N: Pamiętacie jak mówiłam o tym, że ktoś zginie? Chodzi o to, że...
***
lipiec 2016
/Broń ciąży mi w dłoniach jak jeszcze nigdy przedtem.
/Nie raz – oczywiście, że nie raz, robiłem to setki razy – osłaniałem już
plecy Steve’a, ale teraz… To coś zupełnie innego. Mam mniej czasu na reakcję
niż kiedykolwiek wcześniej. Jeśli się zawaham, choć przez sekundę, jeśli chybię
choć o milimetr…
/Boże,
dokopałeś mi już w życiu tyle razy – i pewnie czerpałeś z tego jakąś
sadystyczną satysfakcję, bo inaczej już dawno by Ci się to znudziło – że twoim
pieprzonym obowiązkiem jest nie pozwolić mi chybić. Jesteś mi to winien.
/Jasne, grzeszyłem, grzeszę nawet w
tym momencie, bluźniąc na Ciebie, ale i tak jesteś mi to winien. Jesteś nam to
winien. Więc nie spieprz tego. Inaczej zacznę składać ofiary Thorowi. Może on
pofatygowałby się, by mnie wspomóc.
— I jak Barnes,
ptaszyna zbliża się do gniazda? — Słyszę głoś Bartona w komunikatorze i z
trudem hamuję chęć wzniesienia oczu ku górze. Ten tam i tak mi nie pomoże.
/O
Schmidt powiedzieć można wiele złego, ale nie to, że ma kiepski gust do hoteli.
Choć nie, jednak ma.
/Cały
hotel został zaprojektowany wokół dużego patio w centrum budynku. Większość
okien apartamentów znajduje się więc nie od strony ulicy, a od strony atrium.
Skąd w ogóle znam takie słowo jak "atrium"? W ogóle jest takie słowo?
Nie, dobra, teraz nie jest to ważne. Później kupię sobie słownik. Wracając więc
do atrium – gościom daje to nieco
więcej prywatności, bardziej znanym personom pozwala uniknąć paparazzi, a
snajperom ułatwia życie. Dlatego ja i Barton rozmieszczeni zostaliśmy kolejno
na wschodniej i północnej ścianie. Hydra może i ostatnio dorobiła się lepszych
strzelców – a może raczej nieco mniej do niczego? – ale i tak nie ma
porównania. Przestrzelę takiego z ośmiu tysięcy stóp, nim w ogóle zdąży choć
rozłożyć broń.
/Nie oni
są problemem. Zdecydowanie nie.
— Mówiłem, że nie będziemy stosować żadnego durnego kodu.
— Dlaczego? — Brzmi
na przesadnie zawiedzionego. — To pozwala
zacieśniać więzi.
— Nie mam najmniejszej ochoty na zacieśnianie z tobą
czegokolwiek — prycham. Przez chwilę chcę powiedzieć coś jeszcze, ale
rezygnuję, dostrzegając sygnaturę cieplną Schmidt na jednym z korytarzy. Wszystko
jest takie, jak opisała Swann – sojusznicy (czyli barwna gromadka i panna
Swann) podświetleni zostali na zielono, cywile na niebiesko, a wszystko, co
zostanie lub zostało zdefiniowane jako wróg – na czerwono. Nawet kretyn by się
w tym połapał. No chyba, że jest daltonistą. Wtedy miałby problem. Dzięki Bogu,
że Steve’owi to naprawiono. — Widzę cel — mówię, przełączając komunikator tak,
by wszyscy to słyszeli.
— Też ją mam. Jej
czerwień aż gryzie w oczy — mówi, przeciągając nieco „r”.
/Ignoruję go jednak i kontynuuję:
— Zbliża się od zachodu. Ma obstawę, czterech pachołków.
— Trójka to zwykli
ludzie. Czwarta osoba…
— To nie Red Death — wchodzę mu w słowo.
— Jesteś pewny, Buck?
