18 lipca 2016

#46 Bucky

N: Pamiętacie jak mówiłam o tym, że ktoś zginie? Chodzi o to, że...
***
lipiec 2016
/Broń ciąży mi w dłoniach jak jeszcze nigdy przedtem.

/Nie raz – oczywiście, że nie raz, robiłem to setki razy – osłaniałem już plecy Steve’a, ale teraz… To coś zupełnie innego. Mam mniej czasu na reakcję niż kiedykolwiek wcześniej. Jeśli się zawaham, choć przez sekundę, jeśli chybię choć o milimetr…

/Boże, dokopałeś mi już w życiu tyle razy – i pewnie czerpałeś z tego jakąś sadystyczną satysfakcję, bo inaczej już dawno by Ci się to znudziło – że twoim pieprzonym obowiązkiem jest nie pozwolić mi chybić. Jesteś mi to winien.
/Jasne, grzeszyłem, grzeszę nawet w tym momencie, bluźniąc na Ciebie, ale i tak jesteś mi to winien. Jesteś nam to winien. Więc nie spieprz tego. Inaczej zacznę składać ofiary Thorowi. Może on pofatygowałby się, by mnie wspomóc.

I jak Barnes, ptaszyna zbliża się do gniazda? — Słyszę głoś Bartona w komunikatorze i z trudem hamuję chęć wzniesienia oczu ku górze. Ten tam i tak mi nie pomoże.

/O Schmidt powiedzieć można wiele złego, ale nie to, że ma kiepski gust do hoteli. Choć nie, jednak ma.
/Cały hotel został zaprojektowany wokół dużego patio w centrum budynku. Większość okien apartamentów znajduje się więc nie od strony ulicy, a od strony atrium. Skąd w ogóle znam takie słowo jak "atrium"? W ogóle jest takie słowo? Nie, dobra, teraz nie jest to ważne. Później kupię sobie słownik. Wracając więc do atrium – gościom daje to nieco więcej prywatności, bardziej znanym personom pozwala uniknąć paparazzi, a snajperom ułatwia życie. Dlatego ja i Barton rozmieszczeni zostaliśmy kolejno na wschodniej i północnej ścianie. Hydra może i ostatnio dorobiła się lepszych strzelców – a może raczej nieco mniej do niczego? – ale i tak nie ma porównania. Przestrzelę takiego z ośmiu tysięcy stóp, nim w ogóle zdąży choć rozłożyć broń.
/Nie oni są problemem. Zdecydowanie nie.

— Mówiłem, że nie będziemy stosować żadnego durnego kodu.

Dlaczego? — Brzmi na przesadnie zawiedzionego. — To pozwala zacieśniać więzi.

— Nie mam najmniejszej ochoty na zacieśnianie z tobą czegokolwiek — prycham. Przez chwilę chcę powiedzieć coś jeszcze, ale rezygnuję, dostrzegając sygnaturę cieplną Schmidt na jednym z korytarzy. Wszystko jest takie, jak opisała Swann – sojusznicy (czyli barwna gromadka i panna Swann) podświetleni zostali na zielono, cywile na niebiesko, a wszystko, co zostanie lub zostało zdefiniowane jako wróg – na czerwono. Nawet kretyn by się w tym połapał. No chyba, że jest daltonistą. Wtedy miałby problem. Dzięki Bogu, że Steve’owi to naprawiono. — Widzę cel — mówię, przełączając komunikator tak, by wszyscy to słyszeli.

Też ją mam. Jej czerwień aż gryzie w oczy — mówi, przeciągając nieco „r”.

/Ignoruję go jednak i kontynuuję:

— Zbliża się od zachodu. Ma obstawę, czterech pachołków.

Trójka to zwykli ludzie. Czwarta osoba

— To nie Red Death — wchodzę mu w słowo.

Jesteś pewny, Buck?

