12 września 2016

#53 (Bucky)

N: Przeklinam dzień, w którym postanowiłam postawić na nanoczipy. Tworzę teraz takie teorie pseudomedyczne, że aż mnie to boli :P

Idę w stronę pewnego wydarzenia z komiksów, może ktoś zgadnie jakiego.

Motyw ze Steve’m, o którym wspominałam Astrid, przerzuciłam do następnej notki. Mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone.
***
wrzesień 2016

/Bucky od samego rana był nie w humorze, czego nie dało się nie zauważyć.

/I bardzo dobrze pomyślał. Nie był głupi, wiedział, że Steve knuje coś za jego plecami i to już od dłuższego czasu, choć nie wiedział jeszcze czym to dokładnie jest. Ale i tak mu się to nie podobało. Z nich dwóch to on był tym, który knuł po kątach i zmiana tego stanu rzeczy zdecydowanie nie była mu na rękę.

/Problemem było też to, że nie bardzo miał z kim o tym pogadać. Steve odpadał z oczywistych względów. Wilson tak samo, od razu zacząłby pewnie… Zacząłby pewnie go… umoralniać. Tak, tego słowa chyba szukał.

/Ostatnio miał z tym coraz większe problemy, coraz trudniej było mu utrzymać myśli w ryzach. Nie potrafił sformułować ich w jednym języku. Były dziwną mieszanką znanych mu języków, nieskładnych zdań, wyrwanych z kontekstu słów przepływających przez jego umysł. Angielski, rosyjski, niemiecki, francuski, mandaryński, języki, które znał, ale których nazw nie pamiętał – wszystko to doprowadzało go do szału, razem z migrenami, które przybierały na się, nie raz niemal wyciskając mu łzy z oczu.

/Nie wiedział komu o tym powiedzieć i czy w ogóle powinien to robić.
/Steve odpadał, przejmowałby się tym za bardzo. Nie chciał truć Wilsonowi, Langa znał zbyt słabo, Maximoff nie ufał, Antaliję niedawno odprawili, oddając ją pod opiekę Carter.

/Wiedział, że nie chciała wracać do SHIELD, ale udało im się przekonać ją do tego, że można zaufać oddziałowi Coulsona, który w nie ma nic wspólnego z SHIELD, które znała. Sharon Carter wzięła ją pod swoje skrzydła, zapewniła dach nad głową i bezpieczeństwo, a Antalija mogła choć częściowo wrócić do ludzi, których znała.
/To dobrze, wszystko dobrze, ale Bucky i tak… i tak poczuł… Nie potrafił znaleźć dobrego słowa. Było mu trochę… żal? Tak, chyba tak można to nazwać.

/Pozwolił jej się nawet objąć i choć te kilka sekund uścisku ciągnęło mu się niemal w nieskończoność – wciąż nie lubił, gdy ktoś go dotykał, nie cierpiał tego – jego cholerny umysł podsunął mu obraz sprzed kilku miesięcy – z trudem dotarło do niego, że niemal sprzed roku – kiedy żegnał inną kobietę, pieprzonym zbiegiem okoliczności także Ukrainkę. A może to raczej ona żegnała jego? Nie pamiętał co wtedy mówiła, o co dokładnie chodziło, ale pamiętał za to, to że go wtedy pocałowała. Nie tak naprawdę, ale była to najbliższa pocałunkowi rzecz, jaką zrobił przez ostatnie dekady. Zimowy Żołnierz się nie całował. Nigdy. Z nikim.
/Czasem o niej myślał, zastanawiał się nad tym, co by było gdyby. Może gdyby nie dała im się wtedy zabić – był niemal pewien, że im na to pozwoliła, nie zaskoczyliby jej w taki sposób, nie wiedział tylko dlaczego – powiedziałaby mu w końcu o tym wszystkim, może jakoś daliby radę i pozwoliłaby mu się porwać gdzieś, gdzie im… intryga Zemo by nie dotarła, gdzie nawet Steve by go nie znalazł. Znalazłby takie miejsce, znalazł, gdyby tylko chciała. I, kto wie, może i ona z czasem zechciałaby jego?

