11 lipca 2016

#45 Bucky

***
lipiec 2016

/Przyglądam się uważnie każdemu ze zdjęć, starając się przypomnieć sobie jak najwięcej o osobach i miejscach, które są na nich uwiecznione. Co wcale nie jest takie proste. Kolejny raz okazuje się, że wcale nie pamiętam tak wiele, jak mi się wydawało. A to źle, bardzo źle, ponieważ ja muszę pamiętać.
/Ale nie potrafię, bo nie pozwala mi na to mój popieprzony umysł, który nie potrafi działać tak, jak powinien, gdy jest to konieczne. Ale za to gdy tylko nie chcę o czymś pamiętać, zawsze wpycha mi wspomnienia przed oczy. Bo mnie nienawidzi. Jak jasna cholera… Chociaż… Czy jeśli mój mózg mnie nienawidzi, to sam siebie nienawidzę? Dobra, nie przepadam za sobą, ale czy to już… Nie, dość. Barnes, przestań myśleć o pierdołach i skup się wreszcie na tym, na czym powinieneś się skupić już dawno.

/Och, Boże moj, muszę skończyć z wewnętrznymi monologami. To zbyt dziwne. I nieco przerażające, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że czasem to wręcz dialogi. Choć coraz rzadziej. Jeszcze te kilka miesięcy temu było ze mną o wiele gorzej, więc zrobiłem już ten przysłowiowy krok w przód. A może nawet dwa? I nie zrobiłem jeszcze dziesięciu w tył, więc hej, jest progres.

— Buck, mógłbyś powtórzyć?

/Głos Steve’a wyrywa mnie zamyślenia.
/Przyglądam mu się przez chwilę, starając się skojarzyć  o czym mówi i co mam, u diabła, powtórzyć. Bez skutku.

Co?

— Mógłbyś powtórzyć nazwisko tego senatora?

— Wright. Gordon, bodajże. Miałem go na liście — dodaję, wiedząc, że Steve zrozumie co mam na myśli.

/Rozmawialiśmy już o tym i – o dziwo – Steve przyjął to nawet ze spokojem. A może to wina obecnej sytuacji i już nic już go nie ruszy? Przynajmniej nie teraz? Może też chodzić wyłącznie o mnie. Jestem tak pochrzaniony, że Steve może spodziewać się po mnie wszystkiego. Dlatego już się tym tak nie przejmuje.
/Nie, wróć. To przecież Steve. Nie myślałby tak.

— Jesteś pewny co do niego?

— Ta, to pewniak. Nie chronią go służby specjalne, nie jest aż takim ważniakiem. Jego tyłka strzegą najemnicy Kane-Mayer’s. Ci sami goście kręcili się też koło Sterna.

— Który okazał się być z Hydry. — Kiwa głową Wilson. — Do tego i Stern, i Wright kręcili się wokół tych samych typów, popierają te same inicjatywy.

— Zajmowali nawet te same, pieprzone, apartamenty w hotelach — dodaję, bo teraz każda, nawet najmniejsza pierdoła jest ważna. — W których często meldowali się jeden po drugim.

— Sądzisz, że Wright też jest z Hydry? Masz coś, co by to potwierdziło? — dopytuje Wilson.

/Przecząco kręcę głową.

— Sądzę, że to jeszcze nie to. Kręci się wokół Kronas, ale jeszcze nie wsiąknął w Hydrę. Tylko przypuszczam — zaznaczam. — Ale jeśli chodzi o Mihalowicza, kolejnego kumpla Wrighta, to sam widziałem, jak spotkał się z wie… ze Schmidt na terenie jednej z opuszczonych fabryk. Z tego co udało nam się znaleźć… — Przejeżdżam wzrokiem po rozłożonych na blacie kartkach, szukając tej właściwej. — Została wykupiona właśnie przez Kronas International, wraz z kilkunastoma hektarami otaczającego ją terenu. Nie chcą, by ktokolwiek zbliżył się do tego, co chcą tam robić — zauważam. — Departament zawsze robił tak samo. Dzięki temu nikt nie dawał rady uciec — dodaję i dopiero wtedy coś do mnie dociera.

/Ta fabryka, w której próbowałem znaleźć Leo, a w której natknąłem się na wiedźmę i jej pachołków… Wiedziałem, że ta okolica była zbyt znajoma, by było to tylko przeczucie.
/Departament.
/W pobliżu dawniej znajdowała się jedna z siedzib Departamentu.