/Skupiam wzrok na Rogersie, stojącym obok Maximoff w jednym z pokoi zarezerwowanego przez Ericę Holstein apartamentu. Jeśli Maximoff niczego nie spieszy, będą mieli element zaskoczenia.

— Tak. Upewnij się, że Maximoff nie pozwoli Schmidt was wykryć.

Maximoff cię słyszy — wtrąca z przekąsem, ale ją ignoruję.

/Jest nas zbyt mało, to fakt. Barton i ja mamy zapobiec dotarciu wsparcia, wyeliminować każdego, kto spróbuje uciec, wypatrywać Arkady’ego. Maximoff ma zająć się Schmidt. Steve van Horn. Swann ma zająć się alarmami, zabezpieczeniami i wkroczyć, jeśli sytuacja z Rossowiczem wymknie się nam spod kontroli.
/Wilson odpadł, ponieważ jego nowe skrzydła nie sprawdziłyby się w takim starciu. Zbyt mała przestrzeń, zbyt duże ryzyko wykrycia.
/Lang odpadł, ponieważ Swann jeszcze nie do końca opanowała sztukę zmniejszania istot żywych. Sprzęt – a i owszem, dzięki temu udało jej się ukryć Jeta, ale ludzie… Och, lepiej nie wspominać poprzedniej próby zmniejszenia Langa. Nieco… nieudanej.

Barnes, widzisz gdzieś Rossowicza?

— Nie — mówię tylko, skanując kolejne piętra.

I to jest cholerny problem — kwituje, a ja nie mogę się z nim nie zgodzić.

/Musi gdzieś tutaj być. Wiem, że gdzieś tutaj jest. Tylko gdzie, do cholery? To ogromna kupa mięśni i żelastwa, nie możemy go od tak zgubić.
/I wtedy dostrzegam go zbliżającego się do północnej ściany.

— Barton, Red Death się zbliża. Bądź…

/Pisk, który rozlega się w komunikatorze, sprawia, że na chwilę wręcz głuchnę. Jest tak głośny i tak wysoki, że niemal wżera mi się w mózg i zmusza do wyrzucenia komunikatora w cholerę. Nawet kiedy leży pod przeciwległą ścianą, pisk wciąż jest słyszalny.
/I kiedy mama wrażenie, że gorzej być nie może, bo straciłem kontakt z resztą kolorowej bandy, padają również gogle.

/Co jest, do cholery?!

/Z wściekłością odrzucam gogle, które roztrzaskują się o ścianę. Może i są solidne, ale potrafię zniszczyć wszystko. Ale nie czas na to. Zdecydowanie, kurwa, nie czas.
/Spoglądam w stronę okien apartamentu Schmidt, ale jedynym, co widzę, jest błysk czerwonego czary-mary Maximoff. Dadzą sobie radę. Muszą dać sobie radę.
/Chwytam broń i otwierając drzwi pokoju kulturalnym kopnięciem, ruszam w stronę gniazda Bartona, wyszarpując z kieszeni zapasowy komunikator, tym razem nieco bardziej tradycyjny, bo przypominający komórkę.

— Swann, bądź w pogotowiu. Red Death zbliża się do Bartona — rzucam tylko, a potem dodaję, bo nie wiedzieć dlaczego i jakim prawem wypadło mi to z głowy: — Barton, idę w twoją stronę.

/Brak odpowiedzi, tylko szum. Co jest, u diabła?

/Wybiegając na główny korytarz, na końcu którego znajdują się windy i szerokie schody prowadzące na sąsiednie piętra, zwalniam kroku.

/Jak on to…? Kiedy…? Jak?

/U szczytu schodów leżą dwa trupy. Kiedy podchodzę bliżej, dostrzegam ślady rozmazanej krwi na stopniach. Czyli ktoś dociągnął tutaj te truchła, raczej nie obchodząc się przy tym z nimi zbyt dokładnie.

/Mam je tak zostawić?

