18 stycznia 2016

#22 Bucky

***
/Budzę się, gdy ktoś chwyta moją kostkę, wyciągając mnie z namiotu na zimną, pokrytą śniegiem glebę.

/Pisk, który z siebie wydaję, gdy śnieg dostaje się za kołnierz munduru, wywołuje napad śmiechu u reszty drużyny. Najbardziej przebija się głośny, charczący śmiech Dugana, a ja jestem pewien, że przez długi czas nie da mi o tym zapomnieć. 
/Podnoszę się na przedramionach, wściekle spoglądając na stojącego najbliżej Steve'a. 

— Och, już wstałeś, Bucky? — pyta, a wyraz jego twarzy jest niemal anielsko niewinny. Z całej siły próbuję kopnąć piętą w jego łydkę, ale w porę odsuwa nogę. — Ranny ptaszek z ciebie, mogłeś jeszcze pospać.

— Nienawidzę cię, dupku — kwituję, rzucając w niego garścią zbitego śniegu. Niedojrzały palant.

***
/Budzę się z rzęsami pokrytymi lodem.

— Ste…? — chrypię. Przełykam ciężko ślinę, mając wrażenie, że ktoś wyłożył moje gardło papierem ściernym. 

/Jest zimno, tak cholernie zimno, a całe moje ciało zdaje się płonąć żywym ogniem. Ostatkiem sił przekręcam głowę w bok. Śnieg zabarwiony jest czerwienią. Moje ramię… Boże, mojego ramienia nie ma. Boże.
/Nie mogę powstrzymać wymiotów.

***
/Budzę się przywiązany do stołu.

/Całe moje ciało, każdy organ, wszystkie kości zdają się płonąć. Próbuję się ruszyć, ale skórzane pasy utrzymują mnie w miejscu. Przekręcam głowę, napotykając spojrzeniem siedzącego obok mężczyznę. Notuje coś, całkowicie mnie ignorując. Boże – myślę. – Boże, proszę. Tylko nie Hydra. Niech to nie będzie Hydra. Odwracam od niego wzrok, starając się rozejrzeć po pomieszczeniu, zorientować się, gdzie jestem. Przekręcam głowę w lewo i spoglądam na wydzielający silny zapach jodu, pożółkły bandaż pokrywający kikut... Boże, mojego ramienia nie ma. Mojego cholernego ramienia nie ma.

— Ja pierdolę — sapię. — To się, kurwa, nie dzieje.

/Krzesło obok głośno skrzypi. 

— Takie brzydkie słowa z takiej ładnej buzi — mówi zdegustowany mężczyzna. Jego akcent jest ciężki, zniekształcający końcówki słów, ale nadal zrozumiały. Rusek? Rusek, nie Szwab. To nie Hydra? 

— Kim ty, kurwa, jesteś? — pytam, starając się uspokoić przyśpieszone bicie serca. 

/Mężczyzna uśmiecha się i ten uśmiech ma w sobie coś odstręczającego, obleśnego.

— To nie ty zadajesz tutaj pytania, kotyonok. Ale dla tak krasivej twarzy mogę zrobić wyjątek. — Przechodzi mnie dreszcz obrzydzenia, gdy klepie mój policzek. — Nazywam się Aleksander Lukin i jestem naprawdę szczęśliwy, że wreszcie się obudziłeś. Czekałem całe wieki, by móc z tobą porozmawiać. Ale spokojnie, mamy naprawdę wiele czasu, by to nadrobić.  Uśmiecha się ponownie i jest coś trującego w tym uśmiechu.

***
/Budzę się, gdy mocne uderzenie spada na moją twarz.

/Nie mogę się obronić, zasłonić twarzy, czy uciec od ciosu. Skórzane pasy trzymają mnie w miejscu, nieprzerwanie w tej samej pozycji. Nie wiem jak długo, już dawno straciłem rachubę czasu. 
/Czasem zastanawiam się, czy po tak długim czasie byłbym jeszcze w stanie utrzymać się na nogach. 

/Słyszę, jak Lukin siada na krześle obok i zaczyna pisać coś w swoim cholernym dzienniku. Jest tu niemal przez cały czas, nie dopuszczając do mnie nikogo innego. Nie wiem, czy powinienem być z tego zadowolony.

 — Co muszę zrobić, żeby móc wstać z tego cholernego stołu? — pytam, a skrobiący dźwięk piszącego na papierze pióra ustaje, zastąpiony skrzypnięciem krzesła, sygnalizującym, że Lukin wstał.

