N: Znowu was okłamałam. Deadnę kogoś, ale jeszcze nie teraz :* Jakbym to zapowiedziała, efektu by nie było. Pytania kierować można do Steve'a, Bucky'ego i do... Kogo chcecie?
***
19 lutego 2017
Kiedy
sala opustoszała, Sharon mogła choć nieznacznie odetchnąć i znowu zabrać się do
pracy. Nie była aż tak odurzona, by nie
wiedzieć, o czym rozmawiają wokół, by nie móc znaleźć żadnego wyjścia z
sytuacji. Bali się podawać jej większe dawki. Nie chcieli jej za bardzo
uszkodzić.
Ponieważ
według tego nazistowskiego cyborga, cholernego Zoli, była w dwunastym tygodniu
ciąży.
Cóż,
to był problem. Ogromny problem, który zdecydowanie wszystko utrudniał.
Wiedziała, że nawet Zola nie zdoła utrzymać przy życiu płodu poniżej
dwudziestego tygodnia. Będą więc trzymać ją tu jeszcze przez co najmniej dwa
miesiące, zanim zdołają wyjąć i przełożyć gdzieś dziecko z jak najbardziej
zminimalizowanym ryzykiem. A przynajmniej taki mają plan. Jej zdecydowanie on nie
odpowiada.
Udało
jej się pozbyć kroplówki i wyswobodzić z więzów jeden z nadgarstków,
przecinając go kawałkiem szkła ze zbitej szklanki. Jakimś cudem zdołała schować
fragment, zanim jedna z tych nazi-pielęgniarek się zorientowała. Więc kiedy
tylko wróciło jej krążenie w dłoni, poluźniła pozostałe pasy. Nikt się nie
pojawił, nikt jej nie zatrzyma, wiec mogła domyślać się, że nikt nie śledzi
kamer, a przynajmniej nie w czasie, kiedy nie było tutaj nikogo z personelu.
Uznano ją najpewniej za zbyt małe zagrożenie, by potrzebowała ochrony, kiedy
otumaniono ją lekami. Ale nie będzie ułatwiać im pracy. Była agentką, była
żołnierzem, więc nie będzie czekać na ratunek księcia z bajki. Zwłaszcza, że
tym księciem był Rogers, który prędzej pogorszy sprawę niż ją naprawi. Nie
mogła jednak działać, mając na sobie jedynie cienką, niby szpitalną koszulkę,
którą jej założono. To nie była żadna ochrona, potrzebowała munduru i kamizelki
kuloodpornej, o broni nie wspominając. Zanim jednak znajdzie mundur, potrzebuje
ubrania, w którym będzie mogła stąd wyjść. A do tego potrzebna była jej
pielęgniarka.
Dlatego
leżała bez większego ruchu, czekając na jedne z jej odwiedzin. Pojawiała się
trzy razy dziennie, co pozwalało jej jakoś ustalać rytm dnia.
Zacisnęła
dłoń na trzymanym przez siebie kawałku szkła, nie przejmując się tym, że rani
skórę.
Poczekała,
aż otwarte do pokoju drzwi zasłonią główną kamerę, a pielęgniarka postanowiła
sprawdzić kroplówkę. Zareagowała niemal natychmiast, z całą siłą wbijając szkło
w jej dłoń, zanim chwyciła jej nadgarstek. Poderwała się z łóżka, jednocześnie
przyciągając ją do siebie, żeby zręcznie opleść ramię wokół jej szyi.
Przydusiła ją, a potem uderzyła jej skronią o metalową ramę łóżka. Wszystko
zajęło jej kilka sekund. Puściła ją, pozwalając opaść ciału na podłogę, zanim
zrzuciła z siebie koszulkę, zasłaniając nią kamerę. Nic to zapewne nie da, ale
może dzięki temu zyska choć minimalny element zaskoczenia. A teraz każda
sekunda jest na wagę złota. Nie traciła więc czasu i zajęła się ściąganiem białego
uniformu z pielęgniarki. Przebrała się w niego, cały czas mając oko na drzwi.
Ubrania były dla niej nieco zbyt duże, buty także, ale nie na tyle, by jakoś
szczególnie rzucało się to w oczy.
― I znów jesteś pielęgniarką, Sharon ― mruknęła do siebie, próbując dodać sobie otuchy, kiedy
zawiązywała maseczkę na twarzy.
Wciągnęła
pielęgniarkę na łóżko, zarzuciła cienką kołdrę na jej ciało, a potem zajęła się
kroplówką. Wbiła wenflon w jej żyłę, nie bardzo przejmując się tym, że jest używany,
a potem podkręciła dawkę diazepamu.
