***
/Przekrzywiam głowę, przyglądając się
jednemu z murali na przeciwnej ścianie.
/Wielkie, brudne, zamazane
wulgaryzmami A idealnie ukazuje
stosunek tego społeczeństwa do "największych herosów Ziemi”. Nienawidzą
ich. Wszędzie można to wyczuć – słychać to w audycjach radiowych, widać w
programach telewizyjnych i w artykułach gazet. Naprawdę mnie to nie dziwi. Jak
mogliby kochać kogoś, kto sam nasłał na nich tak wielkie zagrożenie, a potem
wpadł na teren pobliskiego, niepodległego państwa i dosłownie zrównał je z
ziemią, pozostawiając po sobie tylko dziurę w ziemi? Jawią się jako większe
zagrożenie od Hydry, która od dawna nie wywinęła niczego tak znaczącego. Nawet
winę za Waszyngton zrzucano głównie na SHIELD. I słusznie. Gdyby nie ich
niekompetencja, Hydra nie miałaby szans na odbudowę.
/Wgryzam się w jabłko, kątem oka obserwując Orlovą.
/Opiera się o barierkę, wpatrując
się w horyzont. Wiatr rozwiewa jej rude włosy, muska zaczerwienioną od mrozu
twarz. Ava obraca się w moją stronę, unosząc brwi i puszczając balon z gumy,
który pęka, oklejając jej wargi.
/Może i sprawia wrażenie
wyluzowanej, ale wiem, że to gówno prawda.
/Podchodzę bliżej, kolejny
raz wgryzając się w jabłko i siadam na barierce. Zaciskam na niej lewą rękę i
odchylam się w tył, by móc spojrzeć na wszystko… pod odrobinę innym kątem.
— Nawet do góry nogami ten widok jest nudny jak
cholera — kwituję, wracając do normalnej pozycji i spoglądam na nią spod
opadających na oczy włosów. Muszę je ściąć. Muszę, zdecydowanie. Coraz bardziej
działają mi na nerwy. — Co tym razem?
/Wzrusza ramionami,
spoglądając na mnie z urazą.
— Niby cię to obchodzi?
— A czy wyglądam, jakbym miał coś ciekawszego do
roboty? Więc?
/Przeżuwam ostatni kęs
jabłka i odrzucam ogryzek do najbliższego kosza na śmieci.
— Nie popisuj się. Ludzie patrzą — burczy, na co
przewracam oczami.
—To tylko kilka metrów. Rzuciłem ogryzkiem, nie
samochodem — parskam, zaczesując do tyłu opadające na twarz włosy. — Nie fukaj
na mnie.
/Przewraca oczami, a potem spogląda na
mnie z wyrzutem.
— Musisz być taki… ugh. — Wydaje z siebie sfrustrowany dźwięk
i wyrzuca ręce w górę. Nawet nie próbuję powstrzymać rozbawionego parsknięcia. —
Bawi cię to?!
— Trochę — przyznaję, wypychając policzek językiem. — Mam
udawać, że nie?
— Miło by było.
/Odwraca się tyłem do barierki i
opiera o nią biodrami, krzyżując ramiona na piersi.
/Wgapiam się w nią, robiąc to na tyle natarczywie,
na ile tylko jestem wstanie. Wiem, że ją tym krępuję. I dlatego właśnie to
robię.
/Muszę znaleźć sobie inne hobby. Zdecydowanie.
/Ostatnimi
czasy zaczynam robić się zbyt… znudzony? Nie, nie można nazwać tego w ten
sposób. Po prostu nie potrafię znaleźć sobie miejsca, żadnego efektywnego
zajęcia, gdy wokół jest tak spokojnie. Od tak długiego czasu nie wydarzyło się zupełnie nic, że jeszcze chwila, a
zacznę sądzić, że gonienie za mną już się im znudziło. Cóż, oczywiście to gówno
prawda. Nie puszcza się luzem czegoś, w co wpakowało się tyle kasy i czasu. To
byłoby marnotrawstwo. Tym bardziej, że mógłby wziąć to sobie ktoś inny. Nie
dopuściliby do tego.
— Więc? — ponawiam, wciskając dłonie do kieszeni. Wyciągam je
jednak już po chwili, gdy chwieję się niebezpiecznie na barierce, i ponownie
zaciskam palce wokół grubego, metalowego pręta. Wolę uniknąć zimnej kąpieli.
