29 lutego 2016

#28 Bucky

N: Nawet nie ukrywam, że ta notka sprawiała mi problemy i jest jedną z tych, z których jestem najmniej zadowolona. Ale każde kolejne poprawki tylko pogarszały sprawę, więc zostawiłam to tak, jak zobaczyć można poniżej.
  
***
29 lutego 2016

/Odrzucam komórkę na tylne siedzenie, spoglądając na siedzącą obok Orlovą. Marszczę lekko brwi na widok pokracznej, jaskrawej gry, w którą gra na telefonie, ale nie komentuję… tego czegoś.
/Mimo tego łapie moje spojrzenie i spogląda na mnie z uniesioną brwią.

— Co? Nigdy nie grałeś w Angry Birds? — Macha lekko telefonem w moją stronę.

— Że nie grałem w co? Albo nie, nie. Nie chcę wiedzieć. — Uciszam ją gestem dłoni, gdy tylko otwiera usta. — Teraz ja skoczę coś załatwić, a ty grzecznie tutaj zostaniesz i nigdzie się nie ruszysz, jasne?

— Jak słońce — mruczy, wpatrując się w ekran telefonu. Nie podnosi wzroku nawet wtedy, gdy rzucam Glocka na jej kolana.

— Będę z powrotem za… góra kwadrans, nie więcej.

— Yhm… Ugh, przegrałam. Cholerna świnia — bluzga, nie odwracając wzroku od telefonu. Boże moj, naprawdę nie powinienem podejmować niektórych decyzji na cyku, kiedy zdolność logicznego myślenia wydaje się być czymś niewyobrażalnie trudnym. Nie wychodzę na tym najlepiej.

/Wychodzę z samochodu, zamykając za sobą drzwi lekkim kopnięciem i poprawiam przekrzywioną czapkę, zanim ruszam w stronę kamienicy.
/Łutem szczęścia okazało się, że ostatni z wybieranych przez Yelenę numerów należał właśnie do Medvedev. Właściwie nie powinno mnie to dziwić, zazwyczaj dzwoniła z tego telefonu tylko do niej. A przynajmniej tak mi się wydawało, mogło okazać się, że jest zupełnie inaczej. Nie musiała mi się przecież zwierzać. Drugiego, którego używała znacznie częściej, nawet nie przeglądałem. Jeszcze, należałoby dodać. Udało mi się już poznać siebie na tyle, by wiedzieć, że prędzej lub później przestanę kierować się tym, że nie powinienem naruszać jej prywatności nawet teraz, a zacznę tym, że dzięki temu mogę się czegoś dowiedzieć.  W przypadku pierwszego telefonu przecież tak właśnie było. Gdybym go nie przejrzał, nie mógłbym przedzwonić do Medvedev i straciłbym więcej czasu – i nerwów – niż byłoby to warte.

/Przebiegam przez ulicę, omijając jadący samochód i kieruję się w stronę głównego wejścia. O tej porze dnia i przy takiej pogodzie byłbym zbyt łatwy do zauważenia, gdybym zdecydował się na wejście oknem./Zatrzymuję spojrzenie na czarnym vanie stojącym po drugiej stronie ulicy, kilka budynków dalej. Nic podejrzanego, to tylko zwykły van. Nie jest nawet niczym wzmocniony.
/Kiedy otwieram skrzypiące lekko drzwi do kamienicy, van odjeżdża, po chwili znikając za skrzyżowaniem.

 To nic. Przestań popadać w paranoję — strofuję się, zamykając za sobą drzwi. Rozglądam się po korytarzu i powoli posuwam się naprzód, uważnie obserwując drzwi mieszkań i każdy róg, za którym ktoś mógłby się ukryć. Ruszam w stronę schodów i kieruję się w górę, przeskakując po klika stopni naraz.  
/Przystaję na każdym półpiętrze, starając się być gotowym na potencjalne zagrożenie. Wszędzie jest jednak zupełnie czysto.

/Dostanie się na czwarte piętro nie zajmuje zbyt wiele czasu.

/Żadnych ukrytych przeciwników, zero zagrożenia.

/Staram się rozluźnić, przestać instynktownie sięgać po broń. Niewiele to jednak daje. 
/Jestem pieprzoną, chodzącą paranoją.

/To źle. Jak diabli.
 /Paranoja może spowodować potknięcie się w każdym, nawet najmniej spodziewanym momencie.

