27 marca 2016

#32 Bucky

***
/Przekrzywiam głowę, przyglądając się jednemu z murali na przeciwnej ścianie.

/Wielkie, brudne, zamazane wulgaryzmami A idealnie ukazuje stosunek tego społeczeństwa do "największych herosów Ziemi”. Nienawidzą ich. Wszędzie można to wyczuć – słychać to w audycjach radiowych, widać w programach telewizyjnych i w artykułach gazet. Naprawdę mnie to nie dziwi. Jak mogliby kochać kogoś, kto sam nasłał na nich tak wielkie zagrożenie, a potem wpadł na teren pobliskiego, niepodległego państwa i dosłownie zrównał je z ziemią, pozostawiając po sobie tylko dziurę w ziemi? Jawią się jako większe zagrożenie od Hydry, która od dawna nie wywinęła niczego tak znaczącego. Nawet winę za Waszyngton zrzucano głównie na SHIELD. I słusznie. Gdyby nie ich niekompetencja, Hydra nie miałaby szans na odbudowę.

/Wgryzam się w jabłko, kątem oka  obserwując Orlovą.
/Opiera się o barierkę, wpatrując się w horyzont. Wiatr rozwiewa jej rude włosy, muska zaczerwienioną od mrozu twarz. Ava obraca się w moją stronę, unosząc brwi i puszczając balon z gumy, który pęka, oklejając jej wargi.
/Może i sprawia wrażenie wyluzowanej, ale wiem, że to gówno prawda.

/Podchodzę bliżej, kolejny raz wgryzając się w jabłko i siadam na barierce. Zaciskam na niej lewą rękę i odchylam się w tył, by móc spojrzeć na wszystko… pod odrobinę innym kątem.

— Nawet do góry nogami ten widok jest nudny jak cholera — kwituję, wracając do normalnej pozycji i spoglądam na nią spod opadających na oczy włosów. Muszę je ściąć. Muszę, zdecydowanie. Coraz bardziej działają mi na nerwy. — Co tym razem?

/Wzrusza ramionami, spoglądając na mnie z urazą.

— Niby cię to obchodzi?

— A czy wyglądam, jakbym miał coś ciekawszego do roboty? Więc?

/Przeżuwam ostatni kęs jabłka i odrzucam ogryzek do najbliższego kosza na śmieci.

— Nie popisuj się. Ludzie patrzą — burczy, na co przewracam oczami.

—To tylko kilka metrów. Rzuciłem ogryzkiem, nie samochodem — parskam, zaczesując do tyłu opadające na twarz włosy. — Nie fukaj na mnie.

/Przewraca oczami, a potem spogląda na mnie z wyrzutem.

— Musisz być taki… ugh. — Wydaje z siebie sfrustrowany dźwięk i wyrzuca ręce w górę. Nawet nie próbuję powstrzymać rozbawionego parsknięcia. — Bawi cię to?!

— Trochę — przyznaję, wypychając policzek językiem. — Mam udawać, że nie?

— Miło by było.

/Odwraca się tyłem do barierki i opiera o nią biodrami, krzyżując ramiona na piersi.

/Wgapiam się w nią, robiąc to na tyle natarczywie, na ile tylko jestem wstanie. Wiem, że ją tym krępuję. I dlatego właśnie to robię.
/Muszę znaleźć sobie inne hobby. Zdecydowanie.
/Ostatnimi czasy zaczynam robić się zbyt… znudzony? Nie, nie można nazwać tego w ten sposób. Po prostu nie potrafię znaleźć sobie miejsca, żadnego efektywnego zajęcia, gdy wokół jest tak spokojnie. Od tak długiego czasu nie wydarzyło się zupełnie nic, że jeszcze chwila, a zacznę sądzić, że gonienie za mną już się im znudziło. Cóż, oczywiście to gówno prawda. Nie puszcza się luzem czegoś, w co wpakowało się tyle kasy i czasu. To byłoby marnotrawstwo. Tym bardziej, że mógłby wziąć to sobie ktoś inny. Nie dopuściliby do tego.

— Więc? — ponawiam, wciskając dłonie do kieszeni. Wyciągam je jednak już po chwili, gdy chwieję się niebezpiecznie na barierce, i ponownie zaciskam palce wokół grubego, metalowego pręta. Wolę uniknąć zimnej kąpieli.