/Skupiam wzrok na Rogersie, stojącym
obok Maximoff w jednym z pokoi zarezerwowanego przez Ericę Holstein apartamentu. Jeśli Maximoff niczego
nie spieszy, będą mieli element zaskoczenia.
— Tak. Upewnij się, że Maximoff nie pozwoli Schmidt was
wykryć.
—Maximoff cię słyszy — wtrąca z
przekąsem, ale ją ignoruję.
/Jest
nas zbyt mało, to fakt. Barton i ja mamy zapobiec dotarciu wsparcia, wyeliminować
każdego, kto spróbuje uciec, wypatrywać Arkady’ego. Maximoff ma zająć się Schmidt.
Steve van Horn. Swann ma zająć się alarmami, zabezpieczeniami i wkroczyć, jeśli
sytuacja z Rossowiczem wymknie się nam spod kontroli.
/Wilson
odpadł, ponieważ jego nowe skrzydła nie sprawdziłyby się w takim starciu. Zbyt
mała przestrzeń, zbyt duże ryzyko wykrycia.
/Lang odpadł, ponieważ Swann jeszcze
nie do końca opanowała sztukę zmniejszania istot żywych. Sprzęt – a i owszem,
dzięki temu udało jej się ukryć Jeta, ale ludzie… Och, lepiej nie wspominać
poprzedniej próby zmniejszenia Langa. Nieco… nieudanej.
— Barnes, widzisz
gdzieś Rossowicza?
— Nie — mówię tylko, skanując kolejne piętra.
— I to jest cholerny
problem — kwituje, a ja nie mogę się z nim nie zgodzić.
/Musi gdzieś tutaj być. Wiem, że gdzieś
tutaj jest. Tylko gdzie, do cholery?
To ogromna kupa mięśni i żelastwa, nie możemy go od tak zgubić.
/I wtedy dostrzegam go zbliżającego
się do północnej ściany.
— Barton, Red
Death się zbliża. Bądź…
/Pisk,
który rozlega się w komunikatorze, sprawia, że na chwilę wręcz głuchnę. Jest
tak głośny i tak wysoki, że niemal wżera mi się w mózg i zmusza do wyrzucenia
komunikatora w cholerę. Nawet kiedy leży pod przeciwległą ścianą, pisk wciąż
jest słyszalny.
/I kiedy mama wrażenie, że gorzej być
nie może, bo straciłem kontakt z resztą kolorowej bandy, padają również gogle.
/Co jest, do cholery?!
/Z
wściekłością odrzucam gogle, które roztrzaskują się o ścianę. Może i są
solidne, ale potrafię zniszczyć wszystko. Ale nie czas na to. Zdecydowanie,
kurwa, nie czas.
/Spoglądam w stronę okien apartamentu
Schmidt, ale jedynym, co widzę, jest błysk czerwonego czary-mary Maximoff.
Dadzą sobie radę. Muszą dać sobie
radę.
/Chwytam broń i otwierając drzwi
pokoju kulturalnym kopnięciem, ruszam w stronę gniazda Bartona, wyszarpując z
kieszeni zapasowy komunikator, tym razem nieco bardziej tradycyjny, bo
przypominający komórkę.
— Swann, bądź w pogotowiu. Red Death zbliża się do Bartona —
rzucam tylko, a potem dodaję, bo nie wiedzieć dlaczego i jakim prawem wypadło mi to z głowy: — Barton, idę w
twoją stronę.
/Brak odpowiedzi, tylko szum. Co jest,
u diabła?
/Wybiegając na główny korytarz, na
końcu którego znajdują się windy i szerokie schody prowadzące na sąsiednie
piętra, zwalniam kroku.
/Jak on to…? Kiedy…? Jak?
/U szczytu schodów leżą dwa trupy.
Kiedy podchodzę bliżej, dostrzegam ślady rozmazanej krwi na stopniach. Czyli
ktoś dociągnął tutaj te truchła, raczej nie obchodząc się przy tym z nimi zbyt
dokładnie.