/Hydra zadbała o to, by inni goście hotelowi nie sprawiali żadnego problemu i wynajęli cały piętra. Jednak na parterze wciąż są ludzie. I choć Swann się o nich zatroszczyła – och, te zacinające się elektroniczne zamki… – trupy na korytarzu sprawią jednak nieco problemu. Zwłaszcza takie, które wyglądają na wyschnięte na wiór. Sine, zapadnięte, z wyraźnymi żyłami i wytrzeszczonymi, nieco zamglonymi oczami. Ugh. Nawet mnie nieco to rusza.
/W końcu jednak macham na nie ręką i ruszam biegiem na górę, przeskakując po kilka stopni. Wyciągam broń z przymocowanej do paska kabury, modląc się w duchu o to, żebym nie musiał jej użyć. Może to głupie i naiwne, ale jednak wciąż mam nadzieję, że jakiś cudem ja i Red Death nie wejdziemy sobie w drogę. Dziś nie jest dzień, w którym chciałbym zginąć. A nawet jeśli, to cóż… to zdecydowanie nie jest sposób, w który chciałby zginąć ktokolwiek. Zwłaszcza, że Rossowicz jest jak kot – lubi bawić się ofiarą, nim ją wykończy.
/Widziałem to raz i mam wielką nadzieję, że się to nie powtórzy.

/Przylegam do ściany i na kilka sekund staję w miejscu, nasłuchując każdego szmeru.
/Kroki.
/Ciche, ostrożne, ale jednak ciężkie. Zapewne męskie. Na pewno nie należą do Red Deatha. Taka kupa mięcha stąpa o wiele ciężej.

/Wsuwam lufę broni do tylnej kieszeni, czekając aż potencjalny przeciwnik wyjdzie zza ściany.
/Miałem rację. Mężczyzna, który mimo cywilnego ubrania na pewno cywilem nie jest. Nie ta postawa, nie to zachowanie. Najwyraźniej jeden z pachołków Schmidt.

/Schmidt. Hydra. Cholerni snajperze… Nie. Nie to jest teraz priorytetem. Steve da radę.

/Kiedy facet wreszcie mnie zauważa, uśmiecham się do niego i wykorzystując moment jego chwilowego zaskoczenia, oplatam ramieniem jego szyję i odcinam mu dopływ powietrza na tyle, by stracił przytomność, a potem odrzucam jego ciało na podłogę.
/Rozglądam się po korytarzu, przesuwam delikatnym kopnięciem ciało tak, by nie było widoczne na pierwszy rzut oka, a potem wyciągam broń i ruszam w stronę Bartona.

/Wbiegając jeden z bocznych korytarzy, przystaję. Z szoku. Chyba. Tak, tak można by to nazwać. Szok. Co innego można by czuć na widok korytarza wręcz uścianego wyssanymi z życia trupami? Na całe szczęście to nie cywile. Przynajmniej po części. Kilka trupów ubrane jest w czarne mundury, które łatwo przypisać Hydrze, nawet mimo braku charakterystycznego emblematu. Kilka nosiło cywilne ubrania.
/Na całe szczęście nie ma wśród nich charakterystycznego, fioletowego wdzianka Bartona.
/Kiedy robię krok w przód, ściana po mojej lewej pęka, gdy przedziera się przez nią żelazna macka. Odskakuję, uchylając się, i robię to, cholera, w ostatniej chwili, bo macka wbija się w przeciwną ścianę, dokładnie w miejsce, gdzie przed krótką chwilą znajdowała się moja głowa.

/Ja pierdolę.

/Pewniej chwytam broń, wyciągając zza pasa również nóż, który jakiś czas temu zgarnąłem z laboratorium Swann. Nadal na niewiele się zda, ale i tak może okazać się bardziej pomocny od zwykłego ostrza.

/Macka znika, wsuwając się z powrotem.