/Wypuszcza ciężko powietrze i naciąga czapkę mocniej na uszy.
/Często to robi.

— Znowu miałam jeden z tych dziwnych snów. Wiesz, jeden z tych, w których wszystko jest takie… obce, ale jednocześnie znajome. Nie znam tych miejsc, nie znam tych ludzi, ale jednocześnie czuję, że skądś to znam. — Marszczy brwi. — Jeden mężczyzna… potwór o czarnych oczach — wzdryga się lekko, na dźwięk własnych słów — pojawia się szczególnie często.

— Boli?

/Zsuwam się z barierki, stawiając stopy na drewnianym pomoście, i odwracam się, by móc patrzeć na słońce powoli chowające się za horyzontem. Chrzanić to, że nie powinienem odwracać się plecami w stronę miasta. Jeśli ktoś miałby mnie zastrzelić, już dawno mógłby to zrobić.

— Co boli?

/Opieram się przedramionami o barierkę i przekrzywiam głowę tak, by móc spojrzeć na Orlovą.

— Kiedy się budzisz. O tutaj. — Stukam kłykciem w jej skroń. Odpycha moją dłoń, spoglądając na mnie ze złością, ale potakująco kiwa głową.

/Czyżby święte SHIELD…?
/Nie, nie posunęliby się do tego.
/Chociaż. SHIELD zalicza się przecież do grona agencji, które wolałby dostać mnie żywego. Jeśli nie mieliby sprzętu, który pozwoliłby im na usunięcie starego programowania i wgranie nowego, po co byłbym im potrzebny? Spora część posiadanych przeze mnie informacji jest niepełna albo przestarzała, więc na przesłuchaniu nie ugraliby wiele.

— Czemu o to pytasz?

/Chowa dłonie do kieszeni i garbi się, przyglądając mi się z uwagą.

— Wierz mi, skądś to znam. — Uśmiecham się krzywo, odpychając się od barierki. Wypadałoby coś jej o tym napomknąć. — Ale pogadamy o tym później, co? — Robię kilka kroków tyłem, by móc patrzeć jej w twarz, a potem obracam się i ruszam w stronę miasta. — Musimy znaleźć jakiś motel, mam jeszcze kasę Uvarova. Nawet całkiem sporo, więc to przynajmniej załatwi problem braku dokumentów. Potem muszę zorganizować jakiś zapas, rozejrzeć się za jakimś samochodem — wyliczam, naciągając ramiączko plecaka.

— Nie chciałeś ruszać jeszcze wieczorem?

/Wzruszam ramionami.

— Mamy jeszcze sporo do omówienia.

/Przyśpiesza kroku, by się ze mną zrównać i spogląda na mnie sceptycznie.

Mamy?
***

/Kopnięciem zamykam za sobą drzwi to motelowego pokoju. Mimo, że to zły nawyk, jakoś nie potrafię – i wcale nie czuję takiej potrzeby – się tego oduczyć. Tak jest po prostu wygodniej, więc po co to zmieniać?
/Obchodzę pomieszczenie, zaglądając w każdy, najmniejszy nawet kąt, by upewnić się, że jest bezpiecznie, a potem ściągam kurtkę rzucając ją na łóżko, na rogu którego po chwili siadam. Ponownie rozglądam się wokół, zatrzymując wzrok dłużej na szczelnie zasłoniętym oknie, a potem ściągam także sweter z długim rękawem, pozostawiając tylko czarny podkoszulek. Odrzucam sweter za siebie i nawet nie próbując pohamować jęku ulgi, poruszam nieskrępowanym już niczym, lewym ramieniem, na co łuski przesuwają się z cichym warkotem. Może i nie mam w nim czucia, ale tak jest o wiele wygodniej.

/Ściągam rękawiczkę z lewej dłoni, po czym przykładam sobie zimne, metalowe palce do skroni. Kto by pomyślał, że z czasem zacznę widzieć w tym czymś jakiekolwiek pozytywy. Widocznie ostatnie dwa lata dały mi na to wystarczająco dużo czasu.
/To już prawie dwa lata.
/Boże, brzmi to cholernie abstrakcyjnie, ale taka jest prawda. Jestem z dala od nich już od siedemset czternastu dni. Szmat czasu.

