Jak zadecydowała większość głosów w ankiecie (4/7) - od dzisiaj fabuła bloga toczyć będzie się już po CA:CW (a przynajmniej po jego części, bo kolejna notka pojawi się 10 maja). Ignoruje sceny po napisach i piszę po swojemu.
Steve Rogers zostaje stale dostępną postacią na blogu.
Jeśli ktoś nie chce znać konkretnych spojlerów do CW, niech da mi znać, a będę ich unikać w odpowiedziach!
***
7 maja 2016
/Budzę
się ze smakiem krwi na języku.
/Całe
ciało, każdy, nawet najmniejszy nerw i mięsień bolą jak jasna cholera, jakby płonęły żywcem. Wszystko piekielnie
boli i mam wrażenie, że niemal słyszę chrzęst połamanych kości, gdy próbuje się
ruszyć, choć przekręcić na bok.
/Ale nie jestem w stanie.
/Nie
panikuj, tylko nie panikuj.
/Zmuszam się do
otworzenia oczu i zduszając w sobie jęk bólu, przekręcam głowę w bok, starając
się zorientować, gdzie jestem. Jet? Tak, to chyba Jet. Steve, to Steve
zabrał mnie do Jeta. Jest dobrze.
/To nie Hydra.
/Dzięki Ci, Boże, to nie Hydra. To Steve.
/Próbuję podeprzeć się na łokciach, podnieść
się, zorientować się, gdzie jest Steve, ale nie mogę, nie jestem w stanie.
/I wtedy sobie przypominam.
/Zaciskam powieki i przekręcam głowę w lewo. Spokojnie, tylko spokojnie, nie panikuj. Powoli uchylam powieki i nie potrafię opanować zdławionego wrzasku na widok rozszarpanej protezy.
/Boże, mojego ramienia nie ma. Mojego cholernego
ramienia nie ma. Boże, nie ma go, znowu go nie ma, znowu je straciłem, znowu…
/Wyrywam
się, gdy ktoś dotyka mojego ramienia.
/Steve.
—
Bucky, spokojnie. To tylko ja. — Uśmiecha się pokrzepiająco i boleśnie zarazem,
gestem sugerując, że mam nie siadać. — Nie ruszaj się lepiej. Najpewniej masz
połamane żebra, uszkodzone narządy wewnętrzne i krwotok. Zajmą się tobą, gdy
dotrzemy na miejsce.
/Kaszlę, starając się pozbyć
zaschniętej krwi z gardła, a potem chrypię:
—
Kto
się zajmie, gdy dotrzemy gdzie?
/Błądzę
spojrzeniem po twarzy Steve’a, po każdym zadrapaniu, każdym siniaku, każdej
krwawiącej ranie.
/Wydaje się być zdenerwowany, obolały i
wyczerpany jak diabli.
/Steve jest obolały, wyczerpany i krwawiący
przeze mnie. Wplątał się w to przeze mnie. Walczył w mojej obronie.
/Po tym jak
kolejny raz próbowałem go
zabić. To bezsensowne, nielogiczne. Ale… Steve właśnie taki bywał –
nielogiczny, ryzykancki, rzucający się z gołymi pięściami na mocniejszego
gracza. Jak wtedy, gdy...
/Nie, nie myśl teraz o tym. Jest już
wystarczająco źle, nie musisz pogarszać jeszcze sprawy myślami o tym syfie. Nie myśl o tym. Najlepiej nie myśl o
niczym. Kompletnie. Zwłaszcza o tym, jak cholernie wszystko cię boli.
/Pocieram dłonią obolałą szczękę, zdrapując
zaschniętą na twarzy krew. Ta, nie myślenie o tym wszystkim może być
trudniejsze niż przypuszczałem.
— T'Challa
zabierze nas gdzieś, nie będą w stanie nas ścigać. — Steve krzywi się, siadając
na podłodze. Powoli opiera się plecami o szafkę wbudowaną w ściankę Jeta,
starając się przy tym w żaden sposób nie pokazywać, że sprawia mu to choć minimalny
dyskomfort. Uparty idiota. To się nie zmieniło. — Będziesz tam bezpieczny,
Buck.
—
Będę? — pytam, ściągając brwi. — A co z tobą?
— Muszę coś zrobić… — Wypuszcza ciężko powietrze. — Nie
mogę ich tak zostawić, Buck. Nie zasłużyli na to.
— I co niby zrobisz? — parskam, choć
wiem, że nie powinienem tego robić. — Jeśli się tam pojawisz, co najwyżej
możesz wylądować w celi obok i tyle będzie z twojej pomocy. Nie możesz nic
zrobić, pogódź się z tym.
/Krzywię się, próbując jakoś podciągnąć się do pozycji siedzącej. Brak
ramienia sprawia, że utrzymanie równowagi jest znacznie trudniejsze, niż
mogłoby wię wydawać.
/Po chwili rezygnuję i podpieram się tylko na łokciu.
— Nie mogę bezczynnnie siedzieć,
kiedy potrzebują mojej pomocy. Znasz mnie, nie potrafię ignorować takich
rzeczy.
