4 kwietnia 2016

#33 Bucky

***
4 kwietnia 2016

/Rozglądam się wokół, odbijając między dłońmi nadal pełną butelkę Mielnika. Odgłos szkła szurającego o drewniany blat jest irytujący, ale nie mogę zmusić się do tego, by przestać to robić. Muszę zająć czymś ręce, inaczej zrobię coś głupiego.
/Kątem oka spoglądam w stronę drzwi prowadzących na zaplecze.

/To nie tak, że się martwię, zupełnie nie. Po prostu ostatnimi czasy cierpliwość zdecydowanie nie jest moją mocną stroną. Tak właściwie to nigdy nią nie była, ale ostatnio jest z tym jeszcze gorzej.
/Kiedyś bez żadnego problemu mogłem spędzać długie godziny w zupełnym bezruchu, odcinając się od wszystkiego i skupiając się tylko na misji, tylko na celu. Teraz nie było to już tak proste. Myśli zaczynały szaleć, błądzić własnymi torami, mięśnie zaczynały drżeć – nie ze zmęczenia, mogły znieść o wiele wiele więcej, a zwykłej nudy. O ile można użyć tutaj tego stwierdzenia. Tak, chyba można, w końcu kto mógłby mi zabronić?
/Stawałem się coraz mniej cierpliwy, coraz szybciej się nudziłem. Potrzebowałem czegoś – jakiegoś zajęcia, które uchroniłoby mnie przez bezczynnością, pozwoliło zająć czymś ręce.

/A teraz nudziłem się jak diabli.

/Gdzie jest ta cholera? Dlaczego po raz kolejny musi być tak niepunktualna? Kwadrans to pieprzony kwadrans, piętnaście minut – nie mniej, nie więcej. To takie trudne, tak wiele wymagam? Najwidoczniej, u diabła, tak.

/Kieruję wzrok na zawieszony nad barem telewizor i niemal od razu tego żałuję. Mam ochotę zwymiotować, naprawdę. Trują o uroczystościach upamiętniających masakrę Helicarrierów w DC już od wczorajszego ranka. Przywołują dawne kroniki wojenne, pieprzą o SHIELD i Hydrze, porównują je do agencji terrorystycznych, rozliczają z grzechów, debatują… I po co? Co tym osiągną? Co da im roztrząsanie Meksyku, Nowego Jorku, Londynu, Waszyngtonu, czy Sokovii? Nic. Niczego już tym nie zmienią.

/Momentalnie przestaję bawić się butelką i zaciskam na niej palce protezy, gdy ktoś zajmuje miejsce po mojej lewej.
/Siada tyłem, opierając przedramiona o blat baru i zaczyna równo bębnić palcami o jego krawędź, rzucając za siebie zamówienie, uprzejmym tonem prosząc o mocną Baltikę z wkładką.
/Znam ten głos.
/Co on tu robi, do cholery?

/Spoglądam na niego kątem oka, napinając mięśnie, i ponownie zaczynam odbijać butelkę między dłońmi, ale tym razem wkładam w to więcej siły.
/Spod opadających na twarz włosów widzę, jak uśmiecha się, patrząc w moją stronę.

— Widać, że jesteś Amerykaninem — zaczyna, przyglądając się trzymanej przeze mnie butelce. — Mogli nauczyć cię wiele, ale zamiłowania do słabych sikaczy widocznie nie da się wyplenić. Dzięki — rzuca, spoglądając w stronę barmana. Ten kwituje to tylko krótkim skinięciem i wraca do oglądania wywiadu toczącego się na wizji. — Może spróbuj czegoś, co nie smakuje jak kwaskowata lura? — Popycha kufel w moją stronę.

/Zatrzymuję go dłonią i odpycham z powrotem, nie spoglądając na niego.
/Nie mam na to najmniejszej, kurwa, ochoty.

— W co ty grasz?

— Ja? — pyta z przesadnym zdziwieniem, dotykając rozczapierzonymi palcami mostka. — Skąd te wnioski? Jestem po prostu szczęśliwy, mogąc ponownie spotkać się z moim starym przyjacielem. Szczególnie, że nasze ostatnie spotkanie nie skończyło się zbyt dobrze, musisz przyznać. — Skina głową w moją stronę.

— Jak wyszedłeś?

— Znalazłem nowych przyjaciół. A raczej to oni znaleźli mnie. — Kiwa głową w stronę telewizora.