/Przesuwam dłoń na kark i opieram lewy łokieć o kolano, starając się odciąć od wszystkiego, skupić się tylko na rytmicznym dźwięku prysznica dobiegającym zza drzwi łazienki. 
/Przekrzywiam głowę, zatrzymując spojrzenie na leżącym na stoliku, otwartym zeszycie. Nie, to nie zeszyt. To szkicownik. Pamiętam, że Steve takie miał. Pamiętam też, że raz zapomniał schować przed deszczem jeden z nich i wszystkie kartki zamokły. Suszyliśmy go później nad ogniskiem, co – jak łatwo się domyślić – nie skończyło się zbyt dobrze. Dla mojego rękawa także.

/Wstaję i podchodzę bliżej, by wziąć szkicownik do ręki i przyjrzeć się rysunkowi.

/Od razu rozpoznaję górski krajobraz, zasypane śniegiem szczyty i majaczący w oddali las, na tle którego wyraźnie odcinają się potężne, betonowe słupy. Koło jednego z nich widać niedokończony, pozbawiony jeszcze szczegółów zarysy postaci.
/Kątem oka zerkam na drzwi łazienkowe, a potem przewracam stronę, by móc spojrzeć na kolejny rysunek.

/Mała, piegowata dziewczynka, przyciskająca do siebie szmacianką lalkę.
/Ava?

/Przewracam kolejną stronę.
/Portret uśmiechniętej, krótko obciętej, młodej kobiety. Ten sam zadarty, piegowaty nos, te same lekko niesymetryczne usta, co u dziewczynki na poprzednim rysunku.
/Zapewne doktor Yulia Ivanova Orlova.

/Zatrzymuję spojrzenie na portrecie mężczyzny na kolejnej stronie, ściągając brwi.
/Skądś go znam. Tylko skąd?

/Starszawy, łysy, z gęstą brodą nachodząca na pokrytą tatuażami szyję. Nie to przykuwa jednak mój wzrok, a oczy mężczyzny. Źrenice niewidoczne były na tle pokrytych czernią tęczówek i białek.  
/Somodorov? Nie, to nie mógłby być on. Skąd Orlova miałaby go znać? To pewnie tylko zwykły zbieg okoliczności. Albo – co pewniejsze – znowu coś mi się pomieszało. Ostatnio znów regularnie zdarza mi się chrzanić fakty, więc nie byłoby to nic dziwnego.

— Potwór o czarnych oczach, co? — Ostatni raz spoglądam na rysunek i mruczę do siebie, przerzucając kolejną kartkę.

/Zaskoczony unoszę brwi.

/Mój portret.
/Znaczy tak mi się przynajmniej wydaje. Nie chodzi o to, że jest źle wykonany, nie. Wręcz przeciwnie jest naprawdę dobry, jak cała reszta. Chodzi raczej o to, że jest zbyt dobry. Mam oczy, mam lustro, potrafię korzystać z nich tak, jak trzeba. W większości przypadków, oczywiście, bo przytrafiały się już różne sytuacje.
/Przyglądam się rysunkowi, starając rozpoznać miejsce, które przedstawia. Pamiętam to. Pociąg do Daszowa. Całkowicie padły mi baterie i musiałem zdrzemnąć się choć na moment, bo zwyczajnie nie dałbym rady ciągnąć ani godziny dłużej. Wcisnąłem się wtedy w kąt siedzenia i przysnąłem w dziwnej, niewygodnej jak cholera pozycji, z głową przyciśniętą do ściany i nożem schowanym w rękawie. Poharatałem sobie wtedy nadgarstek i niemal poderżnąłem żyły. Przeżyłbym, jasne, że bym przeżył, ale wykrwawianie się w miejscu publicznym nie jest raczej czymś, co ułatwiłoby mi życie. Wiem z doświadczenia, już to przerabiałem.
/Przerzucam kolejną kartkę, ale nim zdążę dobrze przyjrzeć się rysunkowi, drzwi otwierają się z cichym skrzypnięciem, a Orlova wchodzi do pokoju, wycierając mokre włosy kolorowym ręcznikiem.

— Co robisz? — pyta, sztywniejąc, gdy dostrzega szkicownik w moich rękach. — Zostaw to! To moje! — Podnosi głos i rzuca ręcznikiem, podchodząc bliżej, by odebrać mi swoją własność.