/Wypuszcza ciężko powietrze i naciąga czapkę
mocniej na uszy.
/Często to robi.
— Znowu miałam jeden z tych dziwnych snów. Wiesz,
jeden z tych, w których wszystko jest takie… obce, ale jednocześnie znajome.
Nie znam tych miejsc, nie znam tych ludzi, ale jednocześnie czuję, że skądś to
znam. — Marszczy brwi. — Jeden mężczyzna… potwór o czarnych oczach — wzdryga
się lekko, na dźwięk własnych słów — pojawia się szczególnie często.
— Boli?
/Zsuwam się z barierki, stawiając
stopy na drewnianym pomoście, i odwracam się, by móc patrzeć na słońce powoli
chowające się za horyzontem. Chrzanić to, że nie powinienem odwracać się
plecami w stronę miasta. Jeśli ktoś miałby mnie zastrzelić, już dawno mógłby to
zrobić.
— Co boli?
/Opieram się przedramionami o barierkę
i przekrzywiam głowę tak, by móc spojrzeć na Orlovą.
— Kiedy się budzisz. O tutaj. — Stukam kłykciem w jej skroń.
Odpycha moją dłoń, spoglądając na mnie ze złością, ale potakująco kiwa głową.
/Czyżby
święte SHIELD…?
/Nie,
nie posunęliby się do tego.
/Chociaż.
SHIELD zalicza się przecież do grona agencji, które wolałby dostać mnie żywego.
Jeśli nie mieliby sprzętu, który pozwoliłby im na usunięcie starego
programowania i wgranie nowego, po co byłbym im potrzebny? Spora część
posiadanych przeze mnie informacji jest niepełna albo przestarzała, więc na
przesłuchaniu nie ugraliby wiele.
— Czemu o to pytasz?
/Chowa dłonie do kieszeni i garbi się,
przyglądając mi się z uwagą.
— Wierz mi, skądś to znam. — Uśmiecham się krzywo, odpychając
się od barierki. Wypadałoby coś jej o tym napomknąć. — Ale pogadamy o tym później, co? — Robię kilka kroków tyłem,
by móc patrzeć jej w twarz, a potem obracam się i ruszam w stronę miasta. —
Musimy znaleźć jakiś motel, mam jeszcze kasę Uvarova. Nawet całkiem sporo, więc
to przynajmniej załatwi problem braku dokumentów. Potem muszę zorganizować
jakiś zapas, rozejrzeć się za jakimś samochodem — wyliczam, naciągając
ramiączko plecaka.
— Nie chciałeś ruszać
jeszcze wieczorem?
/Wzruszam
ramionami.
— Mamy jeszcze sporo do
omówienia.
/Przyśpiesza
kroku, by się ze mną zrównać i spogląda na mnie sceptycznie.
— Mamy?
***
/Kopnięciem
zamykam za sobą drzwi to motelowego pokoju. Mimo, że to zły nawyk, jakoś nie
potrafię – i wcale nie czuję takiej potrzeby – się tego oduczyć. Tak jest po
prostu wygodniej, więc po co to zmieniać?
/Obchodzę pomieszczenie, zaglądając w
każdy, najmniejszy nawet kąt, by upewnić się, że jest bezpiecznie, a potem
ściągam kurtkę rzucając ją na łóżko, na rogu którego po chwili siadam. Ponownie
rozglądam się wokół, zatrzymując wzrok dłużej na szczelnie zasłoniętym oknie, a
potem ściągam także sweter z długim rękawem, pozostawiając tylko czarny
podkoszulek. Odrzucam sweter za siebie i nawet nie próbując pohamować jęku
ulgi, poruszam nieskrępowanym już niczym, lewym ramieniem, na co łuski
przesuwają się z cichym warkotem. Może i nie mam w nim czucia, ale tak jest o
wiele wygodniej.
/Ściągam
rękawiczkę z lewej dłoni, po czym przykładam sobie zimne, metalowe palce do
skroni. Kto by pomyślał, że z czasem zacznę widzieć w tym czymś jakiekolwiek
pozytywy. Widocznie ostatnie dwa lata dały mi na to wystarczająco dużo czasu.
/To już prawie dwa lata.
/Boże, brzmi to cholernie
abstrakcyjnie, ale taka jest prawda. Jestem z dala od nich już od siedemset czternastu dni. Szmat czasu.
