7 maja 2016

#36 Bucky + ogłoszenie

Jak zadecydowała większość głosów w ankiecie (4/7) - od dzisiaj fabuła bloga toczyć będzie się już po CA:CW (a przynajmniej po jego części, bo kolejna notka pojawi się 10 maja). Ignoruje sceny po napisach i piszę po swojemu.
Steve Rogers zostaje stale dostępną postacią na blogu.

Jeśli ktoś nie chce znać konkretnych spojlerów do CW, niech da mi znać, a będę ich unikać w odpowiedziach!
***
7 maja 2016
/Budzę się ze smakiem krwi na języku.

/Całe ciało, każdy, nawet najmniejszy nerw i mięsień bolą jak jasna cholera, jakby płonęły żywcem. Wszystko piekielnie boli i mam wrażenie, że niemal słyszę chrzęst połamanych kości, gdy próbuje się ruszyć, choć przekręcić na bok.
/Ale nie jestem w stanie.

/Nie panikuj, tylko nie panikuj.

/Zmuszam się do otworzenia oczu i zduszając w sobie jęk bólu, przekręcam głowę w bok, starając się zorientować, gdzie jestem. Jet? Tak, to chyba Jet. Steve, to Steve zabrał mnie do Jeta. Jest dobrze.
/To nie Hydra.
/Dzięki Ci, Boże, to nie Hydra. To Steve.

/Próbuję podeprzeć się na łokciach, podnieść się, zorientować się, gdzie jest Steve, ale nie mogę, nie jestem w stanie.

/I wtedy sobie przypominam.

/Zaciskam powieki i przekręcam głowę w lewo. Spokojnie, tylko spokojnie, nie panikuj. Powoli uchylam powieki i nie potrafię opanować zdławionego wrzasku na widok rozszarpanej protezy.
/Boże, mojego ramienia nie ma. Mojego cholernego ramienia nie ma. Boże, nie ma go, znowu go nie ma, znowu je straciłem, znowu…

/Wyrywam się, gdy ktoś dotyka mojego ramienia.
/Steve.

— Bucky, spokojnie. To tylko ja. — Uśmiecha się pokrzepiająco i boleśnie zarazem, gestem sugerując, że mam nie siadać. — Nie ruszaj się lepiej. Najpewniej masz połamane żebra, uszkodzone narządy wewnętrzne i krwotok. Zajmą się tobą, gdy dotrzemy na miejsce.

/Kaszlę, starając się pozbyć zaschniętej krwi z gardła, a potem chrypię:

Kto się zajmie, gdy dotrzemy gdzie?

/Błądzę spojrzeniem po twarzy Steve’a, po każdym zadrapaniu, każdym siniaku, każdej krwawiącej ranie.
/Wydaje się być zdenerwowany, obolały i wyczerpany jak diabli.

/Steve jest obolały, wyczerpany i krwawiący przeze mnie. Wplątał się w to przeze mnie. Walczył w mojej obronie.
/Po tym jak kolejny raz próbowałem go zabić. To bezsensowne, nielogiczne. Ale… Steve właśnie taki bywał – nielogiczny, ryzykancki, rzucający się z gołymi pięściami na mocniejszego gracza. Jak wtedy, gdy...
/Nie, nie myśl teraz o tym. Jest już wystarczająco źle, nie musisz pogarszać jeszcze sprawy myślami o tym syfie. Nie myśl o tym. Najlepiej nie myśl o niczym. Kompletnie. Zwłaszcza o tym, jak cholernie wszystko cię boli.
/Pocieram dłonią obolałą szczękę, zdrapując zaschniętą na twarzy krew. Ta, nie myślenie o tym wszystkim może być trudniejsze niż przypuszczałem.

— T'Challa zabierze nas gdzieś, nie będą w stanie nas ścigać. — Steve krzywi się, siadając na podłodze. Powoli opiera się plecami o szafkę wbudowaną w ściankę Jeta, starając się przy tym w żaden sposób nie pokazywać, że sprawia mu to choć minimalny dyskomfort. Uparty idiota. To się nie zmieniło. — Będziesz tam bezpieczny, Buck.  

— Będę? — pytam, ściągając brwi. — A co z tobą?

— Muszę coś zrobić… — Wypuszcza ciężko powietrze. — Nie mogę ich tak zostawić, Buck. Nie zasłużyli na to.

— I co niby zrobisz? — parskam, choć wiem, że nie powinienem tego robić. — Jeśli się tam pojawisz, co najwyżej możesz wylądować w celi obok i tyle będzie z twojej pomocy. Nie możesz nic zrobić, pogódź się z tym.

/Krzywię się, próbując jakoś podciągnąć się do pozycji siedzącej. Brak ramienia sprawia, że utrzymanie równowagi jest znacznie trudniejsze, niż mogłoby wię wydawać.
/Po chwili rezygnuję i podpieram się tylko na łokciu.

— Nie mogę bezczynnnie siedzieć, kiedy potrzebują mojej pomocy. Znasz mnie, nie potrafię ignorować takich rzeczy.