/Stoję w miejscu, nie mogąc się ruszyć. Wie, że tu jestem. Gdzie dokładnie jestem, gdzie stoję. Czuje mnie, musi mnie czuć, bo nie jestem zwykłym człowiekiem i da się wyssać ze mnie znacznie więcej. Jeśli coś zrobię, ruszy za mną.

/Ale pieprzyć to, i tak po mnie przyjdzie.

/Zrywam się z miejsca, rzucając się w stronę końca korytarza, w stronę pokoju, w którym powinien być Barton. Docieram do drzwi, nim Red Death choć zdążyć ruszyć swoje cielsko. Może i miałbym przesrane, stając z nim do walki twarzą w twarz, ale spieprzać przed nim akurat potrafię.

/Drzwi do pokoju są wywarzone. Wpadam do środka, niemal potykając się o leżące na podłodze ciało, z którego czoła wystaje elektryczna strzała. Nieco inna od tej, którą zapamiętałem, więc być może mocniejsza? Czyżby Barton przysmażył hydrowiczowi mózg? Nie… Jednak żyje.
/Zerkam w bok i prycham – i jest w tym coś histerycznego – widząc wycelowaną we mnie strzałę. Opuszcza nieco łuk, orientując się, że to ja.

— Popieprzyło cię, Barton?! Zbieraj du… — przerywam, słysząc głośny huk dobiegający z korytarza. Kurwa. — Spieprzamy stąd i to w cholernych podskokach.

— Gdzie? Niby tam?! — Wskazuje w stronę drzwi, napinając łuk. — Skoro to jest twój genialny plan, to proszę, prowadź. Dzięki temu ja będę mieć większe szanse.

/Cofam się o krok, szukając jakiejkolwiek drogi ucieczki. I nie znajduję, kurwa, żadnej.

/Kiedy ścianę przebijają dwie metalowe macki, z trudem powstrzymuję się przed skuleniem lub ślepą ucieczką gdzieś przed siebie, najpewniej wprost ku śmierci. A może lepiej sztucznie tego nie przedłużać?

/Niemal bezwolnie wstrzymuje oddech, kiedy Barton wbija strzały w rogi po lewej stronie ściany i w pobliżu drzwi. A potem czeka.  
/Więc czekam razem z nim – na śmierć – bo nie wiem, co innego mogę teraz zrobić. Nie mogę tam wpaść, oczekując cudu.

/Napinam mięśnie i uginam nogi, gotując się do ataku, gdy ściana pęka, zniszczona zaledwie jednym kopnięciem Red Deatha.

/Jest nawet wstrętniejszy niż zapamiętałem. I, kurwa, większy.

/Powoli wciąga macki, uważnie nam się przyglądając. Nic jednak nie mówi, nie rusza się. Kątem oka zerkam Bartona, który wystukuje palcami rytm obok jednego z zamontowanych na łuku przycisków. Nigdy nie interesowałem się ich zastosowaniem, to nie jest broń dla mnie, ale niech Bóg teraz sprawi, że da nam to trochę czasu.
/Kiedy Rossowicz robi krok naprzód, Barton przyśpiesza rytm, a później naciska przycisk i prostuje palce, dając mi znak. Kiedy tylko cały mechanizm złożony z czterech wbitych w ścianę strzał zaczyna działać, a Rossowicz ugina się pod siłą rażącego go prądu, chwytam ramię Bartona i ciągnę go w stronę drzwi, mając nadzieję, że uda nam się uciec jak najdalej.

/Choć cała ta sytuacja trwa zaledwie kilkanaście sekund, mam wrażenie, że czas nieco zwolnił.

— Swann?! — Odwracam się w stronę Bartona niemal krzycząc. Sam nie wiem dlaczego to robię, ale nie potrafię zmusić się do mówienia ciszej. Może mam nadzieję, że dzięki temu zrozumie o co mi chodzi? To naiwne, ale nadzieja umiera przecież ostatnia.