/Uśmiecha się szeroko, obleśnie, przejeżdżając dłonią po moich włosach. 

— Och, doskonale wiesz, mój drogi przyjacielu.

/Dłoń zjeżdża niżej, palce naciskają na szczękę, zmuszając mnie do otwarcia ust.

***
/Budzę się, gdy oblewają mnie lodowatą wodą.

/Lukin chwyta mój podbródek i nakierowuje twarz na wyświetlany na projektorze film. Puszczają go bez przerwy, raz za razem. Nie wiem od jak dawna, czas przestał się liczyć, wszystko zaczęło zlewać w jeden, nieprzerwany ciąg. Nie ważne, czy jest noc czy dzień. To nie ma znaczenia. Wszystko zawsze jest takie samo, słońce nigdy nie wschodzi. 
/Po raz kolejny patrzę jak trumna zostaje wpuszczona do ziemi. Nie potrafię oderwać wzroku, nie ważne jak bardzo tego chcę. I choć słowa przemów zdają się do mnie nie docierać, mógłbym cytować każdą z nich.

— Więc, mój drogi, nadal sądzisz, że twój Kapitan przybędzie ci na ratunek? 

/Mam wrażenie, że ktoś wyrwał mi serce z piersi.

***
/Budzę się ze smakiem krwi na języku.

/Pomieszczenie jest ciemne i zimne, a powietrze zdaje się być przesiąknięte zapachem wybielaczy i farmaceutyków. Próbuję unieść się na przedramionach, dźwignąć w górę, wstać, ale nie jestem wstanie. Udaje mi się podciągnąć do półleżącej pozycji. Prawa ręka przypięta jest kajdankami do ciężkiego łańcucha blokującego lewe ramię, utrudniając jakiekolwiek ruch. Mógłbym go zerwać. Wiem, że – muszę to zrobić – mógłbym to zrobić, ale nie potrafię. To byłoby złe. To byłoby złamanie zasad.
/Próbuję otworzyć usta, zaczerpnąć powietrza, ale nie pozwala na to zasłaniający twarz kaganiec. Każdy, najmniejszy ruch warg kończy się ostrym ukłuciem bólu, jakby blokował je ciąg wkłutych w nie, ostrych jak brzytwa haczyków. Duszę w sobie jęk bólu. Miałem być cicho, miałem nie dyskutować, nie podważać rozkazów. Zawiodłem. To kara. Nie mogę zawieść ponownie. 

/Unoszę nieznacznie głowę, gdy w pomieszczeniu roznosi się przeciągłe skrzypnięcie - dźwięk otwieranych drzwi i zaciskam powieki, gdy do środka wpada ostre światło jarzeniówek. Mimo zamkniętych oczu słyszę odgłosy ciężkich, wojskowych butów uderzających o betonową podłogę. Jest ich pięciu. Nie, sześciu.

— Vstavay , Soldat!

/Nie wstaję mimo rozkazu. To nie dowódca. Jest niższy stopniem. Dowódca kazał zostać na miejscu, nie ruszać się, ni drignij, dvornyaga! Łańcuch miał o tym przypominać. Nie ruszać się, póki dowódca nie zezwoli. Nie mówić, dopóki dowódca nie zezwoli. Nie dyskutować, nie podważać rozkazów. Nigdy.
/Mężczyźni rozmawiają o czymś, ale nie wsłuchuję się w to, o czym mówią. Nie mam interesować się tym, co mnie nie dotyczy.

— Molczy! — Mimo ostrego tonu, głos mężczyzny wydaje się być o wiele mniej oschły od innych. Sprzeczający się z nim żołnierz milknie. — Słyszajesz mnie? —Unoszę lekko głowę, gdy kroki mężczyzny się zbliżają. — Otkroy glaza, Soldat. Davay, otkroy, nie pritvoryasja szto ty nie słyszajesz.

/Otwieram oczy i kieruję wzrok na buty mężczyzny. Ten wydaje z siebie zniecierpliwiony dźwięk i robi kolejny krok w moją stronę, by klęknąć niedaleko. Jest ubrany w cywilne ubrania, młody, o mocnej postawie, zdecydowanym kroku i twardym spojrzeniu. Wysoki stopniem. Skądś to wiem.

— Mienia zawod polkovnik Nikolaj Isayev — zaczyna, opierając przedramiona o uda. — Tvoy novy komandir. Panimajesz?

