30 maja 2016

#40 Bucky

***
30 maja 2016

/Nienawidzę czasu, który muszę spędzać w towarzystwie tych ludzi. Od kiedy tu jestem, nie żaliłem się żadnemu z nich. Ani razu. Wychodziłem po prostu z założenia, że skoro mnie nie obchodzą ich problemy, nie mam powodu, by spowiadać się im z własnych. Tylko, że to nie działa chyba w obie strony. Przynajmniej nie dla Rogersa, który zdaje się uważać, że jego przyjaciele powinni zostać moimi przyjaciółmi. Tylko kto powiedział, że ja tego chcę? Nie chcę, zdecydowanie nie. Mogę rozmawiać z Wilsonem, który wciąż wydaje mi się być najnormalniejszy z całej tej zgrai – wliczając w to  Rogersa – ale nie mam zamiaru nawiązywać jakiejkolwiek bliższej znajomości z całą resztą. Więc do czego potrzebne są mi informację o tym, że Barton tęskni za swoimi szczeniakami – po jakiego diabła więc wplątywał się w cały ten syf? – a Maximoff znów o coś się obwinia? Mam własne problemy, nie muszę zaprzątać sobie głowy jeszcze tymi ludzi, którzy nieszczególnie mnie obchodzą. Zwłaszcza, że wciąż mam wrażenie, jakby mózg miałby mi zaraz wybuchnąć, rozsadzając czaszkę. 

/Swann obiecała, że ból głowy powinien niedługo minąć, że to tylko chwilowy skutek uboczny, ale jakoś jej słowa okazały się być niczym niepotwierdzone. Głowa napieprza mnie tak samo, jeśli nie mocniej niż przedtem. Powinienem niby cieszyć się z tego, że Swann udało się podmienić hasła na inne, ale… Jak mam się cieszyć, skoro one wciąż tam są? Zmienione, ale wciąż są. Wciąż ktoś, kiedyś może je złamać. Ona twierdzi, że prawdopodobieństwo, że uda się komuś tego dokonać, jest mikroskopijne, niemal niemożliwe, ale jakoś mnie to nie pociesza. Przeżyłem zbyt wiele niemal niemożliwych rzeczy, żeby nie wierzyć, że wszystko jest możliwe na tym pochrzanionym świecie. 

/Pocieram szczękę dłonią i staram się skupić na tym, co mówi Rogers. Jednak tak bardzo mnie to nie obchodzi, że akurat to zdaje się być niemożliwe.
/Przejeżdżam palcami po brodzie, myśląc o tym, że chyba powinienem się wreszcie ogolić. Nie robiłem tego od… dobrze ponad dwóch tygodni i zaczynam wyglądać jak bezdomny drwal. Powinienem cieszyć się z tego, że zarost i tak odrasta mi wolniej, niż powinien - nie wiedzieć dlaczego - ale to tylko utwierdzało mnie w tym, że nigdy nie dam rady w pełni zrozumieć jak naprawdę pochrzaniony jest mój organizm. Jednak bez względu na to, jak wolno zarastam, w końcu i tak zarastam. A wypadałoby, żebym nie wyglądał jak bezdomny, kiedy plączę się po korytarzach pieprzonego pałacu Pantery.

/Nie, stop. Barnes, przestań. Chociaż udawaj zainteresowanego tym, o czym rozmawiają.
/Kolejny raz pocieram brodę, skupiając się na Rogersie. A raczej skupiając się na Rogersie, który skupia się na wywodzie unoszącego się Bartona.
/Marszczę brwi, starając się przywołać w pamięci strzępki jego monologu, którego niemal podświadomie słuchałem. Znów chodziło mu o Starka. Głównie o to, że Stark jest zdradzieckim ch… Och, czyżby Rogers naprawdę znosił tak niecenzuralne słownictwo z takim spokojem? Cóż, widocznie zdążył się już przyzwyczaić. Może jest w tym i moja zasługa? Nie będę ukrywał, drażnienie go poprzez używanie przekleństw jako przecinka w zdaniu, bywało dobrym zapychaczem czasu.

— Jednak… — wtrąca Wilson, najwidoczniej starając się przekserować rozmowę na inne, bezpieczniejsze i nie dotyczące Starka tory. — Na całe szczęście niebezpieczeństwo związane z wybudzeniem innych super-żołnierzy zażegnał sam Zemo. — Pociera kark, kolejny raz wertując  zawartość akt. — Dzięki temu…

— Mamy jeden problem z głowy — kończy za niego Maximoff, odbierając od niego jedną z kartek. Łatwo zauważyć, jak ich spojrzenia się spotykają. Jakby starali się przekazać coś sobie tylko dzięki nim. Odwracam wzrok, spoglądając na kartkę. Choć doskonale mógłbym zobaczyć, co jest tam napisane, nie przejmuję się tym. Mam gorszy problem.