/Nie./Muszę się skupić./Muszę tam wejść, nie dać wyprowadzić się z równowagi, upewnić się, że wszystko jest dobrze i odjeść. Jak najszybciej, jak najdalej.

/Przystaję przed drzwiami, kładąc dłoń na klamce. Jednak po chwili ją zabieram i kilka razy – nadal wystarczająco głośno, ale jednak niezbyt mocno i nachalnie – stukam pięścią w drzwi.
 Już po krótkiej chwili słyszę szybkie kroki i odgłos przekręcanych zamków – jeden, drugi… trzeci – poprzedzających otwarcie się drzwi. Medvedev nieznacznie wychyla się przez powstałą szparę, przyglądając mi się uważnie.

— Czego chcesz, panie skomplikowany? — Krzywi się na mój widok.

— Też się cieszę, że cię widzę, Medvedev. Chcę tylko… — Przygładzam włosy na karku, rozglądając się wokół. Rozmowa na korytarzu to zły plan, cholernie zły, ale obiecałem sobie trzymać nerwy na wodzy. Nie wejdę tam mimo sprzeciwu, ani bez zgody. Może nie zatrę tym poprzedniego, jakże wspaniałego wrażenia, ale… Lepsze to niż nic. — Wiesz, upewnić, że wszystko jest okej. Ostatnio trochę się starliśmy.

— Szybko ci się przypomniało.

— Miałem ciężki okres. Powinnaś się cieszyć, że nie miałaś ze mną wtedy do czynienia. — Uśmiecham się krzywo, siląc się, by zabrzmiało to choć trochę zabawnie.

— Cieszę — kwituje, patrząc na mnie wyczekująco.

— Trzymanie gości na progu jest niekulturalne.

— Wiesz, jakoś wolę, żebyś tym razem dusił mnie w miejscu, w którym napatoczyć może się jakiś świadek. Nie bierz tego do siebie. — Uśmiecha się, odgarniając krótką, czarną grzywkę  z czoła.

/Marszczę brwi, przyglądając się jej dokładniej. Wygląda inaczej niż wtedy, gdy widziałem ją po raz ostatni. Nie jest już tak blada, a bez rozmazanego, ciemnego makijażu i z krótko obciętymi, czarnymi włosami prezentuje się o wiele doroślej.
/Gdzieś z tyłu głowy kiełkuje myśl, że gdzieś, kiedyś już ją widziałem.

— Może jednak wejdź. — Otwiera drzwi szerzej, przyglądając mi się uważnie. — Dziwnie wyglądasz. Nie chcę musieć wciągać cię do mieszkania, gdybyś czasem padł. Wagi piórkowej to ty nie jesteś.

/Chcę odpowiedzieć, ale dźwięk dobiegający z mieszkania naprzeciwko, przebijający się przez nieznośną, niemal niczym nie zakłóconą ciszę sprawia, że drętwieję, instynktownie napinając mięśnie.

/Znam ten dźwięk.

/Niezwykle znajomy, metaliczny dźwięk przeładowywanej broni.

/A potem wystrzału.


/Odpycham Medvedev, wyciągając Glocka ukrytego w wewnętrznej kieszeni kurtki i strzelam w stronę drzwi. Mimo głuchego odgłosu wydanego przez upadające ciało, strzelam jeszcze kilkukrotnie. Nie wiem, ilu może ich tam być. Nienawidzę nie wiedzieć, z kim mam do czynienia.
/Chowam broń i wyciągam nóż z przymocowanej wzdłuż paska kabury i podrzucam go w dłoni, czekając aż drzwi się otworzą. Wolę unikać używania broni palnej tak długo, jak tylko jest to możliwe. Ze względu na nie marnowanie amunicji i na to, by zbędnie nie zwracać na siebie uwagi. Może i załatwianie tego za pomocą jednego, celnego strzału jest o wiele czystsze od zabawy z nożem, ale czasem lepiej jest pobrudzić sobie ręce.

/Mundury wbiegających na korytarz agentów z czymś mi się kojarzą. To nie Hydra, tego jestem pewien. Skądś jednak je znam. Gdzieś, kiedyś już je widziałem.
/Kopnięciem wytrącam jednemu z nich broń, a potem skręcam mu kark. Odpycham jego ciało i chwytam za ramię drugiego z nich, rzucając nim o ścianę i uderzam zwiniętymi w pięść palcami protezy o jego potylicę. Pada bezwładnie na ziemię, kiedy kolejny z agentów – Agentów? Żołnierzy? Najemników? – strzela do mnie, czego nie udaje mi się uniknąć. Przynajmniej nie do końca. Udaje mi się tylko uchylić na tyle, by kula nie uszkodziła żadnego narządów, a drasnęła tylko mój bok.