— A jedna z jego siedzib znajdowała się niedaleko — dodaję.

— Jesteś pewny, Barnes? — pyta Barton, siedzący na jednym z foteli, z nogami przewieszonymi przez jego poręcz. — SHIELD badało tamten teren, niczego tam nie ma.

— Nie na powierzchni. Główny budynek został wyburzony niedługo po śmierci Stalina, na rozkaz Chruszczowa, który dość blisko współpracował z Departamentem. Ale wszystko, co znajdowało się pod ziemią, wciąż istnieje. Po prostu wejścia zostały szczelniej zabezpieczone. Ale to jednak przestarzała technologia, dość prosta do obejścia, bo raczej nie dopuszczono do tego Zoli — dodaję.

— Skąd ta wiedza?

— Nieco posprawdzałem. — Wzruszam ramionami. — Interesowałem się tematem. Z raczej… dość oczywistych powodów.

— Czyli ten cały Departament też może być w to zamieszany? — pyta Wilson, spoglądając to na mnie, to na Bartona.

— Departament jako Departament upadł już dawno. Część została wciągnięta przez macki Hydry, części się pozbyto, a kilka większych ryb założyło Kronas. Więc w sumie to tak.

/Przewracam kolejną kartkę, przyglądając się zdjęciu satelitarnemu fragmentu Nieckiego Okręgu.

/Wolę trzymać papier między palcami, niż przerzucać kolejne zdjęcia na ekranie tabletu czy innego elektronicznego szajsu. Jasne, jest to przydatne, temu nawet nie da się zaprzeczyć, ale i tak wolę papier, jeśli mam wybór.
/Jestem więc staroświecki?

— Buck, znasz również tę kobietę?

/Podnoszę wzrok na Steve’a, a później na trzymane przez niego nieco niewyraźne zdjęcie, na którym prócz pomiotu Skulla znajduje się też inna kobieta. Idzie kilka kroków za nią, przerasta ją o dobre półtorej głowy – jeśli nie więcej – a wielkość jej barów porównać by można do… Cóż, tak w sumie to całą jej sylwetkę można by porównać do Steve’a. Jest niczym Rogers w spódnicy.
/Chociaż nie, jednak nie. Rogers w spódnicy bardziej przypominałby kobietę.

— Jesteś pewien, że to jest płci żeńskiej? — Marszczę brwi. — Przysięgam, że widzę tam wąsy…

— To nie czas na…

— Dobra, łapię. Mam być drętwy. — Spoglądam na niego bykiem, a potem kręcę głową. — Jeśli to kobieta, nie znam jej. Jeśli nie, znałem kiedyś jednego szwaba, który…

— Dziękujemy za pomoc Bucky. — Steve wchodzi mi w słowo, uśmiechając się nieco krzywo. — Jednak proszę, uracz nas tą historią nieco później. I jeśli możesz, postaraj się przypomnieć sobie cokolwiek na temat… — Zerka na ekran tabletu, a potem dodaje: — Katriny van Horn, jak udało się ustalić Jennifer. Znalazła tylko ogólniki, nic na temat jej potencjalnych zdolności. Więc jeśli…

— Ta, ta, jasne… — przerywam jego wywód. — Jeśli cudownie coś sobie przypomnę, dam ci znać. — Uśmiecham się, może nawet nieco aż nazbyt sztucznie, a potem wracam do swoich kartek, starając się odciąć od ich dyskusji. Wtedy łatwiej jest mi się skupić.

/Nie znam tej całej van Horn i nawet gdybym chciał coś sobie przypomnieć, zwyczajnie nie mam jak tego zrobić. A z pustego to się nie naleje, prawda? Huh, tym razem chyba nawet niczego nie popieprzyłem. Robię postępy.
/Przyglądam się kolejnemu zdjęciu i kiedy zatrzymuję spojrzenie na mężczyźnie w tle, coś we mnie uderza.

/Boże moj, nie. Nie on.

— Steve? — niemal chrypię, przez co spogląda na mnie wyraźnie zaniepokojony. — Pokaż mi nagranie czwarte. Teraz.

/Wyrywam mu tablet z rąk i przyglądam się mężczyźnie idącemu w tle, daleko za wiedźmą. Łatwo zauważyć, że najemnicy Kane-Mayer’s rozstawieni zostali w taki sposób, by go otoczyć i w razie potrzeby choć na moment utrzymać w ryzach. Czcze marzenia. Nie udałoby im się to. Nie z nim.