Z
metalowego stolika stojącego pod jedną ze ścian, zgarnęła skalpel oraz
strzykawkę z flunitrazepamem, którą trzymano tutaj awaryjnie. Wiedzieli, że nie
będzie współpracować. Była w ciąży, została porwana, przywiązana do łóżka i
zmuszona do słuchania przemów zmutowanej córusi Red Skulla. To był kolejny
poziom jej osobistego piekła. Nie bawiło ją w końcu obcowanie z chorymi na
wściekliznę zwierzętami.
Wyszła
ostrożnie z pokoju, ściskając strzykawkę w dłoni. Musiała znaleźć jakiegoś
strażnika, kogoś uzbrojonego, kogoś wyposażonego we wzmocniony mundur, który
mógłby osłonić jej brzuch. To zminimalizowałoby ryzyko. Bo mimo, że nie była
jakoś szalenie zadowolona z powodu tej ciąży, to jedna w niej była. I musiała
wydostać się stąd dla swojego dziecka. A jeśli jej się to nie uda, będzie
musiała zabić siebie lub je. By nie dopuścić do tego, by Hydra położyła na nim
łapy.
Zwolniła
kroku, słysząc znajomy głos dobiegający z jednego z pokojów.
― Zola może pocałować mnie w tyłek.
Już dawno powinien mnie stąd wypuścić…
Zerknęła
do środka przez uchylone drzwi.
Maria
Petrova i jej lekarz.
I
strażnik.
Doskonała
okazja. Nie zamierzała jej marnować, dlatego odchrząknęła i przywołała go
ruchem głowy, kiedy na nią zerknął.
― Problemy w siedemnastce. Ta suka
znowu sprawia problemy ― powiedziała,
kiedy podszedł bliżej. ― Schmidt się wścieknie, jeśli przez to dzieciak jej się
wymknie ― dodała, a strażnik tylko uśmiechnął się półgębkiem, wychodząc na
korytarz.
Kiedy tylko wyszedł,
a doktor stracił go z oczu, Sharon podcięła mu nogi, a później z całą swoją
siłą kopnęła w twarz. Zawsze miała nogi sprawniejsze od rąk jeśli chodzi o
walkę, dlatego nauczyła się jak najlepiej wykorzystywać. Potrafiła obierać
odpowiedni kąt i najlepiej dobierać siłę kopnięcia, by kogoś ogłuszyć. Dla
pewności zrzuciła mu jednak hełm i uderzyła w jego skroń lufą wyrwanej z rąk
broni.
Odrzuciła broń na
bok, zakładając jego hełm, a potem z niemałym trudem ściągnęła z niego
kamizelkę, by ją na siebie zarzucić, wkładając skalpel i strzykawkę do kieszeni
spodni. Wyszarpnęła mu jeszcze kartę autoryzacyjną, chwyciła broń i
przyśpieszyła kroku, ruszając przed siebie.
Nie wiedziała
gdzie jest i jak ma się stąd wydostać, ale wiedziała, że musi to zrobić. Bez
względu na wszystko.
***
Podział zadań był
prosty.
Falcon i Ant-Man
pozostają na zewnątrz – Sam zajmuje się zagrożeniami z powietrza i w razie
konieczności wchodzi do budynku, Scott korzysta z przewagi, jaką dają mu
cząsteczki Pyma, wykorzystując element zaskoczenia, jaki gwarantuje mały
wzrost, lub rozwala wszystko wokół, powiększając się jak w Berlinie. Scarlet
Witch jest asem w rękawie, zabezpiecza tyły i rusza po Avę, Wasp wślizguje się
po Sharon, a Steve rusza po Bucky’ego. Ma spore szanse na przeżycie w potencjalnym
starciu z nim i wystarczająco argumentów oraz siły, by w razie problemów go
obezwładnić. Choć Wanda protestowała, mówiąc, że da sobie radę nawet ze
wściekłym i otumanionym Winter Soldierem, Steve kategorycznie odmówił
wprowadzania jakichkolwiek zmian. Od dawna nie był w nastroju na jakiekolwiek
dyskusje i każdy wiedział, że kłócenie się z nim nie ma sensu. Wanda więc
odpuściła i po rzuceniu samochodem pełnym żołnierzy w działko, ruszyła biegiem
do środka, próbując zlokalizować umysł Avy w tej plątaninie korytarzy.
Pozbijała
wszystkie żarówki w korytarzach w pobliżu niej. W ciemnościach czuła się
pewniej, dawało jej to – mimo, że jedynie ułudne – poczucie przewagi.