/Przesuwam dłoń na kark i opieram lewy łokieć
o kolano, starając się odciąć od
wszystkiego, skupić się tylko na rytmicznym dźwięku prysznica dobiegającym zza
drzwi łazienki.
/Przekrzywiam
głowę, zatrzymując spojrzenie na leżącym na stoliku, otwartym zeszycie. Nie, to
nie zeszyt. To szkicownik. Pamiętam, że Steve takie miał. Pamiętam też, że raz
zapomniał schować przed deszczem jeden z nich i wszystkie kartki zamokły.
Suszyliśmy go później nad ogniskiem, co – jak łatwo się domyślić – nie
skończyło się zbyt dobrze. Dla mojego rękawa także.
/Wstaję
i podchodzę bliżej, by wziąć szkicownik do ręki i przyjrzeć się rysunkowi.
/Od
razu rozpoznaję górski krajobraz, zasypane śniegiem szczyty i majaczący w
oddali las, na tle którego wyraźnie odcinają się potężne, betonowe słupy. Koło
jednego z nich widać niedokończony, pozbawiony jeszcze szczegółów zarysy postaci.
/Kątem
oka zerkam na drzwi łazienkowe, a potem przewracam stronę, by móc spojrzeć na
kolejny rysunek.
/Mała,
piegowata dziewczynka, przyciskająca do siebie szmacianką lalkę.
/Ava?
/Przewracam
kolejną stronę.
/Portret
uśmiechniętej, krótko obciętej, młodej kobiety. Ten sam zadarty, piegowaty nos,
te same lekko niesymetryczne usta, co u dziewczynki na poprzednim rysunku.
/Zapewne
doktor Yulia Ivanova Orlova.
/Zatrzymuję
spojrzenie na portrecie mężczyzny na kolejnej stronie, ściągając brwi.
/Skądś
go znam. Tylko skąd?
/Starszawy,
łysy, z gęstą brodą nachodząca na pokrytą tatuażami szyję. Nie to przykuwa
jednak mój wzrok, a oczy mężczyzny. Źrenice niewidoczne były na tle pokrytych
czernią tęczówek i białek.
/Somodorov?
Nie, to nie mógłby być on. Skąd
Orlova miałaby go znać? To pewnie tylko zwykły zbieg okoliczności. Albo – co
pewniejsze – znowu coś mi się pomieszało. Ostatnio znów regularnie zdarza mi
się chrzanić fakty, więc nie byłoby to nic dziwnego.
— Potwór o czarnych oczach, co? — Ostatni raz
spoglądam na rysunek i mruczę do siebie, przerzucając
kolejną kartkę.
/Zaskoczony unoszę brwi.
/Mój portret.
/Znaczy tak mi się przynajmniej wydaje. Nie chodzi o to, że jest
źle wykonany, nie. Wręcz przeciwnie jest naprawdę dobry, jak cała reszta.
Chodzi raczej o to, że jest zbyt
dobry. Mam oczy, mam lustro, potrafię korzystać z nich tak, jak trzeba. W
większości przypadków, oczywiście, bo przytrafiały się już różne sytuacje.
/Przyglądam się rysunkowi, starając rozpoznać miejsce, które
przedstawia. Pamiętam to. Pociąg do Daszowa. Całkowicie padły mi baterie i
musiałem zdrzemnąć się choć na moment, bo zwyczajnie nie dałbym rady ciągnąć
ani godziny dłużej. Wcisnąłem się wtedy w kąt siedzenia i przysnąłem w dziwnej,
niewygodnej jak cholera pozycji, z głową przyciśniętą do ściany i nożem
schowanym w rękawie. Poharatałem sobie wtedy nadgarstek i niemal poderżnąłem
żyły. Przeżyłbym, jasne, że bym przeżył, ale wykrwawianie się w miejscu
publicznym nie jest raczej czymś, co ułatwiłoby mi życie. Wiem z doświadczenia,
już to przerabiałem.
/Przerzucam kolejną kartkę, ale nim zdążę dobrze przyjrzeć się
rysunkowi, drzwi otwierają się z cichym skrzypnięciem, a Orlova wchodzi do
pokoju, wycierając mokre włosy kolorowym ręcznikiem.
