N: Notka pojawia się dzisiaj, ponieważ mam problemy z internetem, który pojawia się i znika w najmniej oczekiwanych momentach i nie zapowiada się, by się to zmieniło w najbliższej przyszłości.
Ta notka jest jeszcze przegadana, ale w następnej pojawi się już akcja. I wyraźne nawiązanie do dwóch komiksowych śmierci.
Ta notka jest jeszcze przegadana, ale w następnej pojawi się już akcja. I wyraźne nawiązanie do dwóch komiksowych śmierci.
***
sierpień 2016
/Często zastanawiałem się nad tym, co pomyślałaby sobie o mnie teraz moje rodzina, Jak bardzo byliby mną zawiedzeni. Może w ogóle nie chcieliby mieć ze mną nic wspólnego?
/Może nawet nie przez to, co zrobiłem, a jaki się stałem? Moja ma nie lubiła takich typów. Dziewczyny wdały się w nią. Tak bardzo, że czasem miewałem kiedyś wrażenie, że one dostały najlepsze cechy mamy, a mi przypadły najgorsze ojca. I mamy. I całej reszty rodziny. Stąd mój talent do podejmowania wszystkich tych cholernie złych decyzji, do wykładania się na nawet najprostszej drodze. Dosłownie i w przenośni.
/Dobra, wiem, że nie mogę zrzucać swoich życiowych porażek na gówniany genotyp. Mam po prostu talent do bycia w złym miejscu i w złym czasie, co nie raz udowodniłem w swoim życiu.
/i tak, może mógłbym użyć tego całego syfu w swoim życiorysie jako usprawiedliwienia dla bycia takim, nie innym typem, i nie raz to zrobię, bo mam do tego prawo, ale nie będę mógł przecież robić tego wiecznie. To nigdzie mnie nie zaprowadzi.
— Steve?
/Mruczy ciche „Hym?”, odrywając wzrok od swojego szkicu – widoku z obszernego, pałacowego tarasu, imponującej panoramy wakandyjskiej stolicy.
— Czy ja jestem dupkiem?
— Tak — odpowiada bez chwili zawahania, uśmiechając się, jakby prawił mi jakiś komplement.
— Takim wiesz, z prawdziwego zdarzenia? —dopytuję
— Cóż, czasami — potakuje, na co spoglądam na niego spode łba. — Ale coraz częściej bywasz całkiem do zniesienia — dodaje nieco żartobliwie.
— Bardzo zabawne, Rogers — burczę. — Może zostań komikiem, co?
— Odpowiadam tylko na twoje pytanie — stwierdza, wracając do cieniowania jakiejś cholernej palmy.
/To chyba palma. Nie jestem ekspertem od fauny i flory Wakandy… Dobra, nie jestem ekspertem od fauny i flory żadnego państwa, ale jeszcze daję radę odróżnić palmę od… jakiegoś innego drzewa, które mogłoby tutaj rosnąć.
/To musi być palma. Może to olejowiec?
/Dlaczego ja, do cholery, rozmyślam o jakiejś przeklętej palmie?
/Jasne, to bardzo ładne drzewo, inne też są całkiem fajne, ale jednak nie aż tak, żebym się nad tym rozpływał. To tylko drzewa. Jest tu ich pełno. Są wszędzie.
/Wszędzie.
/Chcę do Europy. Do Rosji, Ukrainy czy Rumunii. Tam było mi dobrze.
/Spoglądam wrogo w stronę nieba. Dzisiaj słońce zasłoniły ciemne chmury, zapowiadające zbliżającą się burzę. Chociaż to będzie jakaś odmiana.
— Myślisz, że Becca chciałaby się kiedyś ze mną spotkać? — pytam, gniotąc między palcami rąbek koszuli. Odkąd paznokieć mojego palca wskazującego skończył nienajlepiej na zabawie z łuskami protezy, staram się tego nie robić. Mam zbyt mało paznokci, by tak je marnować.
/Steve odkłada ołówek, a potem spogląda na mnie, nad czymś się zastanawiając.