— Komunikator wysiadł…

/Barton już otwiera usta, by powiedzieć coś jeszcze, ale metalowa macka przebija się przez ścianę i owija wokół jego kostki, powalając na ziemię i ciągnąc w swoją stronę. Wygina się, próbując uderzyć mackę łukiem, ale to sprawia tylko, że ta przyśpiesza.
/Oddaję dwa strzały i szybko orientuję się, że jest to bezowocne, bo kule zwyczajnie odbijają się od metalu. Powinienem to wiedzieć, w końcu z protezą było podobnie, ale jednak warto sprawdzić.
/Mocnym ruchem wbijam więc ostrze między łuski macki, ale nie wszystko idzie tak, jak oczekiwałem. Macka zamiast się rozluźnić i puścić nogę Bartona, najpierw uderza jego ciałem o ścianę, a dopiero później go odrzuca.

/Nie czekając ani chwili, chwytam go pod ramiona i przeciągam jak najdalej zdążę, w jak najkrótszym czasie. Nie łudzę się nawet, że zdążyłbym gdzieś uciec.

— Kurwa mać! — klnę widząc, że skóra Bartona nabrała lekko sinego odcienia, a wszelkie żyłki i naczynka stały się bardziej widoczne. Zdążył coś z niego zassać.

/I wtedy pieprzona KGBestia wydostaje się na korytarz.

/Opieram Bartona o ścianę i zabieram jego łuk, jednym ruchem składając go w… A pieprzyć w co, grunt, że nada się do wbicia Rossowiczowi w czaszkę.
/Obracam tę… specyficzną broń białą, która nie ma konkretnej nazwy, w dłoniach, śledząc wzrokiem ruchy macek Red Deatha. Nóż wciąż tkwi między łuskami lewej macki, najwyraźniej nie pozwalając jej się w pełni zwinąć.

/Mierzę go wzrokiem, uginając nogi jak do skoku, i staram się jak najbardziej odgrodzić go od Bartona.

Arkady. Nie musisz tego robić — mówię, choć wiem, że to na nic. To żadna manipulacja, on po prostu lubi to robić.

/W odpowiedzi obnaża zęby.

— Żołnierz.

/Od czubka głowy po podeszwy stóp wstrząsa mną zimny dreszcz.

/Nie bój się. Tylko się go nie bój.
/Nie musisz się go bać. Nie jesteś w niebezpieczeństwie.
/Ty jesteś niebezpieczeństwem.
/I mu o tym, cholera, przypomnisz.

/Uderzam łukiem lecącą w moją stronę mackę, a potem szybkim ruchem wyjmuję broń i kilkukrotnie strzelam Rossowiczowi w klatkę, w miejsce, gdzie powinien mieć serce. Nie tracę czasu, bo wiem, że za kilka sekund rany się zagoją. Zbliżam się do niego na tyle, by wyciągnąć z macki nóż, jednocześnie starając się odpierać wszystkie jego ciosy. Nie atakuję go, na razie staram się tylko bronić. Jest silniejszy, jednak ja jestem szybszy, co daje mi jakieś szanse.

/Kiedy uderzam łukiem w jego skroń, starając się zdekoncentrować go choć na moment, metalowa macka zaciska się wokół mojej szyi. Druga wyrywa mi łuk z dłoni, więc mocniej zaciskam palce na rękojeści noża, by nie stracić także jego. Jeśli niczego nie schrzanię, mogę wykorzystać tę sytuację na swoją korzyść.
/Uderza mną kilkukrotnie o ścianę, a potem podchodzi bliżej, by przycisnąć przedramię do macki opierającej moją szyję, podduszając mnie jeszcze bardziej. Zaczyna się bawić. Jak jedzeniem.

/Nie ze mną takie zabawy.