Drogi były dobrze
oznakowane, jednak wszystkie znaki i napisy były zakodowane, więc póki nie
znajdzie kogoś, komu będzie w stanie wyciągnąć te informacje z głowy, będzie
musiała sama odnaleźć drogę na kolejne kondygnacje. Prosto do cel więźniów.
Czuła, wiedziała, że jest ich tutaj więcej. Próbowała odnaleźć też ten znajomy,
chaotyczny umysł Barnesa, w który czasem zakradała się tylko po to, by
przypomnieć sobie, że on wcale nie jest aż taki zły, na jakiego lubi pozować.
Odszukanie go sprawiało jej jednak zadziwiającą trudność.
― Wydaje mi się,
że odnajdziesz Barnesa we wschodnim skrzydle poziomu minus dwa ― powiedziała do
komunikatora, skrycie będąc pod wrażeniem nie tylko rozmiaru ośrodka, ale też
tego, że jakimś cudem udało się Hydrze potajemnie wybudować i ukryć tak wielką placówkę
z tak rozwiniętą infrastrukturą. W pewnym momencie zdała sobie nawet sprawę, że
poszczególne piętra i oddziały są właściwie na tyle odcięte i autonomiczne, że
ludzie mogli żyć głęboko pod powierzchnią, całymi tygodniami nie wychodząc na
zewnątrz.
Gdzieś przed nią
w ciemności rozległ się charakterystyczny dźwięk ciężkich butów uderzających o
betonową podłogę. Przystanęła, tworząc przed sobą tarczę ochronną, a drugą rękę
wykorzystała do tego, by sparaliżować żołnierzy i kilkoma ruchami rozbroić ich
oraz pozbawić przytomności, uderzając ich ciałami o ściany oraz sufit. Opuściła
tarczę, utrzymując ich w górze obiema dłońmi, a potem puściła ich, pozwalając
im z hukiem opaść na ziemię.
Podeszła do
najbliżej leżącego żołnierza, pochylając się nad nim, by wejść do jego umysłu i
wyciągnąć stamtąd interesujące ją informacje. Uśmiechnęła się, kiedy udało jej
się tego dokonać bez większego problemu. Robiła postępy.
Ruszyła biegiem
prosto do odseparowanej części laboratoriów w podziemnym kompleksie, wybierając
dłuższą, ale jednak mniej narażoną na kontrole drogę. Nie zwalniała kroku,
zręcznie radząc sobie ze strażnikami próbującymi ją zatrzymać, więc szybko
dotarła do celu. Drzwi były potężniejsze od pozostałych, znacznie grubsze i
bardziej zabezpieczone. Stanęła więc pewnie i zacisnęła szczęki, skupiając się
na drzwiach. Zaczęła powoli rozpościerać ramiona na boki, oddychając głęboko i
próbując przekonać samą siebie, że wcale nie są za ciężkie, że da radę. Musiała
dać radę. To było jej zadanie. I tym razem da
radę.
Zdusiła w sobie
krzyk i sama nie wiedziała czy jest to krzyk bólu czy ulgi, kiedy udało jej się
wreszcie otworzyć drzwi na całą ich szerokość. Wiedziała, że gdyby pozostawiła
je rozwarte jedynie w połowie, zamknęłyby się z powrotem, zmuszając ją do powtórzenia
procesu.
Weszła ostrożnie
do środka, nie od razu orientując się, co widzi.
Z obu stron
otaczały ją cele podobne do tych, w których ona i Pietro, jej kochany Pietro,
przebywali niedługo po przemianie. Wiedziała więc, że choć ona widzi ich przez
przeszklone ściany, oni nie są w stanie zobaczyć jej. Może to i lepiej? Nie
może ich uwolnić, jeszcze nie, choćby chciała. Wiedziała jednak, że oddział
Coulsona zajmie się tym, kiedy tylko się wycofają. To pozwoliło czuć się jej
mniej winną.
Otaczali ją Nieludzie,
mutanci z tej nieszczęśliwej grupy, której wygląd przybliżał ich bardziej do
wyobrażeń na temat kosmitów niż do zwykłych ludzi. Niebiescy, porośnięci
futrem, z łuskami lub kościami przebijającym skórę, ze zniekształconymi
twarzami, zmutowanymi kończynami… To jeszcze bardziej utwierdziło ją w tym,
jakie miała szczęście, trafiając na swoją moc. Na swój chaos.