— Buck, przykro mi, ale teraz…
— Nie mówię "teraz" — wchodzę mu w słowo. — Kiedyś, w przyszłości. Bo wiesz, jakoś tak mam nadzieję, że kiedyś nie będą już chcieli mnie zabić, jeśli tylko jawnie wystawię nos poza pieprzoną granicę — mówię, brzmiąc przy tym nieco zbyt butnie. Nie taki był mój zamiar, nie tego chciałem. — Znaczy…
— Wiem, co masz na myśli. Nie musisz mi się tłumaczyć. — Uśmiecha się nieco pokrzepiająco. Momentalnie jednak poważnieje. — Jednak… Zdajesz sobie sprawę z tego, twoja siostra ma już swoje lata, prawda? Jest…
— Wiem.
/Wiem doskonale.
/Moja młodsza siostra skończy w tym roku dziewięćdziesiąt lat. I na całe szczęście w jej życiu nie wydarzyło się nic, co zatrzymałoby dla niej czas. Żadnego lodu, żadnych Ruskich, żadnej Hydry. Miała długie, szczęśliwe życie u boku mężczyzny, który ją szanował. Tak, jak na to zasługiwała. Doczekała się dzieci, wnuków, a nawet prawnuków, które odwiedzały ją mimo tego, że pewnie nawet ich nie pamiętała.
/Wiem, że nie mam prawa tak mówić, ale w pewnym sensie jej choroba jest teraz pewnym plusem. Nawet jeśli dowiedziała się o tym całym syfie, który jest ze mną związany, nie będzie się nim przejmować, ponieważ zwyczajnie o nim zapomni. Tyle dobrego.
— Sądzisz, że jeśli by się to udało… byłby to dobry pomysł? — pytam, a potem widząc, że chyba nie do końca łapie, dodaję: — Wiesz, spotkanie z nią. Nie zaszkodziłoby jej to?
— Cóż, tak… To mógłby być szok — zaczyna powoli, jakby starannie dobierając słowa, by nie palnąć czegoś nie na miejscu. — Kiedy ją odwiedzałem, była… Było z nią gorzej niż…
— Niż z Carter? — pytam, bo wiem, że może minąć trochę czasu, aż to wykrztusi. — Swoją drogą, nigdy jej nie lubiłem. Ale wróćmy do mojej siostry, bo wiesz, że nie lubię długo rozmawiać o rzeczach, które nie są ze mną związane — dodaję, siląc się na nieco humoru. Steve chyba jednak tego nie załapał. — To był żart, Rogers.
— Och, naprawdę? — wtrąca Wilson, wchodząc na taras. — Bo ja to czasem mam wrażenie, że cały nasz świat od dawna kręci się wokół ciebie.
— Coś w tym jest — potakuję, przytrzymując nogą krzesło, które próbuje sobie odsunąć.
— Możesz zabrać tę nogę?
— Och, chyba znasz odpowiedź. — Uśmiecham się i zabieram nogę, pozwalając wyszarpać mu krzesło. — Nie dziękuj, dla ciebie wszystko.
— Jak rozumiem, rozmowa o twojej siostrze zo… — zaczyna Steve, ale wchodzę mu w słowo:
— Jeszcze do tego wrócimy. Nie mam zamiaru obgadywać jej przy tym tutaj. — Wskazuje na Wilsona. — Bo znów wyskoczy z jakimiś pseudo-terapeutycznymi bzdurami.
— Nie robię tak… No dobra, czasem robię, ale sam mnie do tego prowokujesz. — Wskazuje na mnie palcem, na co wywracam oczami. I mam gdzieś to, że jest może być to zbyt ekspresyjne.
/Ignoruję go i zerkam na zegarek.
/Przesłuchanie… Nie, przepraszam – "terapia" Antaliji powinna się skończyć.
/Najważniejsze kwestie?
/KRASNAYA KOMNATA.
LUXPORT.
OPUS.
/Ivan Somodorov przepchnął Red Room na nowy poziom.
/Wyszedł z paki, z cholernego JUK-25/6, w którym powinien spędzić jeszcze najbliższe piętnaście lat. Nie odsiedział nawet połowy wyroku. Miał jednak wystarczająco dużo czasu, by nawiązać nowe przyjaźnie, przemyśleć sobie kilka spraw i pielęgnować dawne urazy.
