się już podczas incydentu w NY.

— Na ulicy. Nie wiedziałem kim jestem, gdzie jestem… Znałem to miejsce, Amerykę, ale nic nie miało dla mnie sensu. Ludzie, politycy, celebryci… Wszystko było nie tak. Do tego kosmici, bogowie, Kapitan Ameryka. To wszystko było popieprzone — podsumował. — Wszystko wróciło do mnie, kiedy zobaczyłem cię w wiadomościach. Wielki Winter Soldier — parsknął, a jego ton wręcz ociekał ironią. — Wiesz, jak wtedy postrzegałem cię przez to, co mi tu wepchnęli? — Popukał w skroń, a Bucky łatwo mógł się domyślić. Musieli wgrać im pewien obraz tego, kim miał być dla nich Winter Soldier. Mieli odczuwać respekt. I nie zabić go na pierwszym treningu. Skinął więc głową, że wie. — I właśnie dlatego byłem wściekły. Byłeś gdzieś tam, wielki Winter Soldier, nas mentor, nasza Zima, a pozwalałaś poniewierać mi się po ulicach.

Bucky znał to uczucie.
Bycia samym pośrodku wielkiego, obcego miasta. Nie wiedząc nawet kim się jest, jak się nazywa, zdanym jednie na instynkt i strzępki niedopasowanych do siebie wspomnień.

— Niewiele mogłem zrobić. Mogę założyć się o dziesięć dolców, że byłeś lepszym stanie niż ja.

— Wtedy tego nie wiedziałem. A kiedy się dowiedziałem… — przerwał, a po jego twarzy przebiegł cień pewnego obrzydzenia.

— Zepsuło to trochę opinię na mój temat, co? — mruknął. — Dlatego tak jakby… Wiesz,  spróbowałeś mnie zabić?

— Nie ma człowieka, nie ma problemu. — Leo wzruszył ramionami i Bucky mógł się założyć, że gdyby miał wolne ręce, rozłożyłby je w geście mówiącym „No co? Jakoś tak wyszło”. — Przynajmniej tak myślałem. Że pozbycie się ciebie sprawi, że problemy cudownie się rozwiążą.

Bucky machnął na to ręką. Tak metaforycznie, oczywiście.

— Rozwiązałoby. Przynajmniej moje problemy… Dlatego zakręciłeś się koło Hydry? — spytał po chwili, przyglądając mu się uważnie.

Leo spojrzał na niego w taki sposób, jakby chciał zabić go wzrokiem

— Nie zakręciłem się wokół Szwabów.

— Więc Kronas? A potem samo jakoś poszło i wylądowałeś u Hydry?

Novokov widocznie chciał zaprzeczyć, jednak sam stwierdził najwidoczniej, że nie ma to sensu. Dlatego przyznał:

— A myślisz, że dlaczego chciałem wylądować tutaj, co? Schmidt jest nawiedzona.

— Skóra zdarta z tatusia — podsumował. — A co z…

— Orlovą? Wiedziałem, że o to zapytasz.

— Więc? — Posłał mu wyczekujące spojrzenie.

— Powiedziałem im już wszystko, co wiedziałem o Somodorovie — przyznał.

— Wiem. Nie pytam o Somodorova.

— O Schmidt? Nie wiem zbyt wiele. Tej pochrzanionej wiedźmie chodziło o tę energię, jaką ma w sobie przez Red Room. Dlatego…

— Chciała z niej to… wyssać? — spytał, nie wiedząc, jak powinien ująć to w słowa.

— Można tak powiedzieć. Nie wiem, co buduje, ale potrzebują do tego masy energii. Schmidt ma świra na punkcie całej tej "magii". Słyszałem, że ostatnia próba zakończyła się niezłą katastrofą, która tak poprzestawiała jej buźkę. Dlatego teraz…

— Wiesz, o co dokładnie jej chodzi?

— Nie. Ale chodzi o jakiś dziwny artefakt, który znaleźli na Syberii jakieś kilka miesięcy temu. Spadło z nieba, media uznały to za meteoryt, a Hydrze udało się to zgarnąć, zanim rosyjskie wojsko do tego dotarło. To był chyba jakiś… młot. Przynajmniej tak opisał to jeden z Kane-Mayer’s, z którego wyciągnąłem informacje. Więcej nie wiem.

Bucky wiedział, że cała rozmowa jest podsłuchiwana i nagrywana, ale i tak irytowało go to, że nie potrafił, że nie miał kompletnego pojęcia, o co może chodzić. Nie lubił niewiedzy.

Bucky — usłyszał w słuchawce głos Steve’a. — Czas się skończył.

Bucky drgnął nieznacznie, słysząc jego głos, ale nie odpowiedział. Wiedział, że podejmowanie prób wykłócania się nie ma żadnego sensu.
Dlatego jedynie westchnął i potarł twarz dłonią, zanim powiedział:

— Słyszałeś to pewnie. — Musiał słyszeć, miał w końcu super-słuch. — Pogadam z Johnson, może załatwi nam kolejne trzy kwadranse. Z czego dwóch nie zmarnujemy na wgapianie się w ściany. — Rzucił mu nieco oskarżycielskie spojrzenie.

— Nie zrzucaj winy na mnie. Jesteś wyjątkowo kiepskim rozmówcą.

Bucky nie skomentował tego, a jedynie ruszył w stronę drzwi, które otworzyły się automatycznie po zeskanowaniu odcisku jego ręki.

— A i Barnes! — krzyknął jeszcze za nim Leo. — Znasz takie powiedzenie powtarzane w gułagach?

— Jakie? — Spojrzał na niego nieco zmieszany, ściągając brwi. — Nie daj się zamknąć w gułagu?

— „Jeśli chcesz ukarać jednego z trzech brani, zmuś pierwszego, aby zabił drugiego, a trzeciemu każ na to patrzeć”.

Bucky nie chciał, a może bał się zapytać o to, dlaczego nu to powiedział.
***

2 komentarze:

  1. Leo zabije Steve'a a Bucky będzie patrzeć? Haha wiem, że tak nie będzie. I och! Przy kolejnych trzech kwadransach to może oni się zaprzyjaźnią? Wiesz, podobne przejścia zbliżają xD niby Leo to "ten zły" a jednak człowiek mu współczuje.. Ale to też może być jego gra xD
    Thor się upił i wyrzucił młot? To jest sprawa dla Wandy xD magia nie Thor xD

    OdpowiedzUsuń
  2. Buniu byłby dobrym terapeutą, umie milczeć.
    Obawiam się, do czego to wszystko zmierza, a Leoś mnie jeszcze bardziej w tej obawie umacnia. Niedobry.
    Ta moc potrzebna jest Sin do młota, co nie? Powiedz, że nie.

    OdpowiedzUsuń