/A najzabawniejsze w tym wszystkim było to, że zapomniał jak było jej na imię.

/Odbił kubek pełen wystygłej kawy między dłońmi i przeklął, kiedy ta ulała się na blat kuchennej wysepki, przy której przysiadł. 
/Jak zwykle. Zawsze coś musiało się spieprzyć. Może i tym razem było to tylko wylanie pieprzonej kawy na wypucowany blat, ale… To było niemal jak kropla przelewająca czarę.

/Przez moment, krótki moment miał ochotę zawyć.

/Znów coś spieprzył. Kolejny, cholerny raz. Nie powinno go to dziwić, przecież co chwilę coś chrzanił. Nigdy nie potrafił zrobić niczego w pełni dobrze. Był…

— Wszystko w porządku, James?

/Spojrzał spode łba na wpatrującą się w niego Maximoff.
/Stała tam, w drzwiach, w czerwieni – zawsze w tej cholernej czerwieni, wykręcając palce.

/To był tylko teatr – te jej niby nerwowe gesty, sztywne ruchy dłoni. Wiedział to. Nie mógł nie dostrzec błysku w jej oczach, nie był ani idiotą, ani ślepcem.
/To Steve kazał jej na niego wpadać? Tak, to trzymałoby się kupy. To Steve, ona nie… To Steve.
/Jak zwykle. To ten cholerny Steve musiał kazać jej go pilnować. Jak jakieś pieprzone dziecko. Dlatego wciąż łypała na niego okiem, gapiła się na niego w ten pieprzony, przenikliwy sposób.
/Jak wiedźma.

— W cholernym porządku — mruknął tylko, szukając w zasięgu wzroku czegoś, czym mógłby zetrzeć kawę. Niczego takiego jednak nie dostrzegł, przeklinając pod nosem.

/Maximoff machnęła jednak ręką, podrywając złożony w równą kostkę kuchenny ręcznik leżący na jednej z szafek, rzucając nim w jego stronę.
/Burknął pod nosem coś, co przy odrobinie dobrej woli można by zrozumieć jako „Dzięki”, i zajął się czyszczeniem blatu. Z dość marnym skutkiem, ponieważ z każdym ruchem mazał go tylko bardziej.

/Przeklął głośno, rzucając ręcznikiem za siebie, przez kuchnię, i oparł czoło o dłonie, podpierając łokcie o ten cholerny, pomazany blat.
/Bez wątpienia miał jeden z tych dni, w których nawet najmniejsza pierdoła doprowadzała do na skraj wytrzymałości.
/Ostatnio miał wiele takich dni. Zbyt wiele.

— Czego? — burknął, wciąż czując na sobie uważne spojrzenie Maximoff, i zaciskając palce prawej ręki na kubku.

— Rozumiem cię. Też miałam plany — zaczęła, podchodząc bliżej i wykręcając palce. — Ale potem spotkało mnie to… — Zerknęła na swoje palce, po których przeskoczyło kilka czerwonych iskier, i kontynuowała: — I wszystko się zmieniło. Niby wciąż jestem taka sama, przynajmniej część mnie taka jest, ale… Ludzie tego nie widzą. — Uśmiechnęła się lekko. — Boją się. I to chyba sprawia, że jesteśmy podobni.

/Nie wytrzymał i parsknął.
/W myśli wkradł się mandaryński. Z trudem posługiwał się angielskim.