/Czuję dziwny ucisk w gardle na widok czarnobiałego, żałobnego zdjęcia Aleksandra Pierce’a. Ludzie nadal nie wierzą w to, że taki człowiek mógłby okazać się zdającą – Sekretarz Obrony, członek Rady Bezpieczeństwa, były dyrektor SHIELD, noblista, człowiek rodzinny, grywający w weekendy w golfa z wiceprezydentem. Tacy ludzie nie okazują się źli. Nie działają w pieprzonej Hydrze.
/Najwidoczniej w odróżnieniu do byłych radzieckich agentów. Chociaż powinienem to przecież wiedzieć z autopsji. Przynajmniej w pewnym sensie.

— Nie oponowałem długo, gdy przedstawili mi swoją ofertę. Uświadomiłem sobie, że trzeba iść z duchem czasu, że może jedna wojna, nasza wojna już się skończyła, ale na jej podwalinach rozpoczęła się nowa. Znacznie bardziej interesująca.

— Nie boję się ciebie, Leo — przerywam mu, zaciskając palce na butelce.

/Odwracam głowę, by spojrzeć mu prosto w oczy.

— Kłamiesz. To oczywiste. — Parska, obracając kuflem w dłoni. — Nie bałeś się kiedyś, teraz… — Kiwa głową w moją stronę i krzywi się nazbyt teatralnie. — Nie jesteś w stanie niczego mi zrobić, mój stary druhu. Tylko na siebie spójrz. — Okręca się na stołku, by usiąść przodem w stronę baru. — Smutny widok, stoczyłeś się trochę.

/Zaciskam palce protezy w pięść.

— Ciężko spaść poniżej poziomu niczego — burczę w odpowiedzi.

/Nie mogę dać mu się sprowokować, nie mogę z nim tutaj walczyć.
/To mały bar, na uboczu, ale nie przeszkadza to w niczym temu, by był pełen ludzi. Jeśli tylko dojdzie do starcia, będę musiał wyciągnąć Novokova – i zapewne nie tylko jego, nie przyszedłby tu sam – na zewnątrz jak najszybciej. Co wcale nie będzie tak proste, jak byłoby kiedyś. W pewnym sensie miał rację – nie jestem już tak silny jak dawniej. Straciłem część mięśni, jestem wiecznie wymięty, i nawet starcie z nim samym mogłoby dać mi w kość. A tego zdecydowanie wolę uniknąć.

— Czego ode mnie chcesz, do cholery? Nie przyszedłeś tu na przyjacielską pogawędkę, więc skończ z tą gierką, i przejdź do rzeczy. Jeśli chcesz mnie zabić, spróbuj wreszcie, bo to lepsze od twojego monologu. — Pochylam się bliżej niego, obniżając głos. — Jeśli nie, spieprzaj.

/Błądzi tylko wzrokiem po mojej twarzy, nadal się uśmiechając.

— Gdybyśmy spotkali się w innych okolicznościach, moglibyśmy zostać dobrymi kumplami.

— Nie, nie moglibyśmy — kwituję. — Chyba, że przestałbyś być takim chujem.

— Awykonalne. — Unosi kufel w geście toastu, a ja zastanawiam się nad tym, co tu się właśnie, u diabła, dzieje.
/I gdzie jest pieprzona Orlova.

— Nie przyszedłem z tobą walczyć, Barnes. Nie jesteś w tym momencie żadnym wyzwaniem, więc nie miałbym żadnej satysfakcji z wgniecenia cię w ziemię. To może poczekać. — Macha lekceważąco dłonią, a ja mam ochotę mu ją oderwać i wepchnąć do gardła. — Mam za to dla ciebie pewną informację. Prośbę, można by rzec. — Pochyla się w moją stronę, na co automatycznie się odsuwam. — Przestań wpieprzać się w sprawy, które cię nie dotyczą, bo niektórym ludziom się to nie podoba. A nie chcę, by ktoś cię sprzątnął, zanim ja to zrobię. Także odpuść — dodaje, kiwając głową w stronę wychodzącej z zaplecza Orlovej. Widzę, jak przystaje, przyglądając się nam.

— Nie wiem o czym mówisz.

/Novokov spogląda na mnie tylko z politowaniem i wstaje, kładąc pieniądze na barową ladę. Gdyby sytuacja była inna, przewróciłbym na to oczami.