/Mam je tak zostawić?
/Hydra
zadbała o to, by inni goście hotelowi nie sprawiali żadnego problemu i wynajęli
cały piętra. Jednak na parterze wciąż są ludzie. I choć Swann się o nich
zatroszczyła – och, te zacinające się elektroniczne zamki… – trupy na korytarzu
sprawią jednak nieco problemu. Zwłaszcza takie, które wyglądają na wyschnięte
na wiór. Sine, zapadnięte, z wyraźnymi żyłami i wytrzeszczonymi, nieco
zamglonymi oczami. Ugh. Nawet mnie nieco to rusza.
/W
końcu jednak macham na nie ręką i ruszam biegiem na górę, przeskakując po kilka
stopni. Wyciągam broń z przymocowanej do paska kabury, modląc się w duchu o to,
żebym nie musiał jej użyć. Może to głupie i naiwne, ale jednak wciąż mam
nadzieję, że jakiś cudem ja i Red Death nie wejdziemy sobie w drogę. Dziś nie
jest dzień, w którym chciałbym zginąć. A nawet jeśli, to cóż… to zdecydowanie
nie jest sposób, w który chciałby zginąć ktokolwiek. Zwłaszcza, że Rossowicz
jest jak kot – lubi bawić się ofiarą, nim ją wykończy.
/Widziałem to raz i mam wielką
nadzieję, że się to nie powtórzy.
/Przylegam do ściany i na kilka sekund staję w miejscu, nasłuchując każdego szmeru.
/Kroki.
/Ciche, ostrożne, ale jednak ciężkie.
Zapewne męskie. Na pewno nie należą do Red Deatha. Taka kupa mięcha stąpa o
wiele ciężej.
/Wsuwam
lufę broni do tylnej kieszeni, czekając aż potencjalny przeciwnik wyjdzie zza
ściany.
/Miałem rację. Mężczyzna, który mimo
cywilnego ubrania na pewno cywilem nie jest. Nie ta postawa, nie to zachowanie.
Najwyraźniej jeden z pachołków Schmidt.
/Schmidt.
Hydra. Cholerni snajperze… Nie. Nie to jest teraz priorytetem. Steve da radę.
/Kiedy facet wreszcie mnie zauważa, uśmiecham
się do niego i wykorzystując moment jego chwilowego zaskoczenia,
oplatam ramieniem jego szyję i odcinam mu dopływ powietrza na tyle, by stracił
przytomność, a potem odrzucam jego ciało na podłogę.
/Rozglądam się po korytarzu, przesuwam
delikatnym kopnięciem ciało tak, by
nie było widoczne na pierwszy rzut oka, a potem wyciągam broń i ruszam w stronę
Bartona.
/Wbiegając
jeden z bocznych korytarzy, przystaję. Z szoku. Chyba. Tak, tak można by to
nazwać. Szok. Co innego można by czuć
na widok korytarza wręcz uścianego wyssanymi z życia trupami? Na całe szczęście
to nie cywile. Przynajmniej po części. Kilka trupów ubrane jest w czarne
mundury, które łatwo przypisać Hydrze, nawet mimo braku charakterystycznego
emblematu. Kilka nosiło cywilne
ubrania.
/Na całe szczęście nie ma wśród nich
charakterystycznego, fioletowego wdzianka Bartona.
/Kiedy robię krok w przód, ściana po
mojej lewej pęka, gdy przedziera się przez nią żelazna macka. Odskakuję,
uchylając się, i robię to, cholera, w ostatniej chwili, bo macka wbija się w
przeciwną ścianę, dokładnie w miejsce, gdzie przed krótką chwilą znajdowała się
moja głowa.
/Ja pierdolę.
/Pewniej chwytam broń, wyciągając zza
pasa również nóż, który jakiś czas temu zgarnąłem z laboratorium Swann. Nadal
na niewiele się zda, ale i tak może okazać się bardziej pomocny od zwykłego
ostrza.