/Wsuwam metalową dłoń między szyję i mackę, a potem zaciskam na niej palce, starając się rozluźnić nieco ucisk. Nie tylko po to, by móc wziąć oddech, ale też po to, by mieć lepszy dostęp do jego ręki.
/Kiedy spogląda na mnie krwistymi oczyma, w których nie sposób jest odróżnić tęczówki czy źrenice – wszędzie jest czerwień, jakby krew zalała jego oczy – wbijam zęby w jego przedramię i zaciskam szczękę, chcąc zmusić go do uwolnienia mojej szyi z uścisku. Bez skutku, choć zaskoczenie w jego oczach jest łatwo zauważalne.

/Och, pieprzyć to.

/Zaciskam zęby, mocniej wgryzając się w jego rękę, i nie przerywam nawet wtedy, gdy krew zalewa mi usta. Odgryzę mu tę cholerną rękę, jeśli będzie trzeba.
/I robię to, robię to, do cholery. W pełni zaciskam szczękę, zęby obijają się o siebie, gdy czuję w ustach krew i posmak surowego mięsa, fragmentu cholernego ramienia, który mu odgryzłem, i wbijam nóż wprost w skroń Red Deatha. Rzuca mną przez korytarz, wyjąc niczym zwierzę i zatacza się.

/Uderzam o ścianę, pozostawiając w niej spore wgniecenie i wypluwam całą tę krew, tę żółć, to cholerne ludzkie mięso, które miałem w ustach, i wciągam powietrze niczym wyrzucona z wody ryba.
/Wypluwam kolejną porcję żółci, kątem oka spoglądając na Bartona. Wygląda już nieco lepiej i…

/Słyszę metaliczny brzdęk uderzającego o ziemię ostrza.
/Dźwigam się na przedramionach i spoglądam na Rossowicza. Nie ma kurwa opcji, żeby wciąż stał na nogach jak gdyby nigdy nic. Wbiłem mu pieprzony nóż wprost do mózgu.

/I wtedy metalowa macka oplata moją nogę.

/W swoim życiu poznałem wiele rodzajów bólu, ale to… Nie jestem wstanie nawet krzyczeć.
/Mam wrażenie, że ktoś obdziera moją nogę ze skóry, odrywa mięśnie od kości, soli rany, a potem podpala, by ogień mógł rozejść się po całym ciele.

/To był ogień znacznie gorszy od ognia, ból znacznie potężniejszy od bólu.

/Mam wrażenie, że spadam długim tunelem, w cholerną przepaść, a ból spada wraz ze mną, ostry i przeszywający, jednocześnie zimny jak okowy lodu i gorący jak ogień piekielny.
/Może nie mieliśmy racji, może piekło jednak istnieje i to do niego się zbliżam? Może jeśli teraz spadnę, nikt mnie nie znajdzie? 

/A potem ból powolnie znika, wycofuje się z ciała, promieniuje tylko z nogi. Pieprzona macka musiała pogruchotać mi kości.
/Ale to nic. To tylko złamanie, dawałem sobie radę z gorszymi rzeczami.

/Uchylam powieki, choć nie wiem nawet kiedy je zamknąłem, i wstrzymuję powietrze, czując krople wody na skórze.
/Woda? Skąd tutaj woda?

/Och, alarm przeciwpożarowy.

/Dźwigam się i opieram plecami o ścianę, by lepiej widzieć rozgrywającą się przed sobą scenę.
/Jestem w małym… szoku? Tak, to byłoby chyba dobre określenie.

/Metalowe macki owijają się wokół ciała Red Deatha, przebijają przez nogi, powalając na ziemię, i oplątują wokół nóg, by pnąc się wyżej i zacisnąć wokół szyi.

/Przekręcam głowę w bok, by spojrzeć spode łba na zbliżającą się Swann.

— Dłużej to się, do cholery, nie dało?

— Problem z łącznością — mówi, jakby miało to cokolwiek wyjaśnić.