/To Red Death.

/Widziałem go przez krótką chwilę, dawno temu, ale nie pomyliłbym go z nikim, z niczym innym. Nie zapomniałem jego białej, niemal trupiej skóry, jego krwistych oczu, w których brak było tęczówek i źrenic. Metalowych macek wysuwających się z jego rąk. Euforii, w jaką wprawiało go wysysanie życia.
/To Red Death.
/Był jednocześnie najlepszym i najgorszym, co udało się stworzyć Departamentowi. Szybko zrozumieli, że nie dadzą rady go poskromić. Nikt nie da. Ta banda idiotów nie chciała się go jednak trwale pozbywać, więc zamrozili go i zamknęli gdzieś na cztery spusty. A kiedy pieprzona Romanowa bezmyślnie wrzuciła dane Hydry, dane cholernego Zoli do sieci, zyskali do nich dostęp ci, którzy dotąd go nie mieli i nigdy nie powinni mieć. Rozszyfrowanie tego zajęło im sporo czasu, ale wreszcie im się to udało. Dlatego Leo próbował ich znaleźć. Chciał dotrzeć do Rossowicza. Tylko co planował?

/Drgam, gdy czyjaś dłoń zaciska się na moim barku, a potem zaciskam palce na przedramieniu… Steve’a, z taką siłą, że nawet na jego skórze pozostaną siniaki.
/Porusza ustami, jakby coś do mnie mówił, ale nie potrafię skupić się na jego głosie. Nie dociera do mnie, jakbyśmy oddzieleni byli grubą ścianą, która…
/Odrzucam tablet na blat, nie mogąc złapać tchu przez zaciśnięte gardło.

/To Red Death.

/Już po nas.
/Wyssie z nas życie, pozostawiając tylko tyle, byśmy byli świadomi tego, jak rozszarpuje nas na strzępy. Zrobi to. Zrobi to, nim choć zdążymy zareagować, nim choć…

— Bucky!

/Czuję jak Steve potrząsa moim ramieniem, ale potrzebuję chwili, by wziąć choć płytki oddech. I odzyskać zdolność wydawania artykułowanych dźwięków.
/Słyszę jak Barton mruczy pod nosem „Mówiłem, że powinieneś dać mu w twarz…”, ale nie reaguję, nie komentuję tego.

— Wszystko w porządku, Barnes? — pyta Wilson, ale ignoruję go, spoglądając na Steve’a.

— Nie możemy tam pójść — mówię, mając na myśli przyszłotygodniowe spotkanie w Moskwie, na którym omawiane miały być plany założenia azylu, a na którym obecna miała być Schmidt. Przechwycenie jej w hotelu byłoby niemal dziecinnie proste, ale teraz… — Nie możemy.

— Co? Dlaczego?

— Nie możemy. To Red Death — akcentuję, mając nadzieję, że nie będę musiał tego tłumaczyć, że zrozumieją. Nie zrozumieli. — Arkady Rossowicz to jeden… z ochotników Radzieckiego Programu Super-żołnierza.

— Kolejny?

/Zerkam na Wilsona, przełykając ślinę, a potem odpowiadam:

Najgorszy z najgorszych. Departament zamroził go w latach siedemdziesiątych, zamknął na cztery spusty i pozbył się wszystkich dowodów na istnienie kogoś takiego jak Rossowicz. Najwyraźniej Zola nie wykasował jednak wszystkiego — mówię, podważając paznokciem jedną z łusek na przedramieniu. Ostatnim razem nadłamałem sobie kawałek paznokcia, ale i tak nie potrafię przestać. To nawyk, którego nie potrafię i chyba nawet nie chcę wyplenić. — Więc kiedy ktoś wypuścił dane Hydry do sieci, dał do nich dostęp każdemu. Kto jest więc za tym, by podrzucić Arkady’emu ich adres? To byłoby sprawiedliwe wyjście — stwierdzam z przekąsem, uśmiechając się ostro do spoglądającego na mnie spode łba Bartona. — Bo ja nie zamierzam dać mu się zabić. Polecam wam to samo.

— Ten cały Arkady jest więc super-żołnierzem? Silniejszym od waszej dwójki? — upewnia się Wilson, pokazując na Steve’a, a potem na mnie. — Jak bardzo źle jest?