/Macka znika, wsuwając się z powrotem.
/Stoję w miejscu, nie mogąc się
ruszyć. Wie, że tu jestem. Gdzie dokładnie jestem, gdzie stoję. Czuje mnie,
musi mnie czuć, bo nie jestem zwykłym człowiekiem i da się wyssać ze mnie
znacznie więcej. Jeśli coś zrobię, ruszy za mną.
/Ale pieprzyć to, i tak po mnie
przyjdzie.
/Zrywam się z miejsca, rzucając się w
stronę końca korytarza, w stronę pokoju, w którym powinien być Barton. Docieram
do drzwi, nim Red Death choć zdążyć ruszyć swoje cielsko. Może i miałbym
przesrane, stając z nim do walki twarzą w twarz, ale spieprzać przed nim akurat
potrafię.
/Drzwi
do pokoju są wywarzone. Wpadam do środka, niemal potykając się o leżące na
podłodze ciało, z którego czoła wystaje elektryczna strzała. Nieco inna od tej,
którą zapamiętałem, więc być może mocniejsza? Czyżby Barton przysmażył
hydrowiczowi mózg? Nie… Jednak żyje.
/Zerkam w bok i prycham – i jest w tym
coś histerycznego – widząc wycelowaną
we mnie strzałę. Opuszcza nieco łuk, orientując się, że to ja.
— Popieprzyło cię, Barton?! Zbieraj du… — przerywam, słysząc
głośny huk dobiegający z korytarza. Kurwa.
— Spieprzamy stąd i to w cholernych podskokach.
— Gdzie? Niby tam?! — Wskazuje w stronę drzwi, napinając łuk.
— Skoro to jest twój genialny plan, to proszę, prowadź. Dzięki temu ja będę
mieć większe szanse.
/Cofam się o krok, szukając
jakiejkolwiek drogi ucieczki. I nie znajduję, kurwa, żadnej.
/Kiedy ścianę przebijają dwie metalowe
macki, z trudem powstrzymuję się przed skuleniem lub ślepą ucieczką gdzieś
przed siebie, najpewniej wprost ku śmierci. A może lepiej sztucznie tego nie
przedłużać?
/Niemal
bezwolnie wstrzymuje oddech, kiedy Barton wbija strzały w rogi po lewej stronie
ściany i w pobliżu drzwi. A potem czeka.
/Więc czekam razem z nim – na śmierć – bo nie wiem, co innego mogę
teraz zrobić. Nie mogę tam wpaść, oczekując cudu.
/Napinam mięśnie i uginam nogi,
gotując się do ataku, gdy ściana pęka, zniszczona zaledwie jednym kopnięciem
Red Deatha.
/Jest nawet wstrętniejszy niż
zapamiętałem. I, kurwa, większy.
/Powoli
wciąga macki, uważnie nam się przyglądając. Nic jednak nie mówi, nie rusza się.
Kątem oka zerkam Bartona, który wystukuje palcami rytm obok jednego z zamontowanych
na łuku przycisków. Nigdy nie interesowałem się ich zastosowaniem, to nie jest
broń dla mnie, ale niech Bóg teraz sprawi, że da nam to trochę czasu.
/Kiedy Rossowicz robi krok naprzód,
Barton przyśpiesza rytm, a później naciska przycisk i prostuje palce, dając mi
znak. Kiedy tylko cały mechanizm złożony z czterech wbitych w ścianę strzał
zaczyna działać, a Rossowicz ugina się pod siłą rażącego go prądu, chwytam
ramię Bartona i ciągnę go w stronę drzwi, mając nadzieję, że uda nam się uciec
jak najdalej.
/Choć cała ta sytuacja trwa zaledwie
kilkanaście sekund, mam wrażenie, że czas nieco zwolnił.
— Swann?! — Odwracam się w stronę Bartona niemal krzycząc.
Sam nie wiem dlaczego to robię, ale nie potrafię zmusić się do mówienia ciszej.