— Ponoć jesteś cholerną technopatką.

— Jestem — potakuje. — Jednak nie wiem, co wywołało zakłócenia. Nie była to zwykła awaria.

/Podpierając się ściany, wstaję i zaciskam zęby, gdy prostuję i podpieram się na złamanej nodze.
/To nic.

/Zerkam w stronę Bartona, ale kątem oka dostrzegam jasny rozbłysk światła. Gdy spoglądam w tamtą stronę, orientuję się, że Red Deatha nie ma.

/Cholerna wiedźma.

***
— Schmidt zniknęła, gdy tylko zorientowała się, że sytuacja wymyka jej się spod kontroli — wyjaśnia Steve. — Udało nam się jednak obezwładnić van Horn, a T’Challa już szykuje dla niej celę. Też jest ciekaw wszystkiego, co uda nam się z niej wyciągnąć.

— Wiedźma wróciła jednak po Rossowicza — wtrącam, ocierając z twarzy zmieszaną ze śliną krew.

— Był dla niej cenny ze względu na swoje umiejętności. To zrozumiałe.

/Kiwam głową, a potem odwracam głowę i przymykam oczy, by dać mu do zrozumienia, że nie mam ochoty na dalszą rozmowę.
/Załapał.

— Facet, ty naprawdę odgryzłeś mu kawałek ręki? — zagaduje Barton, dając mi słabego kuksańca w bok.

/Otwieram jedno oko, spoglądając na niego.

— Ta. Chyba nawet kawałek połknąłem, więc… Nie mówmy o tym nigdy więcej.

/Uśmiecham się krzywo, na co parska rozbawiony.

— Wypadałoby podziękować za to, że nie dałeś mu zrobić ze mnie wyschniętego rodzynka, co?

— Nie zrobiłem tego dla ciebie.

— Tak bardzo mnie uwielbiasz, że zrobiłeś to dla siebie? — zagaja, ale to ignoruję.

— Och, pieprz się — kwituję.

/Nie muszę mu się tłumaczyć. Wystarczy, że ja znam powody.
***
N:... że sobie tak tylko żartowałam :P To jeszcze nie teraz.

2 komentarze:

  1. Uhuh, Bucky Szablozębny.
    "Ty jesteś niebezpieczeństwem. I mu o tym, cholera, przypomnisz." – to mi się najbardziej spodobało, muszę przyznać. Bucky wie, jak siebie samego zagrzać do boju. Oprócz tego to doskonała wewnętrzna zagrywka. Jakby sam zapomniał, że jest niebezpieczny i najpierw sobie musiał o tym przypomnieć, dopiero później Red Death’owi (?). Jest w tym jakiś element samokontroli, który Bucky chyba nauczył się już wykorzystywać.
    No i jestem ciekawa, co powiedziałby Sam, gdyby już dowiedział się o tym odgryzionym kawałku cielska.
    Wiem, że to wszystko jest z perspektywy Bucky’ego i przedstawia wszystko wokół niego, ale jednak trochę brakuje opisu sytuacji z próby "przechwycenia" Schmidt. Chociaż może to i dobrze, bo można o to wypytać Steve'a i nie ma się wszystkiego na tacy.

    Taki żart, że prawie serce podeszło mi do gardła, kiedy pan Red Death dorwał się do Clinta. I ubolewam nad "To jeszcze nie teraz", bo wciąż się zastanawiam, na kogo czeka szkielet w pelerynce z kosą w ręku.

    OdpowiedzUsuń
  2. Więc czekam na słynne niesienie Bucky'ego na rękach Steve, skoro ma złamaną nogę xD To jest must have xD A może to zginie ktoś z nie naszych? A awaria nie była przypadkowa pewnie, nie? I mimo wszystko brawo dla Bucky'ego za rękę, przecież to nie byle kogo ręka a jemu się udało.

    OdpowiedzUsuń