/Posyłam mu wściekłe spojrzenie, rzucając nożem wprost w jego gardło.

/Upada i krztusi się krwią, próbując sięgnąć dłońmi do szyi.
/Czyżbym nie trafił w aortę? Karygodny błąd.

/Przyciskam ostrze podeszwą, lustrując wzrokiem schody i drzwi mieszkań. Agent, czy kimkolwiek on, kurwa, jest, rzuca się krótko, a potem wreszcie bezwładnieje.

/Rozluźniam się nieznacznie, odwracając się w…

 Kurwa.

/Czuję jak ostrze przebija się przez mój bark, milimetry od miejsca, w którym skóra łączy się z metalem, idealnie przechodząc pomiędzy kośćmi obojczyka i łopatki. Przebija się na wylot, a otwierające się ramiona kotwiczki* rozszarpują skórę i mięśnie, by wbić się w ciało. Kiedy ostre, mocne szarpnięcie w tył powala mnie na kolana, nie mogę opanować wrzasku – nie krzyku, cholernego wrzasku – bólu.

 Boże.

/Chwytam dłonią miejsce, w którym haki wbijają się w ciało. Palce zaczynają ślizgać się we krwi, gdy padam na ziemię, nawet nie próbując powstrzymać skowytu. Impuls elektryczny rozchodzi się od strony ostrza przez całe ciało. Jest na tyle mocny, że paraliżuje mięśnie.

 Boże moj.

/Drgam lekko, bo to jedyny ruch, na jaki teraz mogę sobie pozwolić, gdy słyszę ciężkie kroki na schodach.

 Nie, nie, nie, nie

— Tak wygląda według ciebie polubowne załatwienie sprawy? —  Mężczyzna, który przystanął niedaleko brzmi na rozbawionego.

/Skądś go znam. Nie wiem jednak skąd.

 Muszę wstać. Muszę się ruszyć. Muszę zignorować ból. Muszę wstać.

/Próbuję podeprzeć się na przedramionach, dźwignąć w górę, ale kiedy tylko mi się to udaje, kolejny impuls, znacznie mocniejszy powala mnie z powrotem.

— Musiałam zareagować, inaczej wyrżnąłby wszystkich. Poza tym, od samego początku mówiłam, że ten plan nawali. Belova była zbyt niekompetentna, a ty za bardzo pobłażliwy, by to mogło wypalić.

/Podnoszę wzrok na Medvedev. Czy kimkolwiek, kurwa, jest.
/Dopiero teraz dociera do mnie dlaczego skądś ją kojarzyłem i dlaczego te mundury wydawały się być znajome.

/Leviatan. GRU.

/Wszystko zaczynało jednocześnie nabierać sensu i go tracić. Gdyby mój umysł nie był jedną, wielką stertą niepasujących do siebie fragmentów, wszystko byłoby prostsze.

—Przyznaję, towarzyszka Belova rozczarowała mnie swoim postępowaniem…

—Można to nazwać sabotażem.

Ale sprawa na szczęście sama się rozwiązała.

/Wiele rzeczy zdawało się być naciąganych, bezsensownych,  nie trzymających się kupy.
/Ale teraz przynajmniej wiem, dlaczego niektóre rzeczy zgrzytały aż tak bardzo.
Jednak… jak mogłem być tak naiwny? Jak mogłem nie zorientować się, że to nie coś jest tutaj nie tak, a cholerne wszystko?  /Odpowiedź Nie zorientowałeś się, bo nie chciałeś się zorientować jest aż nazbyt oczywista. Oczywiście, że nie chciałem. Wolałem się oszukiwać i wmawiać sobie, że wszystko jest dobrze.

— Ślinił się do niej jak jakiś szczeniak. Mogła zatrzepotać rzęsami, dać mu raz i drugi, a zrobiłby wszystko, co by mu rozkazała. Jadł jej z ręki. Mogłeś ją bardziej przycisnąć i wybić jej z głowy pomysł o zgrywaniu miłosiernej samarytanki. Opóźniła nas o dobre kilka miesięcy — syczy w stronę mężczyzny. Przechodząc obok, stawia stopę tuż obok mojej twarzy.

