N: Przeklinam dzień, w którym
postanowiłam postawić na nanoczipy. Tworzę teraz takie teorie pseudomedyczne,
że aż mnie to boli :P
Idę w stronę pewnego wydarzenia z
komiksów, może ktoś zgadnie jakiego.
Motyw ze Steve’m, o którym
wspominałam Astrid, przerzuciłam do następnej notki. Mam nadzieję, że zostanie
mi to wybaczone.
***
wrzesień
2016
/Bucky od
samego rana był nie w humorze, czego nie dało się nie zauważyć.
/I bardzo dobrze pomyślał. Nie był głupi, wiedział,
że Steve knuje coś za jego plecami i to już od dłuższego czasu, choć nie
wiedział jeszcze czym to dokładnie
jest. Ale i tak mu się to nie podobało. Z nich dwóch to on był tym, który knuł po kątach i zmiana tego stanu rzeczy
zdecydowanie nie była mu na rękę.
/Problemem
było też to, że nie bardzo miał z kim o tym pogadać. Steve odpadał z
oczywistych względów. Wilson tak samo, od razu zacząłby pewnie… Zacząłby pewnie
go… umoralniać. Tak, tego słowa chyba szukał.
/Ostatnio
miał z tym coraz większe problemy, coraz trudniej było mu utrzymać myśli w
ryzach. Nie potrafił sformułować ich w jednym języku. Były dziwną mieszanką
znanych mu języków, nieskładnych zdań, wyrwanych z kontekstu słów
przepływających przez jego umysł. Angielski, rosyjski, niemiecki, francuski,
mandaryński, języki, które znał, ale których nazw nie pamiętał – wszystko to
doprowadzało go do szału, razem z migrenami, które przybierały na się, nie raz
niemal wyciskając mu łzy z oczu.
/Nie wiedział komu o tym
powiedzieć i czy w ogóle powinien to robić.
/Steve odpadał, przejmowałby się tym
za bardzo. Nie chciał truć Wilsonowi, Langa znał zbyt słabo, Maximoff nie ufał,
Antaliję niedawno odprawili, oddając ją pod opiekę Carter.
/Wiedział,
że nie chciała wracać do SHIELD, ale udało im się przekonać ją do tego, że
można zaufać oddziałowi Coulsona, który w nie ma nic wspólnego z SHIELD, które
znała. Sharon Carter wzięła ją pod swoje skrzydła, zapewniła dach nad głową i
bezpieczeństwo, a Antalija mogła choć częściowo wrócić do ludzi, których znała.
/To dobrze, wszystko dobrze, ale Bucky
i tak… i tak poczuł… Nie potrafił znaleźć dobrego słowa. Było mu trochę… żal?
Tak, chyba tak można to nazwać.
/Pozwolił
jej się nawet objąć i choć te kilka sekund uścisku ciągnęło mu się niemal w
nieskończoność – wciąż nie lubił, gdy ktoś go dotykał, nie cierpiał tego – jego
cholerny umysł podsunął mu obraz sprzed kilku miesięcy – z trudem dotarło do
niego, że niemal sprzed roku – kiedy
żegnał inną kobietę, pieprzonym zbiegiem okoliczności także Ukrainkę. A może to
raczej ona żegnała jego? Nie pamiętał co wtedy mówiła, o co dokładnie chodziło,
ale pamiętał za to, to że go wtedy pocałowała. Nie tak naprawdę, ale była to
najbliższa pocałunkowi rzecz, jaką zrobił przez ostatnie dekady. Zimowy
Żołnierz się nie całował. Nigdy. Z nikim.
/Czasem o niej myślał, zastanawiał się
nad tym, co by było gdyby. Może gdyby nie dała im się wtedy zabić – był niemal
pewien, że im na to pozwoliła, nie zaskoczyliby jej w taki sposób, nie wiedział
tylko dlaczego – powiedziałaby mu w końcu o tym wszystkim, może jakoś daliby
radę i pozwoliłaby mu się porwać gdzieś, gdzie im… intryga Zemo by nie dotarła,
gdzie nawet Steve by go nie znalazł. Znalazłby takie miejsce, znalazł, gdyby
tylko chciała. I, kto wie, może i ona z czasem zechciałaby jego?