/Kątem oka spoglądam na Rogersa, który zmęczonym ruchem przeczesuje włosy. Czując na sobie moje spojrzenie, spogląda na mnie i posyła słaby uśmiech. Sytuacja go dobija.

/Odwracam wzrok, wbijając spojrzenie w blat stołu.
/Powinienem mu powiedzieć? Cóż, nie da się ukryć, powinienem był to zrobić i to już na samym początku. Jednak… Rogers to Rogers, czasem mam wrażenie, że zdolny jest wybaczyć mi wszystko i nawet news o zdjęciu JFK zbyłby pytaniem „Czy wszystko z tobą w porządku, Buck?”. I choć czasem aż zrzygać się od tego chce – a najgorsze w tym wszystkim jest to, że to żadna pokazówka, i Rogers po prostu się martwi – jest to przydatne. Nawet jeśli wścieknie się za zatajenie tak… odrobinę istotnej informacji, nie okaże tego.
/Powinienem więc chyba powiedzieć mu o tym, że nie mają racji. Że wyeliminowanie Szwadronu, wcale nie oznacza wyeliminowania zagrożenia związanego z wybudzeniem innych super-żołnierzy. Lub czegoś gorszego. W końcu zarówno Departament, jaki i Hydra mieli wiele bardziej lub mniej udanych eksperymentów.

— Skoro o tym mowa… — zaczynam, spoglądając na Wilsona. Byleby nie patrzeć na Rogersa, byleby znów nie widzieć tej irytującej nuty rozczarowania w jego spojrzeniu. — Powiedzmy, że…

— Barnes... — wtrąca Wilson, najwyraźniej orientując się do czego piję. — Nie mów, że znowu….

— … zapomniałem wspomnieć o pewnej sprawie. Powiedzmy, że chyba dość istotnej.

/Wilson wypuszcza ciężko powietrze i pociera skroń w uspokajającym geście.

— Przepraszam, ale czy jest cokolwiek, o czym nie zapomniałeś nam wspomnieć? Naprawdę nie mógłbyś choć raz powiedzieć nam o czymś…

— Mówię wam teraz, da? — wchodzę mu w słowo, z trudem powstrzymując się przed przewróceniem oczami. — Jeśli masz z tym problem, mogę się przymknąć, zobaczymy kto wyjdzie na tym gorzej. Mogę postawić drugą rękę, że to nie mnie pierwszego wypatroszą, jeśli ktoś ich naśle, bo…

— Jesteśmy drużyną, tak? — wtrąca się Maximoff, na co posyłam jej ostre spojrzenie. — Drużyna trzyma się razem. Jeśli niektórzy nie będą współpracować…

/Prycham, nawet nie starając się ukryć rozbawienia.

— Drużyną? Kto naopowiadał ci takich bajek, rebenka? — parskam, czując spojrzenie Rogersa na swojej twarzy. Muszę je zignorować. — Taka z was brigada, że wystarczył jeden świr, byście niemal skoczyli sobie do gardeł i obrzucali się pomyjami. — Sugestywnie spoglądam na siedzącego na oparciu jednej z sof Bartona. — Czasem Stark to też nie wasz drug? Tovarishch z boja? A Czernaja Wdawa? Eto nie

— Buck.

/Spoglądam na Rogersa i biorę głęboki oddech, starając się nie dać wyprowadzić z równowagi.
/Głowa wciąż mnie napieprza.

Szto?

— Zaraz znów przejdziesz na rosyjski. Jeśli nie byłby to problem, angielski, proszę. —Uśmiecha się, starając się prosić mnie w ten sposób o uspokojenie. — Co chciałeś nam powiedzieć? — pyta, uciszając Maximoff gestem, gdy próbuje znów się wtrącić.

/Wypuszczam ciężko powietrze.

— Szwadron nie był jedyną próbą stworzenia takich jak ja. A raczej jak ty — poprawiam. — Serum, które podano im, było najbliższe temu, co kiedyś stworzył Erskine. Starkowi widocznie udało się to odtworzyć. Jednak dekadę wcześniej działał inny program – Projekt Zefir…

— Oho, chcę zobaczyć, jak będzie się z tego tłumaczył. — Barton podchodzi bliżej i krzyżując ramiona na piersi, opiera się barkiem o jeden z podtrzymujących półpiętro filarów. Posyłam mu wściekłe spojrzenie, każąc mu się zamknąć.