/Kiedy wpakowali go za kratki, był wściekły. Oczywiście, że był. On – wielki generał Somodorov zdradzony przez swoją Mateczkę, zniszczony i zamknięty w celi z ludźmi, których sam kiedyś do niej wpakował. Departament zamknięto, Red Room upadł, a jego resztki wciągnięte zostały przez macki Hydry. Somodorov także dał się zwabić, próbował odbudować swoje małe, prywatne imperium, jednak nie przetrwało ono długo i już wkrótce upadło z hukiem, a on wylądował za kratami.
/Nie na długo. Jasne, że nie. Hydra o to zadbała.
/Wszystko zaczęło się łączyć: Somodorov – Red Room – Luxport – Kronas – Hydra.
/Tylko czym, do cholery, jest OPUS?
/Skądś kojarzę tę nazwę, ale…
/Drgam, słysząc dźwięk cholernego pseud-pagera Steve’a – poważnie, do teraz nie mam pojęcia czym to naprawdę jest – i zerkam w jego stronę.
/Spogląda tęsknie w stronę szkicu, wzdycha cicho, a potem odczytuje wiadomość.
— Twoja chwila relaksu właśnie dobiegła końca? — pyta Wilson, najpewniej zwracając uwagę na sposób w jaki Steve ściąga brwi.
— To Jennifer. Pisze, że jakieś wyładowania… Och. To chyba Ava.
/Wstaję, niemal przewracając krzesło, na którym siedziałem i ruszam w stronę wejścia. Słyszę jak Steve rusza za mną.
— Buck.
/Dotyka mojego przedramienia, równając się ze mną, ale okręcam się, wykręcając jego rękę.
— Steven. Wiem, że cieszysz się na każdą chwilę bliskości ze mną. — Znacząco spoglądam na odległość między nami. A raczej na jej brak. — Ale co mówiłem o dotykaniu? — Otwiera usta, by odpowiedzieć, ale nie pozwalam mu na to i mówię: — Że masz tego, kurwa, nie robić, jeśli cię nie widzę — podkreślam, puszczając jego rękę. — To główna zasada. Przestań ją łamać, jasne?
— Jak słońce.
— I dobrze. — Odpycham go. Niezbyt mocno, raczej dla żartu. — Inaczej coś ci połamię. — Wskazuję na niego palcem.
— Zapamiętam. — Uśmiecha się lekko.
— Ta, jasne. Za każdym razem mówisz to samo — kwituję, ruszając z miejsca. — A specem od zapominania jestem tutaj ja — mówię, starając się brzmieć zabawnie.
/Z niezbyt dobrym skutkiem.
— Bucky. To nie…
— Ta, łapię. To nie jest zabawne. — Kiwam głową, przechodząc przez automatyczne drzwi. — Ale doceń moje starania. Śmianie się z samego siebie do krok w przód, nie? I gdzie Wilson? — zmieniam temat.
— Sam powiedział, że dołączy jeśli będzie potrzebny.
— Nie dziwię mu się. Też cieszyłbym się każdą chwilą spędzoną z dala od nas — parskam. — Od ciebie to już zwłaszcza.
/Steve uśmiecha się pod nosem, przykładając to-przeklęte-urządzenie-którego-nazwy-nie-znam do czytnika, a potem odsuwa się na bok, by przepuścić mnie w drzwiach. Przyzwyczaił się już do mojego durnego nawyku sprawdzania czy pomieszczenie jest bezpieczne, nim pozwolę mu do niego wejść. Właściwie to musiał się przyzwyczaić, nie miał wielkiego wyboru. Potrafię być uparty jak jasna cholera i on dobrze to wie.
/Uśmiecham się na widok mojej ulubionej Amazonki – ta, wiem, nie ten kontynent – zbliżającej się w naszą stronę. Wiem, że ma na imię… Jakoś na "n". Na… Nareema? Tak, chyba jakoś tak.
/Spogląda na nas obojętnym wzrokiem, przystając na środku korytarza, niemal na baczność. Wysoka, niemal dorównująca wzrostem Steve’owi, silna, z bezwłosą, wytatuowaną czaszką.