/A najzabawniejsze w tym wszystkim
było to, że zapomniał jak było jej na imię.
/Odbił
kubek pełen wystygłej kawy między dłońmi i przeklął, kiedy ta ulała się na blat
kuchennej wysepki, przy której przysiadł.
/Jak zwykle. Zawsze coś musiało się
spieprzyć. Może i tym razem było to tylko wylanie pieprzonej kawy na wypucowany
blat, ale… To było niemal jak kropla przelewająca czarę.
/Przez moment, krótki moment miał
ochotę zawyć.
/Znów coś spieprzył. Kolejny, cholerny
raz. Nie powinno go to dziwić, przecież co chwilę coś chrzanił. Nigdy nie
potrafił zrobić niczego w pełni dobrze. Był…
— Wszystko w porządku, James?
/Spojrzał
spode łba na wpatrującą się w niego Maximoff.
/Stała tam, w drzwiach, w czerwieni –
zawsze w tej cholernej czerwieni, wykręcając palce.
/To
był tylko teatr – te jej niby nerwowe gesty, sztywne ruchy dłoni. Wiedział to.
Nie mógł nie dostrzec błysku w jej oczach, nie był ani idiotą, ani ślepcem.
/To
Steve kazał jej na niego wpadać? Tak, to trzymałoby się kupy. To Steve, ona
nie… To Steve.
/Jak zwykle. To ten cholerny Steve
musiał kazać jej go pilnować. Jak jakieś pieprzone dziecko. Dlatego wciąż
łypała na niego okiem, gapiła się na niego w ten pieprzony, przenikliwy sposób.
/Jak wiedźma.
— W
cholernym porządku — mruknął tylko, szukając w zasięgu wzroku czegoś, czym
mógłby zetrzeć kawę. Niczego takiego jednak nie dostrzegł, przeklinając pod
nosem.
/Maximoff
machnęła jednak ręką, podrywając złożony w równą kostkę kuchenny ręcznik leżący
na jednej z szafek, rzucając nim w jego stronę.
/Burknął pod nosem coś, co przy odrobinie dobrej woli można by zrozumieć
jako „Dzięki”, i zajął się czyszczeniem blatu. Z dość marnym skutkiem, ponieważ
z każdym ruchem mazał go tylko bardziej.
/Przeklął głośno, rzucając ręcznikiem
za siebie, przez kuchnię, i oparł czoło o dłonie, podpierając łokcie o ten
cholerny, pomazany blat.
/Bez wątpienia miał jeden z
tych dni, w których nawet najmniejsza pierdoła doprowadzała do na skraj
wytrzymałości.
/Ostatnio miał wiele takich dni. Zbyt
wiele.
— Czego? — burknął, wciąż czując na sobie uważne spojrzenie
Maximoff, i zaciskając palce prawej ręki na kubku.
— Rozumiem cię. Też miałam plany — zaczęła, podchodząc bliżej
i wykręcając palce. — Ale potem spotkało mnie to… — Zerknęła na swoje palce, po
których przeskoczyło kilka czerwonych iskier, i kontynuowała: — I wszystko się
zmieniło. Niby wciąż jestem taka sama, przynajmniej część mnie taka jest, ale…
Ludzie tego nie widzą. — Uśmiechnęła się lekko. — Boją się. I to chyba sprawia,
że jesteśmy podobni.
/Nie
wytrzymał i parsknął.
/W myśli wkradł się mandaryński. Z
trudem posługiwał się angielskim.