Przyśpieszyła
kroku, dostrzegając celę na końcu korytarza. Uderzyła dłońmi w szybę, próbując
zwrócić na siebie uwagę Avy. Bez skutku. Wciąż siedziała plecami do niej,
kiwając się nieznacznie w przód i tył. Dostrzegała drgawki przebiegające po jej
kręgosłupie i choć Wanda wiedziała, że to niemożliwie, wydawała jej się już nie
chuda jak zawsze, w wychudzona. Wymizerniała, zmęczona, jakby nie spała i nie
jadła od dłuższego czasu. Miała na sobie szarą, płócienną koszulę, która tylko
podkreślała niezdrową bladość. Do jej wygolonej czaszki podłączone były
elektrody, jakieś czujniki, których nazw nie znała, a do rąk kroplówka oraz…
Kable? Czy to możliwe, że oni… wysysali z niej moc?
Wanda odsunęła
się o krok, omiatając klatkę wzrokiem. Nie wiedziała jak miałaby ją otworzyć,
więc po chwili skupiła się na szybie i rozbiła ją na setki kawałków. Nie
przejęła się szkłem, a weszła do środka celi, niemal rzucając się na ziemię
obok Avy.
― Ava… ―
Potrząsnęła jej ramieniem, jednak ta tylko zatrzepotała powiekami. Była
przytomna, ale wyczerpana. Ale przytomna i żywa.
Dotknęła jednego
z czujników na jej głowie. Pociągnęła za niego z łatwością go odrywając.
Zrobiła to samo z pozostałymi, zanim powoli wyciągnęła igły wbite w jej żyły i
ciało. Cały czas mówiła przy tym:
― Już dobrze, mam
cię, zabiorę cię stąd, zaraz będziemy w domu. Zabierzemy cię do domu i wszystko
będzie dobrze…
Wiedziała, że
kłamie, jednak pozwalało jej to pocieszyć samą siebie.
– Wszystko będzie dobrze… – powiedziała jeszcze raz, zanim
przerwała, wyczuwając za sobą czyjąś obecność. Nie była w stanie usłyszeć
kroków, oddechu, jakichkolwiek odgłosów, ale wyczuła za to chaos. Wciąż tam
był. Było więc dobrze. Odetchnęła niemal z ulgą, odwracając się w stronę
Bucky’ego. ― Barn…
To nie był Barnes.
Ta sama postawa przypominająca jej dzikie zwierze gotowe do
ataku, ten sam pewny siebie uśmieszek, niemal niechlujnie zaczesane w tył włosy
i ten chaos.
Jak mogła się pomylić? Mężczyzna definitywnie nie był Barnesem.
― Nie lubię być porównywany do Barnesa. ― Uśmiechnął się
ostro, niemal dziko, zbliżając się jeszcze bliżej. ― Wkurza mnie to. ―
Widziała, jak wyciąga broń.
― Mnie wkurza Hydra.
Zasłoniła Avę tarczą, unosząc drugą dłoń, by odepchnąć
mężczyznę, jednak nim udało jej się to zrobić, rozległ się huk, a kula trafiła w
bok jej dłoni.
Krzyknęła, niemal
zawyła, poczuła łzy cieknące na policzki, ale nie opuściła tarczy. Poczuła smak
krwi i zdała sobie sprawę, że przegryzła własny język. Nie opuści tarczy. Nie
pozwoli by znów ktoś zginął, ponieważ ona zawali. Nie kolejny raz. Już nigdy.
Patrzyła jak
mężczyzna strzela do kamery na wprost celi, a ziemia wokół nich zatrzęsła się
razem z jej drżącym wdechem.
― Zabieraj moją
małą sestrę ― niemal wypluł to słowo
z drwiną ― i znikaj stąd, Wiedźmo. Albo przyjdzie tu ta czerwona suka, która
wypatroszy cię za wysadzenie jej chłoptasia.
Wanda podniosła
na niego załzawione spojrzenie, z trudem powstrzymując się przed skręceniem
jego karku. Mogłaby to zrobić, wystarczyłoby puścić tarczę, wycelować w jego
szyję i… Z szokiem patrzyła jak mężczyzna wyrywa ze ściany kable, które biegły
do ciała Avy.
― Twoje
szczęście, że też jej nienawidzę. ― Uśmiechnął się, a Wanda widziała w tym
uśmiechu chaotyczność i złamanie Barnesa. ― Więc biegnij narobić szumu, a ja
będę udawał, że się tym przejmuję.
Wanda pozwoliła
sobie na krótki szloch i puszczenie tarczy, kiedy mężczyzna oddalił się jak
gdyby nigdy nic. Bolało. Bolało jak cholera, a jej dłoń zdawała się płonąć. Nie
była w stanie używać dłoni. Pozostała jej tylko jedna.
― S-Sam… ―
powiedziała, sięgają do komunikatora. ― Potrzebuję cię, przyjdź tutaj. Ja...