/Unoszę brwi i z trudem duszę w sobie chęć zadania pytania o to, czy
naprawdę mogę powiedzieć, że go znam. To nie miejsce i nie czas na to.
— A powinieneś. I… Chwila, moment,
chwila. — Dopiero teraz coś do mnie dociera. — T'Challa? — Podrywam się do pozycji siedzącej, ignorując ból i
zachwiania równowagi. — Każesz mi lecieć nie wiadomo gdzi…
/Napinam
mięśnie i próbuję stanąć na nogi, gdy ten mężczyzna – T'Challa, Czarna Pantera,
staje – porusza się nadzwyczaj cicho, zbyt chicho, żebym mógł zarejestrować
odgłos jego kroków – w pobliżu, ale mi się to nie udaję. Chwieję się tylko,
uderzając bokiem o ścianę, na co Steve podrywa się na nogi. Posyłam mu tylko wściekłe
spojrzenie, każąc trzymać mu się na dystans.
/Dopiero
teraz uświadamiam sobie, że to Pantera musiał pilotować Jeta.
/Nadal
ciężko myślę. Zbyt wolno, zbyt chaotycznie.
/To
źle.
—
To nie rozkaz, sierżancie Barnes. To propozycja
pomocy — podkreśla, unosząc dłonie w bezbronnym geście. — Możecie odejść.
Jednak proszę, rozważcie to.
— Buck, zastanów się
nad tym. Proszę — wtrąca Steve. — Zrozumiem, jeśli będziesz chciał odejść, ale…
Jestem jednak gotów
zrobić wszystko, by nie stracić cię ponownie, Buck. Nie znowu. Nie po tym… wszystkim. Nie po tym, jak pojawiła się
szansa…
— Szansa? Niby na co?
— Na to, by mogło być lepiej. Nie stanie się to jutro, nie
stanie się to za tydzień, za miesiąc, a może nawet nie za rok, ale wreszcie się stanie. Nie uda ci się przed tym uciec, Buck —podkreśla. — Wreszcie
będziesz musiał stawić temu czoła, a to…
to jest tylko odroczenie. Nie będę ci do niczego przekonywał, nie będę podważał
twojej decyzji — zastrzega, choć nie da się nie dostrzec trudu z jakim mu to
przychodzi. Nie chcę tego dostrzegać, nie chcę tego widzieć, nie chcę... — Po
prostu chcę, żebyś wiedział, że są tam ludzie gotowi ci pomóc. Są w stanie ci pomóc.
— Niby jak? — Spoglądam na Panterę, doskonale wiedząc, co ma
na myśli Steve. Nie mógłbym nie wiedzieć. —Nie mogę ufać teraz własnemu
umysłowi — wyjaśniam. — Wystarczy, że ktoś znów wypowie… te słowa i zwariuję.
Wiesz, jak się to skończy, i ja nie chcę… Potrafiłbyś… usunąć to z mojej głowy?
— Przełykam ciężko, starając się jak najmocniej zamaskować nadzieję w swoim
głoście.
/Czy
to w ogóle możliwe?
/Czy to możliwe, że wreszcie mógłby
nadejść koniec bania się na każdym kroku, że coś może pójść nie tak, że to wygra, a ja znowu…
— Mamy zaawansowaną technologię, zdolnych naukowców.
Moglibyśmy ci pomóc. — T'Challa skina lekko głową, splatając dłonie za plecami.
— Tobie również, Kapitanie. — Spogląda na Steve’a. — Jestem zobowiązany
udzielić pomocy także twoim przyjaciołom.
/Steve uśmiecha się do niego porozumiewawczo i przyjaśnie, choć jest coś
gorzkiego, zbolałego w tym uśmiechu. Jest przygasły, niepewny. Nie taki, jak
kiedyś.
/Musieli rozmawiać o tym już prędzej.
— Chcesz tak zaryzykować? Dlaczego? — pytam, przyglądając mu
się uważnie.
— Jesteś taką samą ofiarą jak mój ojciec, sierżancie. Będę
szczęśliwy mogąc zapewnić spokój choć tobie — zapewnia, spoglądając mi prosto w
oczy. — To mój obowiązek.
/Uciekam spojrzeniem w bok, czując
ściśnięcie w gardle.
— Prędzej lub później przyjdą po mnie. Po nas — poprawiam się, zerkając na Steve’a, i
staram się zabrzmieć o wiele pewniej niż się czuję.
/Usta T'Chally drgają w pełnym
pewności siebie uśmiechu.
— Niech więc próbują.
***
Czuje ze bedzie sie działo
OdpowiedzUsuńDaję znać.
OdpowiedzUsuńJuż mi smutno, a to dopiero początek.
Oj Pantera, najpierw bije później pomaga. Ale dobrze, że mają sprzymierzeńca, zasługują na pomoc. I jak Steve może interesować się innymi, gdy Bucky cierpi? I to jemu trzeba dopomóc dojść do siebie no i coś z ramieniem wymyślić.
OdpowiedzUsuńStuckyholiczka