/Wakandyjski ideał kobiecości.
/Mają tu cholernie dziwny gust. Choć chyba nie powinienem tego oceniać. Nie ja.
— Możemy wejść, czy mam cię przesunąć? — pytam, ignorując pełne pretensji „Bucky”, i mogę przysiąść, że jeden z kącików jej ust drga, kiedy pozwala mi przejść, jednocześnie zwracają się do Steve’a:
— Król cię oczekuje — mówi tonem tak miłym, że aż włoski na karku mają ochotę stanąć mi dęba. — Doktor Swann jest już na miejscu. A ty — zwraca się do mnie. — Uspokój to dziecko, nim zrani kogoś jeszcze.
— To już nie jest dziecko — stwierdzam, ale to ignoruje.
— Rusz się lub sama cię ruszę — mówi tylko, znacząco spoglądając w stronę drzwi.
— Wiedziałem, że to powiesz! — Uśmiecham się szerzej, wskazując w jej stronę. — To przeznaczenie!
/Steve kręci tylko głową i uśmiecha się, zanim odchodzi wraz z Amazonką.
/Kiedy mam pewność, że Steve już tego nie widzi, przestaję szczerzyć się jak głupi. Jest to nieco irytujące, czasem nawet uciążliwe, ale przynajmniej jest zadowolony. Tyle dobrego, prawda?
/Uchylam drzwi do pomieszczenia, w którym powinna być Antalija i syczę cicho, gdy dotykam naelektryzowanej klamki. Wciąż mam drobną awersję do elektryczności.
/Wsuwam się do środka, szukając wzrokiem doktora… Ym… Och, nieważne. Grunt, że jest psychiatrą. Albo psychologiem. Czy kimś tam.
/Nigdzie go jednak nie dostrzegam, więc zapewne to on jest tym kimś, kogo Antalija przysmażyła.
/Ona sama siedzi na jasnej kanapie, z nogami podciągniętymi pod klatkę piersiową, z głową schowaną między kolanami i iskrzącymi dłońmi wplecionymi we włosy.
— Antalija?
/Podchodzę bliżej, przyglądając się jej uważnie.
— Ava? Slyshish' mnie? (Słyszysz mnie?)
/Kucam obok, dotykając prawą ręką jej łydki, i nie zabieram jej nawet wtedy, gdy kopie mnie prąd.
/Drga, kuli się, a kiwa potakująco głową.
— Kak mienia zovut? — pytam, ściskając mocniej jej łydkę. — Hej. Kak mienia zovut, Antalija? (Jak się nazywam? Hej. Jak się nazywam, Antalija?)
/Podciąga nosem i spogląda na mnie załzawionymi oczami.
— Bucky.
/Kolejne podciągnięcie.
— Da. — Uśmiecham się. — Slushay, Ava. Perestan’ plakat,’ kak mladenets. Ty uzhe bol’shaya devochka, da? (Słuchaj, Ava. Przestań płakać, nie bądź beksą. Jesteś dużą dziewczyną, tak?)
— Eta… — Przełyka głośno. — Ona… — Podciąga nosem. — Eto sdelat.
— Jeszczio raz. — Ściągam brwi. — Kto? Ja nie panimaju szto ty gawarisz. (Jeszcze raz. Nie rozumiem co mówisz.)
— Mamotchka — krztusi tylko.
/Jej matka?
/Yulija. Yulija Orlova.
/Doktor Yulija Orlova.
/I wtedy coś do mnie dociera.
/To nie o jej ojca chodziło. Chodziło o jej matkę.
/Mówi się, że za każdym wielkim mężczyzną stoi jeszcze większa kobieta i w tym przypadku jak najbardziej się to sprawdza. Anatolij Palvov był znanym fizykiem, ale to jego żona, Yulija, miała na koncie więcej sukcesów. Do czasu, aż nie urodziła dziecka i nie wycofała się w cień.
/Zapomniałem o tym. Nie mogłem sobie tego przypomnieć, chociaż chciałem i…
— Co zrobiła twoja matka?
/Nabiera ciężko powietrza.