/Unoszę brwi i z trudem duszę w sobie chęć zadania pytania o to, czy naprawdę mogę powiedzieć, że go znam. To nie miejsce i nie czas na to.

— A powinieneś. I… Chwila, moment, chwila. — Dopiero teraz coś do mnie dociera. — T'Challa? — Podrywam się do pozycji siedzącej, ignorując ból i zachwiania równowagi. — Każesz mi lecieć nie wiadomo gdzi…

/Napinam mięśnie i próbuję stanąć na nogi, gdy ten mężczyzna – T'Challa, Czarna Pantera, staje – porusza się nadzwyczaj cicho, zbyt chicho, żebym mógł zarejestrować odgłos jego kroków – w pobliżu, ale mi się to nie udaję. Chwieję się tylko, uderzając bokiem o ścianę, na co Steve podrywa się na nogi. Posyłam mu tylko wściekłe spojrzenie, każąc trzymać mu się na dystans.
/Dopiero teraz uświadamiam sobie, że to Pantera musiał pilotować Jeta.

/Nadal ciężko myślę. Zbyt wolno, zbyt chaotycznie.
/To źle.

— To nie rozkaz, sierżancie Barnes. To propozycja pomocy — podkreśla, unosząc dłonie w bezbronnym geście. — Możecie odejść. Jednak proszę, rozważcie to.

— Buck, zastanów się nad tym. Proszę — wtrąca Steve. — Zrozumiem, jeśli będziesz chciał odejść, ale… Jestem jednak gotów zrobić wszystko, by nie stracić cię ponownie, Buck. Nie znowu. Nie po tym… wszystkim. Nie po tym, jak pojawiła się szansa…

— Szansa? Niby na co?

— Na to, by mogło być lepiej. Nie stanie się to jutro, nie stanie się to za tydzień, za miesiąc, a może nawet nie za rok, ale wreszcie się stanie. Nie uda ci się przed tym uciec, Buck —podkreśla. — Wreszcie będziesz musiał stawić temu czoła, a to… to jest tylko odroczenie. Nie będę ci do niczego przekonywał, nie będę podważał twojej decyzji — zastrzega, choć nie da się nie dostrzec trudu z jakim mu to przychodzi. Nie chcę tego dostrzegać, nie chcę tego widzieć, nie chcę... — Po prostu chcę, żebyś wiedział, że są tam ludzie gotowi ci pomóc. Są w stanie ci pomóc.

— Niby jak? — Spoglądam na Panterę, doskonale wiedząc, co ma na myśli Steve. Nie mógłbym nie wiedzieć. —Nie mogę ufać teraz własnemu umysłowi — wyjaśniam. — Wystarczy, że ktoś znów wypowie… te słowa i zwariuję. Wiesz, jak się to skończy, i ja nie chcę… Potrafiłbyś… usunąć to z mojej głowy? — Przełykam ciężko, starając się jak najmocniej zamaskować nadzieję w swoim głoście.

/Czy to w ogóle możliwe?
/Czy to możliwe, że wreszcie mógłby nadejść koniec bania się na każdym kroku, że coś może pójść nie tak, że to wygra, a ja znowu…

— Mamy zaawansowaną technologię, zdolnych naukowców. Moglibyśmy ci pomóc. — T'Challa skina lekko głową, splatając dłonie za plecami. — Tobie również, Kapitanie. — Spogląda na Steve’a. — Jestem zobowiązany udzielić pomocy także twoim przyjaciołom.

/Steve uśmiecha się do niego porozumiewawczo i przyjaśnie, choć jest coś gorzkiego, zbolałego w tym uśmiechu. Jest przygasły, niepewny. Nie taki, jak kiedyś.
/Musieli rozmawiać o tym już prędzej.

— Chcesz tak zaryzykować? Dlaczego? — pytam, przyglądając mu się uważnie.

— Jesteś taką samą ofiarą jak mój ojciec, sierżancie. Będę szczęśliwy mogąc zapewnić spokój choć tobie — zapewnia, spoglądając mi prosto w oczy. — To mój obowiązek.

/Uciekam spojrzeniem w bok, czując ściśnięcie w gardle.

— Prędzej lub później przyjdą po mnie. Po nas — poprawiam się, zerkając na Steve’a, i staram się zabrzmieć o wiele pewniej niż się czuję.

/Usta T'Chally drgają w pełnym pewności siebie uśmiechu.

— Niech więc próbują.

***

3 komentarze:

  1. Czuje ze bedzie sie działo

    OdpowiedzUsuń
  2. Daję znać.
    Już mi smutno, a to dopiero początek.

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj Pantera, najpierw bije później pomaga. Ale dobrze, że mają sprzymierzeńca, zasługują na pomoc. I jak Steve może interesować się innymi, gdy Bucky cierpi? I to jemu trzeba dopomóc dojść do siebie no i coś z ramieniem wymyślić.
    Stuckyholiczka

    OdpowiedzUsuń