— Poważnie uważasz coś takiego za pocieszenie? Nie ogarniasz
tego tematu, nie? — Spojrzał na nią na wpół rozbawiony, na wpół… pusty, i zanim
choć zdążyła odpowiedzieć, dodał: — Oczywiście, że nie. Najlepszym pocieszeniem
byłoby „Nie ma takich jak ty”, „Nie było nikogo na twoje miejsce”, „Nie ma
nikogo podobnego do ciebie”. Ale oczywiście, że ty tego nie wiesz — parsknął. —
Chcesz wiedzieć dlaczego? Bo nie jesteśmy podobni.
I wiesz jaka jest największa, cholerna różnica pomiędzy mną i tobą, pieprzona
wiedźmo? — wychrypiał wreszcie, spoglądając na nią wzrokiem tak pustym, jak
tylko był w stanie przywołać. Wiedział doskonale jak ją to odrzuca, nie był
ślepy. — Ty tego chciałaś, więc
przestać udawać ofiarę, Maximoff. Eksperymentowali na tobie, bo tego chciałaś. Ludzie ginęli, bo tego chciałaś. To nazywa się morderstwo —
wyjaśnił, zaciskając mocniej palce i rozbijając trzymany w ręku kubek, i
ignorując całkowicie dolną wargę Maximoff, która zadrgała ostrzegawczo. — I
niektórzy "podobni do mnie" urwaliby ci łeb za pieprzenie takich
bzdur, przedtem użynając ci łapy w łokciach.
/Wstał,
przewracając krzesło, na którym siedział, i w kilku szybkich krokach znalazł
się przy drzwiach, nawet nie oglądając się za siebie.
/Coś go jednak tknęło, więc rzucił
jeszcze za siebie: „Biegnij poskarżyć się Rogersowi, droga wolna. On i tak
wybierze mnie”, zanim wyszedł. Wiedział, że może powinien był ugryźć się w
język, że może przesadził, ale nie obchodziło go to, nie teraz. Wiedział też
jednak, że ma rację, i że tak właśnie jest. Steve stanie za nim murem, nie
dopuszczając do siebie myśli, że Bucky jest dupkiem, bo tego chce. Nie, Steve będzie pewnie dalej
zaślepiony, dalej będzie skakał obok niego, będzie szczęśliwy jakby wygrał na
loterii za każdym razem, kiedy Bucky zgodzi się porozmawiać z nim o
odpowiednich specjalistach, kiedy
popracuje z nim nad "listą rzeczy do zrobienia" jak ją roboczo
nazwał. Pył prze-kurwa-szczęśliwy, kiedy Bucky zgodził się spotkać z
psychiatrą, którego mu polecił.
/Głowa
pękała mu, jakby ktoś zamknął mu w czaszce włączony na pełne obroty młot
pneumatyczny.
/Angielski mieszał się z rosyjskim.
/Przycisnął dłonie do skroni, zginając
się w pół na kilka sekund.
/Miewał
takie naprawdę – krótkie, bolesne ukłucia, jak trafnie wbita szpila – już od
kilku tygodni, ale ostatnio stawały się coraz silniejsze. Dziękował Bogu, że
choć nie stawały się dłuższe. Ani częstsze. Nie wytrzymałby tego.
/Nie wiedział co się dzieje, nie
wiedział dlaczego to się dzieje. Był
wściekły.
/Szukał
winnych. Winił Maximoff, winił Swann, ponieważ wiedział, że nikt inny nie jest
w stanie doprowadzić go do takiego stanu.
/Winił Maximoff i nawet nie próbował
udawać, że jest inaczej.
/Zacisnął zęby, skulił się bardziej.
/Zamrażanie
na początku też bolało, bolała go skóra, bolały go kości i głowa. Głowa bolała
go bardzo długo, bolała bardzo mocno.
/Ale
potem nie czuł nic. Nicość była dobra.
/Potrzebował
teraz tej nicości
— Czyś ty zwariował?! —
usłyszał za sobą i na początku nie potrafił dopasować głosu do właściciela. —
Mam ochotę cię uderzyć, Bucky, naprawdę. Co znów nagadałeś Wandzie? — głos
brzmiał na zdenerwowany, zbliżając się coraz bardziej, ale załamał się na
ostatnim wyrazie, zmieniając ton. — Bucky? Wszystko w porządku?