/Próbuję potaknąć, odpowiedzieć, że rozumiem, ale kaganiec zniekształca dźwięki na tyle, że są nie do zrozumienia. 
/Czuję smak krwi w ustach, gdy jeden z haczyków rozdziera wargę.

***
/Budzę się z twarzą przyciśniętą do podłogi. 

/Mrugam ociężale i ściągam brwi, starając się zrozumieć, dlaczego, u diabła, spałem w takiej pozycji. Zazwyczaj budziłem się w identycznej jak ta, w której zasypiałem i nie ruszałem się zbyt wiele podczas snu, a na pewno nie tak bardzo, by połowa ciała znalazła się poza kanapą. Szczególnie ta górna połowa. Unoszę się na przedramionach i ściągam z kanapy także nogi, po czym rozciągam się lekko i siadam na dywanie, opierając się plecami o stolik. Potrzebuję chwili do ochłonięcia, upewnienia się, że to wszystko jest prawdziwe, że nie jest tylko urojeniem. Biorę głęboki wdech i klepię się po twarzy, rozglądając po pomieszczeniu. Mimo ciemności widzę, że wszystko jest na swoim miejscu i dopiero teraz dostrzegam zwiniętą na fotelu Yelenę. Pozycja, w której zasnęła, wydaje się być piekielnie niewygodna, ale zdaje jej się to nie przeszkadzać. 
/Wpatruję się w nią jeszcze przez chwilę, a potem wypuszczam ciężko powietrze i wstaję, chwytając leżący na kanapie koc. Zarzucam go na jej kolana i wracam na swoje miejsce, ponownie opierając się plecami o kant stolika.
***

1 komentarz:

  1. Tym razem postaram się zachować chronologię :)

    "Wysoki pisk, który z siebie wydaję, gdy śnieg dostaje się za kołnierz munduru, wywołuje wywołuje napad śniegu u reszty drużyny." - pisk z definicji jest wysoki, więc przymiotnik jest tu zbędny. Powtórzenie "wywołuje", a do tego "napad śniegu" - zapewne błąd przy kopiowaniu.

    "Podnoszę się na ramionach, wściekle spoglądając na stojącego najbliżej Steve'a." - na przedramionach tak, bo na ramionach to wciąż leżenie.

    "Przełykam ciężko, mając wrażenie, że ktoś wyłożył moje gardło papierem ściernym." - moim zdaniem warto by było dodać, co takiego ciężko przełyka.

    "Próbuję unieść się na ramionach, dźwignąć w górę (...)" - znów ramiona.

    "Jest niższy stopień." - "Ma niższy stopień." lub "Jest niższy stopniem." Te drugie właściwsze.

    "Nie mam interesować się tym, co mnie nie dotyczy." - "Mam nie interesować się tym, co mnie nie dotyczy." Tak mi się przynajmniej wydaje, że ten szyk jest właściwy.

    "Sprzeczający się z nim żołnierz milnie." - "milknie".

    "(...) jak ta, w której zasypiałem i nie ruszałam (...)" - "ruszałEm".

    "(...) bardzo, by płowa ciała znalazła się poza kanapą. Szczególnie ta góra połowa." - "pOłowa" i "górNa".

    "Unoszę się na ramionach i ściągam z kanapy także nogi (...)" - ramiona!

    "Biorę głęboki wdech i klepie się po twarzy (...)" - "klepiĘ".

    "i dopiero teraz dostrzegam zwiniętą na fotelu Yelenę." - "I".

    Ależ pojechałaś, N, pojechałaś!
    Zbladłam przy "Dłoń zjeżdża niżej" i aż mi wstyd, jak bardzo brzydkie myśli przyszły mi do głowy, ale zaświeciła się lampka, że Lukin przecież był takim, no... zbereźnikiem.
    Okrutnie mocno spodobał mi się Bucky sypiący kurwami i pierdoleniem. Dziwne, bo nie przepadam za wulgaryzmami w nadmiarze, a tu dodało mu to takiej wyrazistości i buntu wręcz.
    Zachwycona jestem tym kagańcem. Nie, żeby mi się jakoś tak szczególnie podobał, ale chodzi mi głównie o zabieg jego użycia. Od razu kojarzy mi się ze wzmocnieniem negatywnym. Zabieg z pewnością zamierzony i nienagannie wpleciony w urywki wspomnień naszego ulubieńca, stąd ten zachwyt. Skurczybyki wiedzieli, co robili.
    Uwielbiam. Po prostu uwielbiam.

    OdpowiedzUsuń