— Co robisz? — pyta, sztywniejąc, gdy dostrzega szkicownik w moich
rękach. — Zostaw to! To moje! — Podnosi głos i rzuca ręcznikiem, podchodząc
bliżej, by odebrać mi swoją własność.
/Przewracam tylko oczami, odsuwając się o krok.
— To tylko zeszyt, nie czytam przecież twojego pamiętnika,
dzieciaku — prycham. — Gdyby był tak cenny — macham szkicownikiem w jej stronę —
nie zostawiłabyś go na widoku.
/Próbując odebrać mi zeszyt, chwyta mój nadgarstek.
/Kurwa.
/Wyrywam rękę, upuszczając szkicownik, i syczę z bólu. Impuls,
który wypuściła jest na tyle silny, że rozchodzi się od strony nadgarstka przez
całe ciało i zmusza mnie do ugięcia kolan. I boli jak jasna cholera.
/Posyłam jej wściekłe spojrzenie, masując nadgarstek. Nie pomaga.
/Nienawidzę, gdy ktoś razi mnie pieprzonym prądem.
/
— Nie chciałam, przysięgam! — Kuli ramiona i odsuwa się pod
przeciwną ścianę, unosząc ręce, po których nadal przeskakują iskry. — Ja…
Zwyczajnie czasem nie daję rady tego kontrolować, nie potrafię. Nie chciałam…
/Uciszam ją gestem dłoni.
— Rękawice, co? Sprzęt SHIELD, co?
— Zaciskam zęby, kręcąc nadgarstkiem. Miejsce, w którym mnie dotknęła nadal
pobolewa jak diabli. Nienawidzę rażenia prądem, zdecydowane.
/Oddycham głęboko, starając się uspokoić. Muszę być spokojny.
/Prostuję się i wypuszczam wolno powietrze, starając się zignorować
ból. To przecież nic trudnego.
— Dlaczego nie powiedziałaś? Po co były te
bajki o sprzęcie zwiniętym SHIELD? — Schylam się, by podnieść szkicownik, a
potem rzucam go na łóżko. —
Co jak co, ale akurat ja nie należę do tej grupy, która spaliłaby na stosie
każdego, kto jest… no, odrobinę inny.
— Wzruszam ramionami, a Orlova przegląda mi się zbita z tropu, złączając place po których nadal przeskakują
iskry. Odchrząkuję, zaczesując palcami włosy na bok. — Od dawna to potrafisz?
/Kręci głową, pocierając nadgarstki.
— Nie pamiętam. — Zaciska palce w pięści. — Chyba oni mi to
zrobili. Naukowcy Uvarova. —Krzywi się. —
Zazwyczaj daje radę to kontrolować, ale czasem to silniejsze ode mnie.
/Kiwam potakująco głową, siadając na brzegu łóżka.
— Cóż, nie można jednak zaprzeczyć, że elektryzująca z ciebie
dama. — Uśmiecham się, zaczesując włosy do tyłu, a potem poklepuję miejsce obok siebie na materacu. — Musimy chyba pogadać. Ty. — Wskazuję na nią palcem. — Powiesz coś więcej o całej tej sprawie z Uvarovem. Ja... Nadal interesuje cię krzesło z bazy? Świetnie — dopowiadam, gdy skina lekko głową i przysuwa się, by usiąść obok. Przyglądam się jej uważnie, a potem spuszczam wzrok na własne dłonie. — Coś czuję, że po tym, co powiem, sporo u ciebie stracę. — Silę się na śmiech.
/Zapowiada się długa pogawędka.
/Zapowiada się długa pogawędka.
***
Trzysta pięćdziesiąt osiem dni to jak dla mnie prawie rok, a nie prawie dwa lata, więc wkradł się tu jakiś błąd czy to ja czegoś nie pojęłam?
OdpowiedzUsuńRobi się coraz bardziej interesująco i chyba szykuje się wymiana informacji. Jak dla mnie wygląda to na próbę zbudowania czegoś na kształt strategicznego zaufania na zasadzie: ty powiesz coś mi, ja powiem coś tobie, chociaż stricte właśnie tym zapewne nie jest. Może bardziej idzie to w stronę wynegocjowania obustronnych korzyści.
Trudno cokolwiek przewidzieć, nawet po cichu przypuszczać, i właśnie to najbardziej lubię.
Winter Soldier do góry nogami na barierce niczym dziecko na trzepaku... Bezbłędne. Musiałam to powiedzieć.