/Zacisnął zęby jeszcze mocniej, nie przejmując
się tym, że jeszcze chwila, jeszcze jeden mocniejszy ucisk i złamie protezy.
/Zgiął się wpół, kręcąc głową,
starając się odgonić natrętne myśli, głośny pisk i przeciągły ból.
/Steve.
/Ten głos to Steve, musi skupić się na Stevie.
/Przykucnął, mając wrażenie, że zaraz
zasłabnie albo zwymiotuje.
— Bucky…?
***
/Bucky nawet lubił T’Challę.
/Ale to nie znaczyło, że od razu jakoś
szczególnie mu ufał. Był jednak bardziej skłonny uwierzyć jemu niż Swann, więc
bez żadnych protestów pozwolił zaprowadzić się Steve’owi do laboratorium. Nie
poszedłby tam sam, nie pozwoliłby wsadzić się do tego urządzenia, które
przypominało mu to cholerne krzesło.
/Tomograf.
/To był tomograf. Pamiętał, bo Steve
śmiał się ostatnio, że może pomalować w jakieś wesołe obrazki, żeby Bucky
przestał się go bać. Uderzył go wtedy w ramię, każąc mu przestać stroić sobie z
niego żarty, ale teraz zmienił jednak zdanie. To nie byłby głupi pomysł. Mógłby
patrzeć na barwną obudowę, zamiast na skonsternowanego T’Challę,
przyglądającego się jego wynikom.
/Pamiętał, że skierował go jeszcze na
rezonans i na badania o dziwnych, skrótowych nazwach, których nie pamiętał.
/Steve wyszedł na chwilę, dosłownie na
moment, i dziękował Bogu, że Pantera wybrał właśnie ten moment na poruszenie
jego problemu.
— Bucky — zaczął. — Chciałbyś
poczekać na kapitana?
/Przyjrzał
mu się uważnie, zapewne bez problemu dostrzegając jego zdenerwowanie, ale nie
skomentował tego.
— Nie — wychrypiał tylko, kręcąc
głową. — Wal.
— To niepokojące, ale twoje wyniki
pogorszyły się od ostatniego badania kontrolnego — powiedział, spoglądając na
wyniki. Bucky wiedział jednak, że wciąż na niego zerka. — Przed miesiącem
średnia aktywność w płacie czołowym wynosiła już blisko sześćdziesiąt procent,
teraz nastąpił jednak spadek. Zaledwie pięćdziesiąt dwa procent.
— Mówiłeś przecież, że jestem na
dobrej drodze, czymkolwiek ta droga, cholera, miało być — zaprotestował,
starając się nie dopuszczać do siebie tej informacji.
/Nieskutecznie.
— Byłeś. Jednak… — przerwał i
ściągnął nieznacznie brwi, zaczytując się w coś na trzymanym przez siebie
tablecie. — Przyznaję, że te odczyty są dla mnie nie do końca zrozumiałe.
— Jak to?
/Był
zdziwiony, jasne, że był, bo skoro Pantera czegoś nie rozumiał, musiało być naprawdę źle.
— Wszystko wskazuje na to, że
tendencja spadkowa się utrzyma. — Przysunął sobie krzesło, na którym przysiadł.
Bucky opuścił wzrok na jego trampki. Od dawna śmieszyło go to, jak czasem
ubiera się król. — Winne najpewniej
są nanoczipy — wyjaśnił. — Jakby ktoś… — przerwał na moment, szukając jak
najprostszych słów, by przekazać swoje odkrycie. — Włączył im tryb powolnej
autodestrukcji niektórych układów.
— Swann nie może ich wyłączyć?