/Przewracam tylko oczami, odsuwając się o krok.

— To tylko zeszyt, nie czytam przecież twojego pamiętnika, dzieciaku — prycham. — Gdyby był tak cenny — macham szkicownikiem w jej stronę — nie zostawiłabyś go na widoku.

/Próbując odebrać mi zeszyt, chwyta mój nadgarstek.

/Kurwa.

/Wyrywam rękę, upuszczając szkicownik, i syczę z bólu. Impuls, który wypuściła jest na tyle silny, że rozchodzi się od strony nadgarstka przez całe ciało i zmusza mnie do ugięcia kolan. I boli jak jasna cholera.
/Posyłam jej wściekłe spojrzenie, masując nadgarstek. Nie pomaga.
/Nienawidzę, gdy ktoś razi mnie pieprzonym prądem.
/
— Nie chciałam, przysięgam! — Kuli ramiona i odsuwa się pod przeciwną ścianę, unosząc ręce, po których nadal przeskakują iskry. — Ja… Zwyczajnie czasem nie daję rady tego kontrolować, nie potrafię. Nie chciałam…

/Uciszam ją gestem dłoni.

— Rękawice, co? Sprzęt SHIELD, co? — Zaciskam zęby, kręcąc nadgarstkiem. Miejsce, w którym mnie dotknęła nadal pobolewa jak diabli. Nienawidzę rażenia prądem, zdecydowane.
/Oddycham głęboko, starając się uspokoić. Muszę być spokojny.
/Prostuję się i wypuszczam wolno powietrze, starając się zignorować ból. To przecież nic trudnego.

— Dlaczego nie powiedziałaś? Po co były te bajki o sprzęcie zwiniętym SHIELD? — Schylam się, by podnieść szkicownik, a potem rzucam go na łóżko. — Co jak co, ale akurat ja nie należę do tej grupy, która spaliłaby na stosie każdego, kto jest… no, odrobinę inny. — Wzruszam ramionami, a Orlova przegląda mi się zbita z tropu, złączając place po których nadal przeskakują iskry. Odchrząkuję, zaczesując palcami włosy na bok. — Od dawna to potrafisz?

/Kręci głową, pocierając nadgarstki.

— Nie pamiętam. — Zaciska palce w pięści. — Chyba oni mi to zrobili. Naukowcy Uvarova. —Krzywi się. — Zazwyczaj daje radę to kontrolować, ale czasem to silniejsze ode mnie.

/Kiwam potakująco głową, siadając na brzegu łóżka.

— Cóż, nie można jednak zaprzeczyć, że elektryzująca z ciebie dama. — Uśmiecham się, zaczesując włosy do tyłu, a potem poklepuję miejsce obok siebie na materacu. — Musimy chyba pogadać. Ty. — Wskazuję na nią palcem. — Powiesz coś więcej o całej tej sprawie z Uvarovem. Ja... Nadal interesuje cię krzesło z bazy? Świetnie — dopowiadam, gdy skina lekko głową i przysuwa się, by usiąść obok. Przyglądam się jej uważnie, a potem spuszczam wzrok na własne dłonie. — Coś czuję, że po tym, co powiem, sporo u ciebie stracę. — Silę się na śmiech.

/Zapowiada się długa pogawędka.
***

1 komentarz:

  1. Trzysta pięćdziesiąt osiem dni to jak dla mnie prawie rok, a nie prawie dwa lata, więc wkradł się tu jakiś błąd czy to ja czegoś nie pojęłam?

    Robi się coraz bardziej interesująco i chyba szykuje się wymiana informacji. Jak dla mnie wygląda to na próbę zbudowania czegoś na kształt strategicznego zaufania na zasadzie: ty powiesz coś mi, ja powiem coś tobie, chociaż stricte właśnie tym zapewne nie jest. Może bardziej idzie to w stronę wynegocjowania obustronnych korzyści.
    Trudno cokolwiek przewidzieć, nawet po cichu przypuszczać, i właśnie to najbardziej lubię.
    Winter Soldier do góry nogami na barierce niczym dziecko na trzepaku... Bezbłędne. Musiałam to powiedzieć.

    OdpowiedzUsuń