— Serum, które im podano — kontynuuję — było czymś pomiędzy tym, co podano tobie, a tym, które mam ja. Nie na każdego zadziałało jednak tak samo. — Ściągam brwi, starając się przypomnieć sobie każdego z osobna. — Niektórzy byli silniejsi od reszty, inny szybsi, inny bystrzejsi, a jeszcze inni… cóż, stali się większymi chujami. — Nie próbuję nawet powstrzymać drgnięcia kącików ust. — I jeśli chodzi o tego ostatniego, mam pewność, że został wybudzony i żyje. Ostatnio natknąłem się na niego w Rumunii. Jeśli chodzi o…

— Przecież sam… widziałem, że SHIELD go przyskrzyniło. — Barton przygląda mi się z uwagą, jakby starał się odgadnąć z czym tym razem łgam. Cóż, problem w tym, że z niczym.

— Hydra. Najpewniej. Nie powiedział tego wprost, ale kto inny mógłby go stamtąd wyciągnąć? — Wzruszam ramieniem. — Można jednak powiedzieć o nim wiele, ale nie to, by zdradził Mateczkę Rosję na rzecz szwabskiej organizacji.

— Rozmawiałeś z nim? Jest więc w miarę…

— Nadający się do funkcjonowania wśród ludzi? — dokańczam. — Można tak powiedzieć. — Spoglądam na Rogersa, kolejny raz wzruszając ramieniem. — I ta, rozmawiałem. Kilka razy.

— A reszta?

— Natknąłem się na trzech. Jeden skończył martwy, drugiego także zgarnęło SHIELD i…

— Skończył jak pierwszy — kończy za mnie Barton.

— A trzeci to Novokov. Ten suczijsyn żyje i jakoś nie spieszy mu się do zmiany tego stanu rzeczy.

— A co z resztą? — Wilson odkłada teczkę, spoglądając raz na Bartona, raz na mnie.

— Są przetrzymywani w różnych miejscach. Nie wiem gdzie.

— Wiesz ilu ich jest, Buck?

/Ściągam brwi, starając się to sobie przypomnieć. Wciąż pamiętam tylko urywki.

— Nie. — Kręcę głową. — Departamentowi zależało na tym, żebym tego nie pamiętał. Wykasowali wszystko do zera i… Na razie wróciły do mnie tylko urywki.

/Staram się zignorować spojrzenie, jakie posyła mi Rogers. Irytuje mnie to, choć wiem,  on po prostu się martwi. Ale i tak jest to irytujące i uwłaczające. Nie jestem dzieckiem, nie mam pięciu lat.

— Może jest ktoś, kto mógłby to wiedzieć? — pyta i nawet w jego pieprzonym tonie da się wyczuć tę irytującą nutę.

— Większość naukowców odpowiedzialnych za Projekt już nie żyje. Część wykitowała sama, do części wysłano mnie lub… kogoś innego. Nie wiem kogo. Wiem tylko, że chcieli zawęzić krąg osób, które potencjalnie mogły sypnąć o położeniu uśpionych do minimum. Z hasłami to samo. Niektóre sprzedano, niektóre przepadły.

— Nie znaleźliście wtedy niczego? — Barton zaczyna krążyć wokół stołu. — Może Belova coś wie? Zniknęła nam z radaru już jakiś czas temu, zabierając ze sobą kilka fantów, które wyłapaliśmy potem na czarnym rynku. Laska zabrała nam je z pod nosa i sprzedała. Coulson o mało głowy mi za to nie urwał — parska, stając za krzesłem Maximoff, która spogląda na niego przez ramię. — Wiesz coś?

/Zaciskam dłoń w pięść i wbijam w nią spojrzenie.

/Cóż, przynajmniej wiem już, skąd miała tamtą kasę, którą jak kretyn zaniosłem Medvedev. Musiała przeczuwać, że to zrobię. Inaczej nie trzymałaby jej przy sobie i… Nie, stop, nie trać na to czasu. To już nieważne.
/Nieważne.

/Niemal podrywam się z krzesła, kiedy Rogers dotyka mojego barku. Zaciskam palce na jego nadgarstku – i dzięki Bogu, że jest równie silny co ja, inaczej bym go złamał – odrzucając jego rękę.

— Mówiłem, żebyś mnie nie dotykał. — Spoglądam na niego wściekłym wzrokiem.

/Steve chce coś powiedzieć, ale ubiega go dobiegający zza naszych pleców głos Langa. Niemal równocześnie obracamy się, by spojrzeć na niego.