— Poważnie uważasz coś takiego za pocieszenie? Nie ogarniasz tego tematu, nie? — Spojrzał na nią na wpół rozbawiony, na wpół… pusty, i zanim choć zdążyła odpowiedzieć, dodał: — Oczywiście, że nie. Najlepszym pocieszeniem byłoby „Nie ma takich jak ty”, „Nie było nikogo na twoje miejsce”, „Nie ma nikogo podobnego do ciebie”. Ale oczywiście, że ty tego nie wiesz — parsknął. — Chcesz wiedzieć dlaczego? Bo nie jesteśmy podobni. I wiesz jaka jest największa, cholerna różnica pomiędzy mną i tobą, pieprzona wiedźmo? — wychrypiał wreszcie, spoglądając na nią wzrokiem tak pustym, jak tylko był w stanie przywołać. Wiedział doskonale jak ją to odrzuca, nie był ślepy. — Ty tego chciałaś, więc przestać udawać ofiarę, Maximoff. Eksperymentowali na tobie, bo tego chciałaś. Ludzie ginęli, bo tego chciałaś. To nazywa się morderstwo — wyjaśnił, zaciskając mocniej palce i rozbijając trzymany w ręku kubek, i ignorując całkowicie dolną wargę Maximoff, która zadrgała ostrzegawczo. — I niektórzy "podobni do mnie" urwaliby ci łeb za pieprzenie takich bzdur, przedtem użynając ci łapy w łokciach.

/Wstał, przewracając krzesło, na którym siedział, i w kilku szybkich krokach znalazł się przy drzwiach, nawet nie oglądając się za siebie.
/Coś go jednak tknęło, więc rzucił jeszcze za siebie: „Biegnij poskarżyć się Rogersowi, droga wolna. On i tak wybierze mnie”, zanim wyszedł. Wiedział, że może powinien był ugryźć się w język, że może przesadził, ale nie obchodziło go to, nie teraz. Wiedział też jednak, że ma rację, i że tak właśnie jest. Steve stanie za nim murem, nie dopuszczając do siebie myśli, że Bucky jest dupkiem, bo tego chce. Nie, Steve będzie pewnie dalej zaślepiony, dalej będzie skakał obok niego, będzie szczęśliwy jakby wygrał na loterii za każdym razem, kiedy Bucky zgodzi się porozmawiać z nim o odpowiednich specjalistach, kiedy popracuje z nim nad "listą rzeczy do zrobienia" jak ją roboczo nazwał. Pył prze-kurwa-szczęśliwy, kiedy Bucky zgodził się spotkać z psychiatrą, którego mu polecił.

/Głowa pękała mu, jakby ktoś zamknął mu w czaszce włączony na pełne obroty młot pneumatyczny.
/Angielski mieszał się z rosyjskim.

/Przycisnął dłonie do skroni, zginając się w pół na kilka sekund.

/Miewał takie naprawdę – krótkie, bolesne ukłucia, jak trafnie wbita szpila – już od kilku tygodni, ale ostatnio stawały się coraz silniejsze. Dziękował Bogu, że choć nie stawały się dłuższe. Ani częstsze. Nie wytrzymałby tego.
/Nie wiedział co się dzieje, nie wiedział dlaczego to się dzieje. Był wściekły.

/Szukał winnych. Winił Maximoff, winił Swann, ponieważ wiedział, że nikt inny nie jest w stanie doprowadzić go do takiego stanu.
/Winił Maximoff i nawet nie próbował udawać, że jest inaczej.

/Zacisnął zęby, skulił się bardziej.

/Zamrażanie na początku też bolało, bolała go skóra, bolały go kości i głowa. Głowa bolała go bardzo długo, bolała bardzo mocno.
/Ale potem nie czuł nic. Nicość była dobra.
/Potrzebował teraz tej nicości

— Czyś ty zwariował?! — usłyszał za sobą i na początku nie potrafił dopasować głosu do właściciela. — Mam ochotę cię uderzyć, Bucky, naprawdę. Co znów nagadałeś Wandzie? — głos brzmiał na zdenerwowany, zbliżając się coraz bardziej, ale załamał się na ostatnim wyrazie, zmieniając ton. — Bucky? Wszystko w porządku?