Może mam nadzieję, że dzięki temu zrozumie o co mi chodzi? To naiwne, ale
nadzieja umiera przecież ostatnia.
— Komunikator wysiadł…
/Barton
już otwiera usta, by powiedzieć coś jeszcze, ale metalowa macka przebija się
przez ścianę i owija wokół jego kostki, powalając na ziemię i ciągnąc w swoją
stronę. Wygina się, próbując uderzyć mackę łukiem, ale to sprawia tylko, że ta
przyśpiesza.
/Oddaję
dwa strzały i szybko orientuję się, że jest to bezowocne, bo kule zwyczajnie
odbijają się od metalu. Powinienem to wiedzieć, w końcu z protezą było
podobnie, ale jednak warto sprawdzić.
/Mocnym ruchem wbijam więc ostrze
między łuski macki, ale nie wszystko idzie tak, jak oczekiwałem. Macka zamiast
się rozluźnić i puścić nogę Bartona, najpierw uderza jego ciałem o ścianę, a
dopiero później go odrzuca.
/Nie czekając ani chwili, chwytam go
pod ramiona i przeciągam jak najdalej zdążę, w jak najkrótszym czasie. Nie
łudzę się nawet, że zdążyłbym gdzieś uciec.
— Kurwa mać! — klnę widząc, że skóra Bartona nabrała lekko
sinego odcienia, a wszelkie żyłki i naczynka stały się bardziej widoczne.
Zdążył coś z niego zassać.
/I wtedy pieprzona KGBestia
wydostaje się na korytarz.
/Opieram
Bartona o ścianę i zabieram jego łuk, jednym ruchem składając go w… A pieprzyć
w co, grunt, że nada się do wbicia Rossowiczowi w czaszkę.
/Obracam tę… specyficzną broń białą,
która nie ma konkretnej nazwy, w dłoniach, śledząc wzrokiem ruchy macek Red
Deatha. Nóż wciąż tkwi między łuskami lewej macki, najwyraźniej nie pozwalając
jej się w pełni zwinąć.
/Mierzę go wzrokiem, uginając nogi jak
do skoku, i staram się jak najbardziej odgrodzić go od Bartona.
— Arkady. Nie
musisz tego robić — mówię, choć wiem, że to na nic. To żadna manipulacja, on po
prostu lubi to robić.
/W odpowiedzi obnaża zęby.
— Żołnierz.
/Od czubka głowy po podeszwy stóp wstrząsa mną zimny dreszcz.
/Nie
bój się. Tylko się go nie bój.
/Nie musisz się go bać. Nie jesteś w
niebezpieczeństwie.
/Ty jesteś
niebezpieczeństwem.
/I mu o tym, cholera, przypomnisz.
/Uderzam łukiem lecącą w moją stronę mackę, a potem szybkim
ruchem wyjmuję broń i kilkukrotnie strzelam Rossowiczowi w klatkę, w miejsce,
gdzie powinien mieć serce. Nie tracę
czasu, bo wiem, że za kilka sekund rany się zagoją. Zbliżam się do niego na
tyle, by wyciągnąć z macki nóż, jednocześnie starając się odpierać wszystkie
jego ciosy. Nie atakuję go, na razie staram się tylko bronić. Jest silniejszy,
jednak ja jestem szybszy, co daje mi jakieś szanse.
/Kiedy uderzam
łukiem w jego skroń, starając się zdekoncentrować go choć na moment, metalowa macka
zaciska się wokół mojej szyi. Druga wyrywa mi łuk z dłoni, więc mocniej
zaciskam palce na rękojeści noża, by nie stracić także jego. Jeśli niczego nie
schrzanię, mogę wykorzystać tę sytuację na swoją korzyść.
/Uderza mną kilkukrotnie o ścianę, a potem podchodzi
bliżej, by przycisnąć przedramię do macki opierającej moją szyję, podduszając
mnie jeszcze bardziej. Zaczyna się bawić.
Jak jedzeniem.