— Ym, czuję, że chyba niszczę właśnie jakąś ważną chwilę, ale… To chyba coś, co powinniście zobaczyć. — Lang wskazuje za siebie. — Znaczy, nie ścianę. W TV przemawia prezydent Ellis. Mówi coś o tym waszym całym SHIELD. Jest też Stark.

/Rogers spogląda najpierw na mnie, a ogląda się za siebie, najpewniej na resztę swojej pseudo-brygady, by wstać i ruszyć w stronę wskazanego przez Langa kierunku. Wilson i Maximoff ruszają za nim, a ja tylko wstaję i czekam aż Barton się ze mną zrówna.

— Przestrzelili jej gardło. Wykrwawiła się na miejscu — mówię, chowając rękę do kieszeni. Barton kiwa tylko głową w odpowiedzi, poklepując mnie po ramieniu. — Nie warto — dodaję, ruszając w stronę pomieszczenia, w którym zgromadziła się cała reszta tej zgrai. Mijam Langa, który na widok mojego spojrzenia unosi tylko ręce w poddańczym geście, a potem staję obok Rogersa. Ze skrzyżowanymi na piersi rękami wbija wzrok w wiszący na ścianie telewizor.

— <Przemawiam dziś w odpowiedzi na wzrastające obawy naszych obywateli, w związku z zaistniałym zagrożeniem, które wstrząsnęło nami wszystkimi na równi, zaledwie kilkanaście dni temu> — mówi Ellis. — <Bohaterowie, którzy mieli nas bronić, obrócili się przeciw sobie. Kapitan Steven Rogers poprowadził ich przeciw nam, opowiadając się po stronie, którą dotychczas zwalczał. Po stronie bezprawia…>

— Co za brednie… — parska Wilson.

— <Nie muszę nikomu przypominać o katastrofach, jakie miały miejsce w Meksyku, Waszyngtonie, San Francisco, Sokovii, a ostatnio także w Lagos. Ludzie, którzy mieli nas chronić, Avengers, sprowadzili na nas zagrożenia wielkiej skali, wypełniając nasze spokojne ulice chaosem, za który teraz część z nich nie chce ponieść odpowiedzialności. Jednak doprowadzimy ich przed oblicze sprawiedliwości. Za pomocą dekretu i przy pełnej współpracy z postanowieniami Protokołu, utworzona przez nas specjalna jednostka – ACTU, zyskuje pełne prawo do stosowania niezbędnych środków. Nie potrzeba nam paniki na ulicach. Zapewniam, że wszelkie zagrożenia zostaną wyeliminowane. A teraz, czas przedstawić nowego dyrektora ACTU* – Anthony’ego Starka, od początku wspierającego postanowienia Protoko…>

/Barton wyłącza telewizor, wściekle wpatrując się w ekran, a ja wypuszczam ciężko powietrze, przerywając ciszę, która zapadła w pomieszczeniu.
/Spoglądam na Steve’a, który wciąż tępo patrzy w czarny ekran. Wiem, że wciąż był przekonany, że Stark mu wybaczy. Cóż, skoro podjął się dowodzenia organizacją, która ma podjąć wszelkie "niezbędne środki", by pozbyć się zagrożenia, to… chyba jednak się mylił.

/Uderzam ramieniem w jego bok i staram się uśmiechnąć, kiedy na mnie spogląda.

— Damy radę, Steve.
***
*W komiksach było to SHIELD, ale w MCU działa ono aktualnie pod przykrywką rządowego ACTU

2 komentarze:

  1. Końcówka najlepsza.. Jakby na wspomnienie tego, jak może kiedyś zachowywali się w okopach.
    Sama na miejscu Bucky'ego wykorzystywałabym na swoją korzyść szwankowanie pamięci, ale informacje o innych żołnierzach mógłby prędzej przekazać. Nawet jeśli dalej nikogo nie traktuje jako przyjaciół.
    https://www.instagram.com/p/BF_o_wcwrcy/?taken-by=sebastianstanfan w mojej wyobraźni oni tak ciągle na siebie spoglądają ;o

    OdpowiedzUsuń
  2. Bucky przypomina naburmuszoną księżniczkę. Ale dodaje mu to uroku. Nawet nie myślałam, że polubię momenty, w których bije rekordy marudzenia i straszenia wzrokiem.
    Podobnie jak poprzedniczce, mi także najbardziej podoba się końcówka. A najbardziej to, że nie powiedział "Dasz radę", ale użył liczby mnogiej. To takie łączące, pocieszające.
    I ciekawa jestem, o ilu jeszcze istotnych rzeczach Winnie "zapomniał".

    OdpowiedzUsuń