— Sęk w tym, że nie — odpowiedział
i nim Bucky zdążył zaprotestować, dodał: — Martwe mogłyby wyrządzić jeszcze
więcej szkód. Są rozmieszczone w strategicznych miejscach twojego mózgu, nie
pozwalając w pełni zregenerować się neuronom. Jednak częściowo… Jakby to
powiedzieć, zastępują niezregenerowane fragmenty. Jeśli zostałyby po prostu wyłączone, przepływ informacji i sztuczne
połączenia pomiędzy neuronami zostałyby przerwane, a to mogłoby mieć poważne
konsekwencje.
— To może mogłaby to jakoś…
naprawić? — spytał, przejeżdżając palcami po włosach i spoglądając na T’Challę
z nieukrywaną nadzieją.
/Ten
pokręcił jednak głową.
— Nie naprawiłaby tego bez
bezpośredniego kontaktu. Zbyt wiele części uległo już uszkodzeniu. Nie
obeszłoby się bez zastąpienia ich.
— Więc… — zaczął i westchnął
ciężko. Lepiej być nie mogło. Poważnie. — Więc?
— Najlepszym rozwiązaniem byłoby wyjęcie ich.
/Bucky nieco się ożywił.
— No to kiedy będą mnie kroić?
/Spojrzenie T’Challi ostudziło jednak jego entuzjazm.
— To nie
jest prosta operacja, Bucky.
/Uniósł dłoń, przerywając mu. W tej
chwili miał głęboko gdzieś to, że rozmawia z królem.
— Czyli nie będziecie mnie kroić, tak? Więc co, będziecie
patrzeć jak się sypię, wszystko skrzę… sobie skrzętnie notując? — zająknął się.
/T’Challa wciąż był jednak zupełnie
spokojny. Jak niemal zawsze.
— Nie. Postaramy się znaleźć rozwiązanie tego problemu.
/Pokiwał głową, opierając ją o wsparte
na kolach ramiona.
/Znów się pieprzyło.
/Znów wszystko się pieprzyło.
/A on będzie musiał powiedzieć o tym
Steve’owi.
***
Gdybyś nie mówiła, że tworzysz pseudomedyczne teorie, nikt by się nie skapnął :P
OdpowiedzUsuńMyślę jakie to wydarzenie i myślę, i pierwsze co wymyśliłam, to Kosteczka. I pewnie nie trafiłam.
Ale przechodząc do meritum - właśnie zdałam sobie sprawę, jak wiele racji ma Bucky zarzucając Wandzie pewnego rodzaju... hipokryzję? Trochę mało kulturalnie wyraził swoje zdanie, ale cóż, to Bucky. Zdenerwowany Bucky. Nie, wróć - wkurwiony i cierpiący Bucky. Choć mam też wrażenie, że nie do końca zrozumiał, co chciała mu przekazać. Wyraźnie mówiła, że to, że ludzie nie dostrzegają ich dobrych stron, czyni ich do siebie podobnymi, a nie stricte to, że są wynikami jakichś eksperymentów. Przynajmniej tak to odebrałam. Ale nie można się Bucky'emu dziwić takiej reakcji. Tym bardziej, kiedy dostaje tak wiele bodźców na raz.
A te "On i tak wybierze mnie" tak mnie rozbawiło, choć chyba nie powinno, że musiałam odczekać chwilę, żeby móc spokojnie przeczytać. Dziwne mam poczucie humoru, ale wyobraziłam go sobie kłócącego się z kimś o względy Stevena i tupiącego przy tym nóżką. Przepraszam!
A na koniec powiem, że szkoda mi naszego ulubieńca bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. I nie wiem dlaczego.
Powiem brzydko- ale dojebał Wandzie. Ale cóż miał rację i do opinii o niej no i do Steve.. Coś czuję, że on każdej potencjalnej przyszłej pani Rogers by to mówił i z potencjalnej stawałyby się niedoszłymi xD
OdpowiedzUsuńJuż ma źle więc za niedługo będzie dobrze, co? T'Challa mimo wysokich temperatur potrafi myśleć, więc coś wymyśli nie?