/Nie ze mną takie zabawy.
/Wsuwam metalową dłoń między szyję i mackę, a potem zaciskam
na niej palce, starając się rozluźnić nieco ucisk. Nie tylko po to, by móc
wziąć oddech, ale też po to, by mieć lepszy dostęp do jego ręki.
/Kiedy spogląda na mnie krwistymi oczyma, w których nie
sposób jest odróżnić tęczówki czy źrenice – wszędzie jest czerwień, jakby krew zalała
jego oczy – wbijam zęby w jego przedramię
i zaciskam szczękę, chcąc zmusić go do uwolnienia mojej szyi z uścisku. Bez
skutku, choć zaskoczenie w jego oczach jest łatwo zauważalne.
/Och, pieprzyć to.
/Zaciskam zęby, mocniej wgryzając się w jego rękę, i
nie przerywam nawet wtedy, gdy krew zalewa mi usta. Odgryzę mu tę cholerną
rękę, jeśli będzie trzeba.
/I robię to, robię to, do cholery. W pełni zaciskam szczękę,
zęby obijają się o siebie, gdy czuję w ustach krew i posmak surowego mięsa,
fragmentu cholernego ramienia, który mu odgryzłem, i wbijam nóż wprost w skroń
Red Deatha. Rzuca mną przez korytarz, wyjąc niczym zwierzę i zatacza się.
/Uderzam o ścianę, pozostawiając w niej spore wgniecenie i
wypluwam całą tę krew, tę żółć, to cholerne ludzkie mięso, które miałem w
ustach, i wciągam powietrze niczym wyrzucona z wody ryba.
/Wypluwam kolejną porcję żółci, kątem oka spoglądając na
Bartona. Wygląda już nieco lepiej i…
/Słyszę metaliczny brzdęk uderzającego o ziemię ostrza.
/Dźwigam się na przedramionach i spoglądam na Rossowicza. Nie ma kurwa opcji, żeby wciąż stał na
nogach jak gdyby nigdy nic. Wbiłem mu pieprzony nóż wprost do mózgu.
/I wtedy metalowa macka oplata moją nogę.
/W swoim życiu poznałem wiele rodzajów bólu, ale to… Nie
jestem wstanie nawet krzyczeć.
/Mam wrażenie, że ktoś obdziera moją nogę ze skóry, odrywa
mięśnie od kości, soli rany, a potem podpala, by ogień mógł rozejść się po
całym ciele.
/To był ogień znacznie gorszy od ognia, ból znacznie
potężniejszy od bólu.
/Mam wrażenie, że spadam długim tunelem, w cholerną przepaść, a ból spada wraz ze mną, ostry i
przeszywający, jednocześnie zimny jak okowy lodu i gorący jak ogień piekielny.
/Może nie mieliśmy racji, może piekło jednak istnieje i to do
niego się zbliżam? Może jeśli teraz spadnę, nikt mnie nie znajdzie?
/A potem ból powolnie znika, wycofuje się z ciała,
promieniuje tylko z nogi. Pieprzona macka musiała pogruchotać mi kości.
/Ale to nic. To tylko złamanie, dawałem sobie radę z gorszymi
rzeczami.
/Uchylam powieki, choć nie wiem nawet kiedy je zamknąłem, i
wstrzymuję powietrze, czując krople wody na skórze.
/Woda? Skąd tutaj woda?
/Och, alarm przeciwpożarowy.
/Dźwigam się i opieram plecami o ścianę, by lepiej widzieć
rozgrywającą się przed sobą scenę.
/Jestem w małym… szoku? Tak, to byłoby chyba dobre
określenie.
/Metalowe macki owijają się wokół ciała Red Deatha, przebijają
przez nogi, powalając na ziemię, i oplątują wokół nóg, by pnąc się wyżej i
zacisnąć wokół szyi.
/Przekręcam głowę w bok, by spojrzeć spode łba na zbliżającą
się Swann.
— Dłużej to
się, do cholery, nie dało?