***
Sharon biegła
przed siebie, słysząc wokół wycie alarmu. Nie wiedziała co się dzieje, a
powtarzane hasło „Kod 107. Powtarzamy, kod 107. Zalecamy działania protokołu
9031…” niewiele jej mówiły. Wiedziała jednak, że coś jest nie tak i
zdecydowanie nie nastrajało jej to optymistycznie.
Zwolniła, by
schować się za ścianą, kiedy na sąsiednim korytarzu rozległy się kroki. Ktoś
biegł w tę stronę. Wzięła głęboki oddech, pewniej trzymając palec na spuście
odbezpieczonej broni. Drugą dłonią chwyciła za strzykawkę. Kiedy kroki rozległy
się tuż za rogiem, wychyliła się, by wycelować wprost między oczy…
― Sam?
― O Boże, Sharon!
― Wyglądał na jeszcze bardziej zaskoczonego niż ona, wyciągając dłonie w jej
stronę, by obniżyć lufę broni i chwycić ją za ramiona. ― Żyjesz, dzięki ci
panie. Janet nie dawała znaków, więc…
― Janet? ―
Ściągnęła brwi. Nie docierało jeszcze do niej to, co się tutaj działo. Ten
chaos to… misja ratunkowa? Ironią losu lub łutem szczęścia wtedy, kiedy sama
postanowiła się uratować?
― Nic ci nie
jest? ― Zmierzył ją wzrokiem od góry do dołu, oceniając jej stan. ― Wanda
potrzebuje pomocy, ale zaraz cię stąd zabierzemy. Trzymasz się?
― Ta, jasne. ―
Pokiwała głową, ruszając razem z Samem w wyznaczonym przez niego kierunku. ― Po
za tym, że szurnięta, jednak nie martwa córeczka Red Skulla planowała wyssać
serum z genów mojego nienarodzonego dziecka, z którym w ciąży okazałam się być,
jest nieźle. Gdzie jest…
***
Steve był coraz
bardziej wściekły.
W tej części
kondygnacji korytarze zaczęły tworzyć prawdziwy labirynt, pełen ślepych zaułków
i rozdroży bez żadnych oznaczeń. Znał takie miejsca. To w nich trzymano
zazwyczaj coś, co nie powinno się stąd wydostać, co nie powinno zostać
odnalezione. Do czego nie powinien dotrzeć nikt niepowołany.
A Steve był takim
kimś.
Raz niemal wpadł
już w pułapkę, ściągnięty do niej nagraniem z głosem Bucky’ego. Dałby
zatrzasnąć się w celi jak zwierze w klatce, gdyby w porę nie zorientował się,
że Bucky nie mówi już z takim akcentem, że jego składnia już tak nie wygląda.
Pozostawił więc jedynie dziurę w ścianie wielkości swojej pięści, ruszając
dalej. Zwalnia kroku, dostrzegając przed sobą kolejne drzwi. Automatyczne,
wzmocnione czym tylko się da, mające dobre pięć stóp grubości, jeśli nie
więcej.
Nie to go jednak
niepokoiło. Chwycił pewniej tarczę, w ostatnim momencie blokując nią kopniaka
wymierzonego w jego twarz. Napastnik odbił się od jego tarczy z taką siłą, że
Steve został odepchnięty w tył. Cały czas zasłaniając się tarczą, stanął
pewniej, patrząc jak napastnik – mężczyzna, wykonał salto, by wylądować przed
nim na ugiętych nogach.
― Kapitan Jankies
― powiedział z drwiną, podrzucając w dłoni nóż, a Steve zaciska szczękę.
Zna go ze zdjęć,
na których pokazywał mu go Bucky.
― Gość, który
chciałby być Zimowym Żołnierzem ― odpowiedział mu tylko, wiedząc z kim ma do
czynienia. ― Ale nie jest wystarczająco dobry. Tak to leciało?
Leo Novokov pokazał
zęby, zanim przystąpił do ataku. Steve skupił się głównie na bronieniu się,
zamiast na atakowaniu, próbując wyczuć jego styl. Walczył podobnie do
Bucky’ego, ale większy nacisk stawia na siłę uderzeń, nie na ich szybkość i
dokładność.
Nóż przeciał
skórę na jego policzku, kiedy w ostatnim momencie udało mu się uniknąć
poderżnięcia gardła. Z całą siłą uderzył tarczą w klatkę Novokova, odrzucając
go na przeciwną ścianę. Ten szybko stanął jednak na nogi, jednak nie, żeby
zaatakować, a żeby skoczyć w górę, chwytając się rusztowania wspierającego
znajdujące się nad systemy chłodzenia i zasilania. Zakołysał się zwinnie, z
impetem kopiąc Steve’a wprost w szczękę, poprawiając cios uderzeniem, kiedy
opadł na ziemię tuż obok niego. Steve poczuł krew w ustach, ale wypluł ją razem
z kawałkiem ukruszonego zęba. Tak, Leo był silniejszy od Bucky’ego.