/Zacisnął zęby jeszcze mocniej, nie przejmując się tym, że jeszcze chwila, jeszcze jeden mocniejszy ucisk i złamie protezy.
/Zgiął się wpół, kręcąc głową, starając się odgonić natrętne myśli, głośny pisk i przeciągły ból.

/Steve.

/Ten głos to Steve, musi skupić się na Stevie.

/Przykucnął, mając wrażenie, że zaraz zasłabnie albo zwymiotuje.

Bucky…?
***
/Bucky nawet lubił T’Challę.
/Ale to nie znaczyło, że od razu jakoś szczególnie mu ufał. Był jednak bardziej skłonny uwierzyć jemu niż Swann, więc bez żadnych protestów pozwolił zaprowadzić się Steve’owi do laboratorium. Nie poszedłby tam sam, nie pozwoliłby wsadzić się do tego urządzenia, które przypominało mu to cholerne krzesło.

/Tomograf.
/To był tomograf. Pamiętał, bo Steve śmiał się ostatnio, że może pomalować w jakieś wesołe obrazki, żeby Bucky przestał się go bać. Uderzył go wtedy w ramię, każąc mu przestać stroić sobie z niego żarty, ale teraz zmienił jednak zdanie. To nie byłby głupi pomysł. Mógłby patrzeć na barwną obudowę, zamiast na skonsternowanego T’Challę, przyglądającego się jego wynikom.

/Pamiętał, że skierował go jeszcze na rezonans i na badania o dziwnych, skrótowych nazwach, których nie pamiętał.

/Steve wyszedł na chwilę, dosłownie na moment, i dziękował Bogu, że Pantera wybrał właśnie ten moment na poruszenie jego problemu.

— Bucky — zaczął. — Chciałbyś poczekać na kapitana?

/Przyjrzał mu się uważnie, zapewne bez problemu dostrzegając jego zdenerwowanie, ale nie skomentował tego.

— Nie — wychrypiał tylko, kręcąc głową. — Wal.

— To niepokojące, ale twoje wyniki pogorszyły się od ostatniego badania kontrolnego — powiedział, spoglądając na wyniki. Bucky wiedział jednak, że wciąż na niego zerka. — Przed miesiącem średnia aktywność w płacie czołowym wynosiła już blisko sześćdziesiąt procent, teraz nastąpił jednak spadek. Zaledwie pięćdziesiąt dwa procent.

— Mówiłeś przecież, że jestem na dobrej drodze, czymkolwiek ta droga, cholera, miało być — zaprotestował, starając się nie dopuszczać do siebie tej informacji.

/Nieskutecznie.

— Byłeś. Jednak… — przerwał i ściągnął nieznacznie brwi, zaczytując się w coś na trzymanym przez siebie tablecie. — Przyznaję, że te odczyty są dla mnie nie do końca zrozumiałe.

— Jak to?

/Był zdziwiony, jasne, że był, bo skoro Pantera czegoś nie rozumiał, musiało być naprawdę źle.

— Wszystko wskazuje na to, że tendencja spadkowa się utrzyma. — Przysunął sobie krzesło, na którym przysiadł. Bucky opuścił wzrok na jego trampki. Od dawna śmieszyło go to, jak czasem ubiera się król. — Winne najpewniej są nanoczipy — wyjaśnił. — Jakby ktoś… — przerwał na moment, szukając jak najprostszych słów, by przekazać swoje odkrycie. — Włączył im tryb powolnej autodestrukcji niektórych układów.

— Swann nie może ich wyłączyć?