— Problem z
łącznością — mówi, jakby miało to cokolwiek wyjaśnić.
— Ponoć jesteś
cholerną technopatką.
— Jestem —
potakuje. — Jednak nie wiem, co wywołało zakłócenia. Nie była to zwykła awaria.
/Podpierając się ściany, wstaję i zaciskam zęby, gdy prostuję
i podpieram się na złamanej nodze.
/To nic.
/Zerkam w stronę Bartona, ale kątem oka dostrzegam jasny
rozbłysk światła. Gdy spoglądam w tamtą stronę, orientuję się, że Red Deatha
nie ma.
/Cholerna wiedźma.
***
— Schmidt
zniknęła, gdy tylko zorientowała się, że sytuacja wymyka jej się spod kontroli —
wyjaśnia Steve. — Udało nam się jednak obezwładnić van Horn, a T’Challa już
szykuje dla niej celę. Też jest ciekaw wszystkiego, co uda nam się z niej
wyciągnąć.
— Wiedźma
wróciła jednak po Rossowicza — wtrącam, ocierając z twarzy zmieszaną ze śliną
krew.
— Był dla niej
cenny ze względu na swoje umiejętności. To zrozumiałe.
/Kiwam głową, a potem odwracam głowę i przymykam oczy, by dać
mu do zrozumienia, że nie mam ochoty na dalszą rozmowę.
/Załapał.
— Facet, ty naprawdę odgryzłeś mu
kawałek ręki? — zagaduje Barton, dając mi słabego kuksańca w bok.
/Otwieram
jedno oko, spoglądając na niego.
— Ta. Chyba nawet kawałek
połknąłem, więc… Nie mówmy o tym nigdy więcej.
/Uśmiecham
się krzywo, na co parska rozbawiony.
— Wypadałoby podziękować za to, że
nie dałeś mu zrobić ze mnie wyschniętego rodzynka, co?
— Nie zrobiłem tego dla ciebie.
— Tak bardzo mnie uwielbiasz, że
zrobiłeś to dla siebie? — zagaja, ale to ignoruję.
— Och, pieprz się — kwituję.
/Nie muszę
mu się tłumaczyć. Wystarczy, że ja znam powody.
***
N:... że sobie tak tylko żartowałam :P To jeszcze nie teraz.
Uhuh, Bucky Szablozębny.
OdpowiedzUsuń"Ty jesteś niebezpieczeństwem. I mu o tym, cholera, przypomnisz." – to mi się najbardziej spodobało, muszę przyznać. Bucky wie, jak siebie samego zagrzać do boju. Oprócz tego to doskonała wewnętrzna zagrywka. Jakby sam zapomniał, że jest niebezpieczny i najpierw sobie musiał o tym przypomnieć, dopiero później Red Death’owi (?). Jest w tym jakiś element samokontroli, który Bucky chyba nauczył się już wykorzystywać.
No i jestem ciekawa, co powiedziałby Sam, gdyby już dowiedział się o tym odgryzionym kawałku cielska.
Wiem, że to wszystko jest z perspektywy Bucky’ego i przedstawia wszystko wokół niego, ale jednak trochę brakuje opisu sytuacji z próby "przechwycenia" Schmidt. Chociaż może to i dobrze, bo można o to wypytać Steve'a i nie ma się wszystkiego na tacy.
Taki żart, że prawie serce podeszło mi do gardła, kiedy pan Red Death dorwał się do Clinta. I ubolewam nad "To jeszcze nie teraz", bo wciąż się zastanawiam, na kogo czeka szkielet w pelerynce z kosą w ręku.
Więc czekam na słynne niesienie Bucky'ego na rękach Steve, skoro ma złamaną nogę xD To jest must have xD A może to zginie ktoś z nie naszych? A awaria nie była przypadkowa pewnie, nie? I mimo wszystko brawo dla Bucky'ego za rękę, przecież to nie byle kogo ręka a jemu się udało.
OdpowiedzUsuń