— Ona… Ona tam była. To ona… — Zapowietrza się, a iskry przeskakują po rozczapierzonych palcach jej dłoni.
— Ona ci to zrobiła?
/Kiwa potakująco głową.
— Była tam. Przez cały czas. Teraz pamiętam. — Przełyka ciężko. — Stała… Stała za szybą i nad… nadzorowała to wszystko. Moja mamotchka — parska niema histerycznie. — Eksperymentowała na dzieciach. Na własnym dziecku.
/Zastanawiam się nad tym, co powinienem powiedzieć. Nie jestem dobrym pocieszycielem. Wręcz przeciwnie, jestem w tym cholernie kiepski, więc może nie powinienem mówić niczego? Może tak byłoby lepiej?
/Ociera oczy wierzchem dłoni, kolejny raz podciągając nosem.
— Wszystko… Wszystko teraz tak cholernie mi się miesza. Powoli nie wiem już co jest prawdziwe, co nie, a co było tylko snem... Nie potrafię się w tym odnaleźć.
— Będę szczery – będzie tylko gorzej — mówię, nie siląc się na delikatność i klepię jej łydkę. — To nie minie. To zostanie.
— To? Czym konkretnie "to" jest? — pyta, zgarniając włosy z twarzy. Kilka rudych loków przykleiło się jednak do jej wilgotnych policzków.
— To programowanie. Dlatego pamiętasz rzeczy, które nigdy się nie wydarzyły, a nie pamiętasz rzeczy, które…
— Pamiętać powinnam — kończy za mnie.
— Mam nawet taką jedną teorię. — Pochylam się bliżej, może nawet nieco zbyt blisko, i zniżam głos. — Chcesz wiedzieć jaką? — pytam, a kiedy kiwa głową, kontynuuję: — To dlatego cię do mnie ciągnęło. Nie przez to — parskam, pukając się gdzieś w okolice serca. — A przez to. — Pukam palcem wskazującym w skroń.
— Nieprawda.
— Prawda. To nas łączy, ya kak i ty — dodaję, gdy Steve wchodzi do pomieszczenia, i odsuwam się na bezpieczną odległość.
/Przez chwilę wygląda na nieco zakłopotanego, jakby znów chciał za coś przepraszać, ale kiedy unoszę brew, patrząc na niego wyczekująco, wreszcie zbiera się w sobie i mówi:
— Jennifer udało się dotrzeć do informacji na temat projektu O.P.U.S.
— Więc? — Opieram przedramiona na udach, patrząc na niego wyczekująco.
— To nie żaden program treningowy, nic z tych rzeczy. To sieć wielkich generatorów, które służyły również do…
— Stąd mam swoją moc. — Ava wchodzi mu w słowo, a potem zerka na swoje dłonie, po których znów zaczynają skakać iskry.
— Po co Hydrze te generatory? Mogą pozwolić sobie na nowocześniejszy sprzęt. I od swoich, nie ruskich — mówię, a Steve wzrusza ramionami, opierając dłonie o biodra.
— Nie wiem. I zastanawiam się, czy chcę się dowiedzieć.
***
Do dwóch? Zła kobieta.
OdpowiedzUsuńAż mi się cieplutko na sercu zrobiło, bo Bucky w tak opiekuńczy sposób obszedł się z Avą. Mógłby ją zignorować, ale nie, jednak podołał zadaniu, że tak powiem. W końcu współczuję komuś bardziej, niż Bucky'emu. Czekałam na to.
No i Bucky jednak powinien obwiesić się karteczkami z napisanym grubą kreską "Nie dotykać". O pamięć Steve'a też trzeba dbać.
I jestem z siebie dumna, bo większość zdań po rosyjsku zrozumiałam bez posiłkowania się tłumaczeniem <3
Mam nadzieję, że nadejdzie ten dzień, w którym Bucky będzie dogryzał bo będzie chcieć bez tej myśli z tyłu głowy że Rogers tego oczekuje.. No i Kapitanie.. Dlaczego Bucky'ego nie szkicujesz?
OdpowiedzUsuńŻal Avy ale jak to mówią - swój do swego ciągnie.