Leo kopnął go w
brzuch z półobrotu, powalając do na ziemię. Udało mu się zablokować jego
kolejne uderzenie, powstrzymując nóż nim ten zdążył wbić się w jego czaszkę.
Odepchnął go, wytrącając mu nóż z ręki. Złapał go nim zdążył dotknąć podłogi i
bez chwili zastanowienia wbił go w bark Novokova, dokładanie w miejscu pomiędzy
guzkiem łopatki i głową kości ramienia.
Leo uderzył
plecami o ścianę, mieląc przekleństwa w zębach, ale nie atakuje.
Uśmiechnął się.
I zanim Steve
zdoła zrozumieć, obrócić się i zareagować, coś powala go na ziemię, a krawędź
jego własnej tarczy zmierza w stronę jego twarzy.
***
Serce waliło mu o
żebra, pierś falowała głęboko nierówno i miał wrażenie, że zaraz straci
przytomność z braku powietrza. Chciałby tego. Boże, chciałby tego – tylko taka
myśl przebiegła przez jego głowę, kiedy dodatkowe metalowe pasy wysunęły się z
boków i zamknęły wokół jego ramion, mostka, bioder i udo, i teraz nie mógł już
ruszyć nawet palcem. Nie myślał nawet o ucieczce, nie mógłby się wyrwać.
Krew szumiała mu
w uszach, kiedy próbował odsunąć od siebie myśl o tym, co zaraz się wydarzy.
Jednak panika zaczynała w nim wrzeć, kotłować i nie jest już nawet w stanie
rozróżnić głosów, które ledwie sięgają jego uszu, nikną w bałaganie dźwięków,
rozmywają się, zanim zdąży je przetworzyć.
Nie wiedział czy
powinien się skupić czy nie myśleć o niczym, by wspomnienia były trudniejsze do
wyłapania.
Wiedział za to,
że nie powinien się łudzić, że to nie ma sensu, że przegra. Jak za każdym razem.
Steve. Steve
Rogers. Tak, tak się nazywa.
Musi to
zapamiętać. Może zapomnieć siebie, może już nie pamiętać i nie znać siebie, ale
jeśli zapamięta Steve’a, to w końcu wszystko kiedyś będzie… Nie, nie będzie.
Już nic nie będzie.
Wiedział, co
teraz będzie. Pełen reset. Boże i on…
Czul krew w
ustach, kiedy zacisnął powieki, próbując odciąć się od tego wszystkiego. Czuł
elektryczne prądy biegnące przez maszynerię, wyczuwał je w powietrzu i niemal
słyszał, jak syczą wokół niego. Nie musi patrzeć, by czuć, by widzieć jak
kolczaste płaty metalu zbliżają się do jego skroni, jak elektryczność przebiega
po nich, jak iskrzy, jak…
Ból zmusza go do
zaciśnięcia zębów na ochraniaczu.
Chociaż „ból” to
zbyt małe słowo, by pomieścić wszystko to, co w tym momencie czuł. Nie był pewien,
czy jego ciało płonie, czy pokrywa je odbierający świadomość, żrący lód, czy
doświadcza zimna, czy ciepła, czy w ogóle doświadcza czegokolwiek, czuł tylko
ból. Pod zaciśniętymi powiekami widział rozbłyski bieli i czerwieni. I kiedy
zaczął już myśleć, że straci przytomność, że ból zostanie z nim już na zawsze… Ból
zniknął.
Zamiast tego rozbrzmiewa
chaos, co najmniej kilkanaście strzałów rozlega się w powietrzu, dzwoni mu w
uszach i nawet zmuszony do patrzenia w sufit wie, że są zaskakująco precyzyjne.
Tylko kolejną sekundę zajęło, nim więcej głosów zaczęło krzyczeć, a po laboratorium
rozszedł się tupot stóp.
Poczuł, że jego
kończyny, że jego ciało jest wolne, ale nie potrafił, nie mógł się poruszyć.
Uchylił powieki,
czując łzy wyciekające z kącików oczu. Zobaczył nad sobą twarz i czy… Czy on
zna tę twarz? Nie potrafił odpowiedzieć, nie potrafił zrozumieć słów, które
wypływały z ust tego człowieka.
― Bucky? ―
Wyłapuje wreszcie z tej mieszaniny dźwięków
Kim, do cholery,
jest Bucky?