Bardzo. Red Death to nie tylko super-żołnierz. Mi dano to — mówię, pocierając metalowy bark. To nie ta sama proteza, ale przekaz jest raczej rozumiany. — Jemu… Widziałem go tylko raz, kiedy wyciągałem Lukina z masakry, którą urządził Rossowicz, ale… — Zaciskam dłoń na nadgarstku. — Wszczepiono mu w ręce jakieś pieprzone macki. Nie wiem, jakiego stopu użyto, ale niczym nie można było ich uszkodzić. Podobnie jak z moim ramieniem, udało ci się je uszkodzić dopiero tarczą z vibranium, więc jest jednak nadzieja — zauważam, starając się dostrzec jakiś plus.

— Świetnie przeszkolony super-żołnierz z niezniszczalnymi, metalowymi mackami wszczepionymi w ciało — podsumowuje Barton. — Jeszcze jakieś rewelacje?

— Tak. Kilka. Złe wieści zostawiłem na sam koniec.

— Złe wieści? To co, to były te dobre? — Wilson spogląda na mnie z niedowierzaniem.

— Można to tak ująć.

— Co jeszcze o nim wiesz? — Steve zerka na mnie znad tabletu, na którym zawzięcie coś zapisuje.

/Wzruszam ramieniem.

— Dzięki tym mackom potrafi wysysać z innych życie.

/Dłoń Steve’a zastyga w bezruchu, nim palce zdążą dotknąć ekranu, a potem zaciska się w pięść.

— Wiesz, mogłeś jednak zacząć od tego — kwituje Wilson.

— Jak to „potrafi wysysać z innych życie”? — pyta Steve, pocierając skronie. — To wynik eksperymentu? To jego moc?

— Nie przepytuj mnie tak, dobra? Lukin miał… drobne skrzywienie na moim punkcie i trzymał mnie przy sobie aż zdechł, ale nie był głupi i nie mówił o wszystkim w mojej obecności. Wiem tylko, że dzięki tym mackom potrafi wysyłać jakiegoś… wirusa czy coś w tym stylu. Może wysysać z innych ludzi energię, czy tam życie, czy cholera wie co, wzmacniając tym siebie. I cały ten proces wygląda tak, że nawet programowanie nie zdołało mnie powstrzymać przed wzięciem nóg za pas i spieprzaniem stamtąd tak szybko, jak tylko potrafię — parskam. — Lukin nawet nie był przez to wściekły. Chyba nawet wręcz przeciwnie, bo Rossowicz wyrżnął wtedy wszystkich w pień.  

— Pamiętasz jak wtedy go powstrzymali?

/Kręcę przecząco głową.

— Zniszczono wtedy jakąś część jego pancerza… Nie pamiętam czym to było. — Ściągam brwi. — Ale… wtedy zaczął wysysać życie z samego siebie. Dzięki temu można było go obezwładnić i wsadzić do krio. Nie bawili się nawet w żaden reset czy coś w tym stylu. Zamknęli go na cztery spusty i nie wyciągali przez dobre… czterdzieści lat. Musi być wściekły — dodaję. — W końcu pamięta wszystko. A towarzyszy mu wiedźma, która może namieszać mu w głowie. Kiepsko, co?

/Steve nie komentuje tego, a tylko wzdycha i wstaje, ściskając tablet w dłoni.

— Dokąd idziesz?

— T’Challa musi o tym wiedzieć — odpowiada tylko. —Wydaje mi się, że powiedzenie mu tego twarzą w twarz będzie najodpowiedniejsze.

— Pozdrów moją Amazonkę! — krzyczę jeszcze za nim, ale nie odpowiada.

/Umrzemy tam.

***

2 komentarze:

  1. Jak mogłaś tak utrudnić im życie, zła kobieto?! Teraz to się obawiam, że ktoś zginie, ale jednak mam nadzieję, że słowa Bucky’ego nie okażą się prorocze. W sumie najbardziej zastanawia mnie udział Leo w tym wszystkim. I cholernie mnie to ciekawi.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wszyscy może nie zginą.. Może tylko część? Macki kojarzyły mi się z ośmiornicą.. Nie można mu dłoni uciachać?
    Bucky robi kroki w przód robi! Steve go dotknał, co więcej on też ścisnął ramie Steve więc więcej ludzkich odruchów ma i nie ucieka przed nimi.
    Nie byłabym sobą: Bucky wyobraża sobie Steve w sukience i uważa że wyglądałby kobieco.. <3 kiedy weekend ze Stucky? :p

    OdpowiedzUsuń