— Sęk w tym, że nie — odpowiedział i nim Bucky zdążył zaprotestować, dodał: — Martwe mogłyby wyrządzić jeszcze więcej szkód. Są rozmieszczone w strategicznych miejscach twojego mózgu, nie pozwalając w pełni zregenerować się neuronom. Jednak częściowo… Jakby to powiedzieć, zastępują niezregenerowane fragmenty. Jeśli zostałyby po prostu  wyłączone, przepływ informacji i sztuczne połączenia pomiędzy neuronami zostałyby przerwane, a to mogłoby mieć poważne konsekwencje.

— To może mogłaby to jakoś… naprawić? — spytał, przejeżdżając palcami po włosach i spoglądając na T’Challę z nieukrywaną nadzieją.

/Ten pokręcił jednak głową.

— Nie naprawiłaby tego bez bezpośredniego kontaktu. Zbyt wiele części uległo już uszkodzeniu. Nie obeszłoby się bez zastąpienia ich.

— Więc… — zaczął i westchnął ciężko. Lepiej być nie mogło. Poważnie. — Więc?

— Najlepszym rozwiązaniem byłoby wyjęcie ich.

/Bucky nieco się ożywił.

— No to kiedy będą mnie kroić?

/Spojrzenie T’Challi ostudziło jednak jego entuzjazm.

— To nie jest prosta operacja, Bucky.

/Uniósł dłoń, przerywając mu. W tej chwili miał głęboko gdzieś to, że rozmawia z królem.

— Czyli nie będziecie mnie kroić, tak? Więc co, będziecie patrzeć jak się sypię, wszystko skrzę… sobie skrzętnie notując? — zająknął się.

/T’Challa wciąż był jednak zupełnie spokojny. Jak niemal zawsze.

— Nie. Postaramy się znaleźć rozwiązanie tego problemu.

/Pokiwał głową, opierając ją o wsparte na kolach ramiona.

/Znów się pieprzyło.

/Znów wszystko się pieprzyło.

/A on będzie musiał powiedzieć o tym Steve’owi.

***

2 komentarze:

  1. Gdybyś nie mówiła, że tworzysz pseudomedyczne teorie, nikt by się nie skapnął :P
    Myślę jakie to wydarzenie i myślę, i pierwsze co wymyśliłam, to Kosteczka. I pewnie nie trafiłam.

    Ale przechodząc do meritum - właśnie zdałam sobie sprawę, jak wiele racji ma Bucky zarzucając Wandzie pewnego rodzaju... hipokryzję? Trochę mało kulturalnie wyraził swoje zdanie, ale cóż, to Bucky. Zdenerwowany Bucky. Nie, wróć - wkurwiony i cierpiący Bucky. Choć mam też wrażenie, że nie do końca zrozumiał, co chciała mu przekazać. Wyraźnie mówiła, że to, że ludzie nie dostrzegają ich dobrych stron, czyni ich do siebie podobnymi, a nie stricte to, że są wynikami jakichś eksperymentów. Przynajmniej tak to odebrałam. Ale nie można się Bucky'emu dziwić takiej reakcji. Tym bardziej, kiedy dostaje tak wiele bodźców na raz.

    A te "On i tak wybierze mnie" tak mnie rozbawiło, choć chyba nie powinno, że musiałam odczekać chwilę, żeby móc spokojnie przeczytać. Dziwne mam poczucie humoru, ale wyobraziłam go sobie kłócącego się z kimś o względy Stevena i tupiącego przy tym nóżką. Przepraszam!

    A na koniec powiem, że szkoda mi naszego ulubieńca bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. I nie wiem dlaczego.

    OdpowiedzUsuń
  2. Powiem brzydko- ale dojebał Wandzie. Ale cóż miał rację i do opinii o niej no i do Steve.. Coś czuję, że on każdej potencjalnej przyszłej pani Rogers by to mówił i z potencjalnej stawałyby się niedoszłymi xD
    Już ma źle więc za niedługo będzie dobrze, co? T'Challa mimo wysokich temperatur potrafi myśleć, więc coś wymyśli nie?

    OdpowiedzUsuń