Nie uzyskuje
odpowiedzi. Nie wypowiedział tego na głos? Zamiast tego czuje, że ktoś go
podnosi, zabiera z krzesła, przerzuca sobie przez ramię.
Poczuł, że
wymiotuje.
Jego umysł to
chaos.
***
20
lutego 2017
Było zbyt jasno.
Na niebie nie ma ani jednej chmury, słońce góruje wysoko ponad czubkami drzew.
Pogoda panująca na zewnątrz jest piękna, doskonała. Zupełnie nic, co go do
otacza, nie przypomina sobą o tym, co wydarzyło się wczoraj.
Fizycznie wyszedł
z tego całkowicie bez szwanku. Miał jedynie kilka siniaków, zbite żebra i
ukruszony ząb. Więc nic się nie stało. To emocjonalny rollercoaster z ostatnich
kilku godzin tak go wykończył.
Powinien był
odpocząć, odespać te wszystkie nieprzespane noce, ale nie potrafił. Miotał się
po skrzydle szpitalnym, nie potrafiąc znaleźć sobie miejsca. Był u Wandy,
której poskładano uszkodzoną część dłoni. Przez pół nocy siedział przy łóżku
Sharon, przepraszając za wszystko, co zrobił, za to, że ją w to wplątał, nawet
wtedy, kiedy już go nie słyszała. Obiecywał, że wszystko to naprawi, że
wszystko będzie dobrze. Ale wiedział, że kłamie. Nie będzie dobrze. Nie, póki
Hydra wciąż będzie istnieć, póki Protokół będzie obowiązywać. Musiał coś
zrobić. Wiedział, że z tym nie wygra, ale musi zrobić coś, co sprawi, że choć
jego rodzina
będzie bezpieczna.
Do tego dochodziła
sprawa Novokova, którego kompletnie nie rozumiał. Nie zabił go, pomógł mu i to
tylko po to, żeby go stamtąd zabrać? Wpuścić z powrotem do aresztu SHIELD?
Chciał przed kimś uciec, schować się, to pewne, ale po co i przed kim?
Pozwolił sobie
osunąć się na podłogę korytarza, oprzeć plecami o ścianę i wyciągnąć nogi.
Spojrzał przed siebie, przez przeszkloną ścianę, podziwiając to, jak Nyanza –
jezioro otaczające półwysep – błyszczy w słońcu. Miło było widzieć słońce. To
była zbyt długa zima…
W pewnym momencie
wyczerpanie musiało zdobyć przewagę, ponieważ kiedy ktoś dotyka jego ramienia,
nieprzytomnie mruga, dostrzegając, że słońce jest już znacznie niżej na niebie.
Pociera twarz dłonią, by po chwili przenieść ją na szyję i wymasować
zesztywniały kark.
― Przepraszam ―
chrypi do Sama, który stoi ponad nim. ― Musiałem przysnąć.
― Nie masz za co
przepraszać ― odpowiedział. ― Twój organizm jest widocznie mądrzejszy od ciebie
i wie, że potrzebuje snu. ― Uśmiechnął się półgębkiem, obchodząc jego nogi, by
usiąść obok. ― Jakieś wieści?
Steve kręci
głową, wiedząc, o co pyta Sam.
Nie wpuścili go
do Bucky’ego. Widział go tylko raz, kiedy przenoszono go do pokoju z sali
operacyjnej, gdzie zajmowali się jego głową. Cały czas trzymali go na końskiej
dawce leków, przypiętego pasami do łóżka, jakby był więźniem. Ale Steve
wiedział, że to dla bezpieczeństwa nie tylko personelu, ale i samego Bucky’ego.
Nie wiedzieli w jakim dokładnie jest stanie.
― Więc może czas
to sprawdzić? Rozmawiałem z le…
Steve podrywa się
z podłogi, nim Sam zdąży choć dokończyć zdanie.
― Mamy dostęp?
― Wiedzą, że nie
jesteśmy zagrożeniem, załatwili to.
Steve dłużej go
nie słucha, a podchodzi jedynie do drzwi i przykłada kciuk do zamontowanego w
ramię panelu, czekając aż uzyska dostęp. Drzwi rozsuwają się zaledwie sekundę
później, wpuszczając go do środka.
Pomieszczenie
jest tak samo jasne jak korytarz, okno zajmuje całą wschodnią ścianę, a
wszystko utrzymane jest w kolorach bieli, szarości i jasnego drewna. Steve
zauważa, że wszystkie meble – fotel, szafki i stolik, odsunięte są od łóżka
znacznie dalej niż w innych pokojach. To było oczywiste zagranie w przypadku
pacjenta takiego, jak Bucky – kogoś, kto potrafi wykorzystać wszystko jak broń,
ale było bardziej subtelne od wyniesienia ich z pokoju.