/Ostrze połączone jest z trzymaną przez nią wyrzutnią wzmocnioną liną, która musi oplatać kable paralizatora.

— Rozwiązaliśmy już ten problem. Teraz to ty miałaś się nim zająć. W pokojowy sposób. I jak widać… — Rozgląda się wokół. — Niezbyt ci się to udało, moja droga. Zabrać go stąd — dodaje po chwili do stojących za nim agentów.

/Wypuszczam ciężko powietrze.
/Rana w barku i połączenia nerwowe protezy, o które musiało zahaczyć ostrze bolą jak jasna cholera. Lewe ramię jest ociężałe, ledwo jestem wstanie poruszyć palcami. Ledwo, ale jednak.

/Jest źle.

/Ale nie jest beznadziejnie.
  
/Ból nigdy wcześniej nie był czymś, co mnie zatrzymywało. To, że byłem ranny nie miało znaczenia i nie mogło zaważyć na sukcesie misji. Ból to nie jest coś, od czego nie da się uciec.
/Ból się akceptuje.

/Zaciskam zęby i chwytam lewą ręką kostkę jednego z agentów, wypuszczając  impuls tak silny, jak tylko pozwala na to zamontowany w protezie mechanizm. Nie powinienem być jednak zdziwiony, że uszkodzone czujniki sprawiają, że razi on nie tylko jego.
/Ból należy zignorować.

/Podnoszę się tak szybko, jak tylko jestem wstanie i szarpię za linkę, pociągając Medvedev w swoją stronę. Przyciskam ją do siebie i oplatam jej szyję prawym ramieniem, pozwalając protezie opaść bezwładnie wzdłuż boku. Ciało Medvedev idealnie blokuje strzały. Jednym, zdecydowanym ruchem skręcam jej kark – nie, nie powinienem tego robić, nie – i kopnięciem odpycham jej ciało, wyciągając broń. Krótka seria wystarcza, by pozbyć się reszty agentów. Znanemu mi skądś mężczyźnie strzelam prosto między oczy, upewniając się, że nasze spojrzenia się spotkają.
/Tischenko? Tak się nazywał?

/Red Room. GRU. Tischenko.
/Belova.
/Polubowne załatwienie sprawy. Kilkumiesięczne opóźnienie.

/Nienawidzę mojego cholernego, popsutego umysłu.

/Przerywam przyłączoną do ostrza linkę, wywołując krótkie spięcie. Dotykam palcami zakrwawionego barku. Nie mogę teraz wyciągnąć ostrza. Mógłbym uszkodzić sensory ramienia.

/Drgam, słysząc przyśpieszone kroki na schodach.
/Muszę się stąd wynosić.

/Nie ma stąd innego wyjścia prócz…
/Drzwi do mieszkania są szeroko otwarte.
/Okno.
/Lekko ociężałym ruchem sięgam do paska, próbując odpiąć przymocowany tam granat. Gdy udaje mi się zacisnąć na nim palce, odbezpieczam go i rzucam za siebie, ruszając biegiem w stronę okna.

/To będzie bolało.

/Kiedy zasłaniając twarz ramieniem, przebijam się przez szybę, piętrem wstrząsa wybuch.
/Nie spadam długo, to góra piętnaście metrów.

/Lądując na pokruszonym betonie, duszę krzyk, zaciskając zęby.
/Boże./Z trudem dźwigam się w górę, wspierając się na prawym ramieniu.

/Muszę wstać. Muszę się ruszyć. Muszę zignorować ból. Muszę wstać.

***

1 komentarz:

  1. Na cyku? Znaczy pod wpływem alkoholu czy co miałaś przez to na myśli?

    "Przy tej porze dnia i przy takiej pogodzie byłbym zbyt łatwy (...)" - "O tej porze" jest poprawną formą.

    "Opóźniła nad o dobre kilka miesięcy — syczy w (...)" - "naS"?

    "Nie upadam długo, to góra piętnaście metrów." - wydaje mi się, że "spadam" bardziej by pasowało.

    "Lądując pokruszonym betonie (...)" - brakuje "na".

    O kurwa - że tak niby zacytuję Jamiego. Nie spodziewałam się tego. Serio się nie spodziewałam i aż jestem w szoku.
    Yelena początkowo działała na dwa fronty, że tak powiem, a ostatecznie zdecydowała się odejść od planów GRU, dobrze zrozumiałam? Lika z tego rozdziału to w rzeczywistości ktoś podszywający się pod prawdziwą Likę?

    OdpowiedzUsuń