— Och, i jak plecy? — pyta, poklepując mój bark w miejscu, gdzie skóra łączy się z metalem. — Mam nadzieję, że dobrze cię połatała. Nikt nie chciałby, żebyś dostał tężca. Na twoim miejscu bym to sprawdził.

/Mruga do mnie, po czym wkłada dłonie do kieszeni kurtki i odwraca się, by skierować się w stronę wyjścia z baru. Po prostu odchodzi.

/I wtedy coś do mnie dociera.

/Nie musiałam cię znajdować, bo nigdy cię nie zgubiłam.

/Butelka pęka pod naciskiem moich palców.


***
/Odwracam się przez ramię, by spojrzeć na majaczące w lustrze odbicie swoich pociętych pleców.
/Palce ślizgają się we krwi, gdy wreszcie udaje mi się wyciągnąć z rany to pieprzone cholerstwo. 


/Nadajnik jest mały, wielkością nie przekracza kilku milimetrów.
/Dlatego nie wyczułem go pod skórą. Nawet nie przypuszczałem, że mógłby tam być. Dałem się omotać i wmówić sobie, że wszystko będzie już, kurwa, dobrze. Jak jakiś naiwny dureń. Którym byłem, wierząc w te bajki.

/Zgniatam nadajnik w palcach i wrzucam go do umywalki, a potem przyciskam zakrwawiony już ręcznik w miejsce najgłębszej rany.

/Gdyby Belova tu była, rozerwałbym ją na strzępy.

/Nie.
/Nie zrobiłbym tego. Nie mam po co się okłamywać. Nie ma po co tego roztrząsać, nic już tym nie wskóram.

/Posyłam wściekłe spojrzenie swojemu odbiciu i wychodzę z łazienki, rzucając ręcznik za siebie. Rany i tak zaraz zaczną się goić, znikną w ciągu godziny.
/Siedząca na łóżku Orlova posyła mi zdziwione spojrzenie.

— Coś ty sobie zrobił?

— Nic — kwituję tylko, naciągając na siebie sweter. Nawet jeśli się zakrwawi, nie będzie problemu. I tak będę mieć na sobie jeszcze kilka warstw. — Gdzie w ogóle teraz jedziesz? — zagajam, wciągając bluzę przez głowę. — Wracasz do Ameryki?

/Wzrusza lekko ramionami.

— Tak, muszę coś załatwić. A poza tym, najciemniej jest zawsze pod latarnią, co nie? — Uśmiecha się krzywo, przyglądając się temu, jak w kilku ruchach związuję włosy. Może i wyglądam jak idiota, ale przynajmniej nic nie nachodzi mi na oczy.

— Jakieś konkretne miejsce?

/Zgarniam rozłożone na łóżku papiery i wrzucam je do plecaka, a potem rozglądam się wokół. Wszystko? Wszystko.

— Przychaczę pewnie o Nowy Jork.

— Brooklyn — mówię, zakładając kurtkę, a potem narzucam plecak na ramiona. — Musisz skoczyć na Brooklyn.

— Coś szczególnie interesującego? — Wstaje, wygładzając materiał spodni i uśmiecha się, zadzierając brodę. Irytujący gest.

— Nie wiem jak teraz, ale kiedyś byli tam najlepsi mężczyźni — mówię i posyłam jej krzywy uśmiech, na co parska w odpowiedzi. — Trzymaj się tam, cholero — dodaję po chwili, na co spogląda na mnie oburzona.

— Mogłeś darować sobie tę cholerę.

— Mogłem. — Przytakuję, a potem wciskam dłonie do kieszeni i przygryzam kącik dolnej wargi, kiwając się lekko na piętach.

— A ty?

/Wzruszam ramionami i ruszam w stronę drzwi. Po co przeciągać to na siłę?

— Muszę wpieprzyć się w kilka spraw, które mnie nie dotyczą.

/Marszy brwi, nie do końca rozumiejąc o co może mi chodzić.

/Otwieram drzwi i wychodzę, na pożegnanie posyłając jej tylko krzywy salut.

— Jeszcze może kiedyś się spotkamy, Antalija.


***

1 komentarz:

  1. No to Leo pojechał po bandzie z całkiem oczywistą zagadko-wskazówką. Mam wrażenie, że kroi się coś grubego i że niestety nasz ulubieniec znów dostanie po tyłku. Może nawet mocniej niż zwykle.

    OdpowiedzUsuń