Po obu stronach łóżka
maszyny mierzyły i dokumentowały czynności życiowe Bucky’ego, kilka świateł
migało na zielono i czerwono. Pościel była biała, a Bucky niemal zdaje się w
niej tonąć, wyglądając bladziej i mizerniej niż kiedykolwiek. Jego metalowe
ramię zostało odłączone, ale ładowało się, leżąc na stojącej w pokoju szafce.
Kiedy robi krok do przodu, dostrzega metalowe makiety mocujące jego prawe ramię
do ramy łóżka.
Zauważył, że ktoś
staranniej przyciął jego włosy.
― Cześć. ― Głos
Bucky’ego jest słaby, niepewny i chrapliwy, i sprawia, że wzdłuż kręgosłupa
Steve’a przebiegają ciarki. Bucky nie spał.
― Cześć ― odpowiedział,
śledząc wzrokiem uchylające się powieki Bucky’ego. Zerknął za siebie,
spoglądając na stojącego w drzwiach Sama. ― Pamiętasz mnie? ― spytał,
podchodząc bliżej.
Bucky marszczy
czoło, ściąga brwi, a Steve niemal może dostrzec wysiłek jego mózgu,
próbującego odnaleźć najważniejsze informacje.
― Jesteś Steve ―
odpowiedział w końcu, nerwowo oblizując wargi. ― A on mnie nie cierpi.
Sam parsknął
gdzieś za jego plecami, ale nie z rozbawienia, to było raczej gorzkie.
― Tak, jestem
Steve, to jest Sam, a ty jesteś bezpieczny i wszystko będzie dobrze, obiecuję.
Przypomnisz sobie wszystko i… Boże, Bucky, przepraszam ― mówi nagle, zmieniając
temat i ton, kiedy ich spojrzenia się krzyżują.
― Nie
przepraszaj. ― Steve widział jak jego jabłko Adama podskakuje, kiedy przełknął
ślinę, próbując zwilżyć gardło. ― Nic mi nie jest ― powiedział, a Steve
pokręcił głową z żałosnym uśmiechem. ― Twarda ze mnie sztuka, wiesz to. To ja przepraszam.
Zwymiotowałem na ciebie.
Steve przycisnął
pięść do ust, nie pozwalając sobie znów się rozkleić.
― Jesteś
palantem, Buck ― wyrwało mu się, zanim zdarzył ugryźć się w język.
― A ty cholernym
idiotą ― mruknął w odpowiedzi.
Steve odwrócił na
od niego wzrok, by utrzymać emocje w ryzach i znów spojrzał na słońce.
Tak, zima trwała zbyt długo.
***
Podziwiam opis walk!
OdpowiedzUsuńI jaka heca! Hydra miała zdrajcę, dobrze im tak xD
No i Bucky wymiotujący na Steve! Mający go jako swoją kotwice! Było lepsze niż ciąża Sharon!
Ale miło, że ona potrafi o siebie zadbać! Bierz ich dziewczyno!!
Sharon; Jak się czujesz jako przyszła mama?
Steve: ekhm, kto miał rację? Jakie rokowania ma Bucky?
Bucky: Dobrze mieć cię z powrotem.
Wanda: Jak ręką?
A: cala i zdrowa jesteś?
No dlaczego nikogo nie zabiłaś? Tylko na to czekam!
OdpowiedzUsuńPoczątkowo myślałam, że to dziwne, że Sharon postanowiła zwiać akurat wtedy, gdy zorganizowano akcję ratunkową. Ot, taki przypadek. A potem sobie pomyślałam, że działa tu jakaś silna intuicja i wydało mi się to już mniej dziwne, a do tego niebywałe szczęście, bo jednak Sharon, mimo że sprytna, mogła sama nie podołać ucieczce. Ale dobrze, że się wszystko w miarę dobrze skończyło.
I jakoś mniej zaskakujące wydaje mi się zachowanie Leo, niż pewnie wydawałoby mi się wcześniej. W sumie to taka fajna postać, bo raz go nienawidzisz, a raz prawie lubisz. Gdyby nie był takim sukinkotem, to można by go z czasem nawet polubić. Ale to pewnie tylko moja namiętność do złych chłopców :P
W zdaniu zaczynającym się od Marii Petrovej masz błędzik. "Lekarz" nie "lekaż". A przy końcówce, gdzie mamy "A ty cholernym (...)" winno być "idiotą", nie "idiotom".