24 września 2016

#54 (Sam)

N: Jesteśmy coraz bliżej komiksowego CW, tylko tyle powiem. No i spóźnionego wszystkiego najlepszego, Sam!

***
wrzesień 2016

/Ostatnie dwa lata były najdziwniejszymi w jego życiu, bez wątpienia.

/Kiedy wrócił do Waszyngtonu ze swojej ostatniej misji, jakoś doprowadził do porządku i przyhaczył się w Biurze Weterana, myślał, że teraz wszystko będzie już okej i jakoś uda mu się wkręcić w normalne życie. I był już nawet na całkiem dobrej drodze do tego, poważne, tylko, że potem jakoś zboczył z kursu, by po jakimś czasie całkiem zawrócić.
/A wszystko zaczęło się w dniu, w którym po raz pierwszy uścisnął dłoń Steve’a Rogersa. Potem poszło już z górki, a jego życie dziwaczało coraz bardziej. Ani się obejrzał, a skończył w świecie szpiegów i superbohaterów, uganiając się wraz ze Steve’m po całym globie w poszukiwaniu gościa, który miał ich pozabijać. Okazało się jednak, że to nie najdziwniejsza rzecz, jaka miała go spotkać w najbliższym czasie. Później przyszły Ultron, Sokovia i New Avengers, do których, nie wiedzieć nawet dlaczego, postanowił dołączyć, przekreślając tym tę resztę normalności w swoim życiu, która uchowała się po Waszyngtonie. A do tego ostatnie wydarzenia, Lagos, Berlin, Rosja…
/Nie skarżył się, nie obwiniał za to nikogo, to był jego wybór. Którego momentami żałował, fakt, ale mając drugą szansę na podjęcie decyzji, postąpiłby tak samo. Choć nie, kilka rzeczy, na które miał wpływ, postarałby się rozegrać inaczej. Szybciej. Może dzięki temu chociaż Rhodes skończyłby lepiej? Na tę jedną rzecz miał jakiś wpływ, ale zawalił.
/Tak właściwie, każdy z nich zawalił wiele spraw w ostatnim czasie. Dlatego tak dobrze do siebie pasowali… Okej, powinni dobrze do siebie pasować. W teorii. W praktyce nie było już tak kolorowo. Przynajmniej nie ostatnimi czasy, nie od czasu wypadku w fabryce. Od tamtego czasu było coraz gorzej, pojawiało się coraz więcej napięć.

/Niechęć Bucky’ego do Wandy była wręcz namacalna i coraz bardziej odwzajemniana. Sama Wanda wydawała się wciąż być w rozsypce. Trzymała się, ale jeszcze jeden incydent i nie dałaby już rady tego udźwignąć. Śmierć Clinta uderzyła w nią najbardziej.
/Scott wahał się coraz bardziej. Brakowało mu rodziny, a lęk przed tym, że może ich już nigdy więcej nie zobaczyć, czasem wręcz go paraliżował. Wiedział, że zabezpieczenia w Raftcie zostały zmodernizowane i zaostrzone, że nie wyciągnęliby go już stamtąd, jeśli coś znów poszłoby nie tak.
/Steve… Cóż, jest taki, jak zawsze. Bierze na siebie więcej, niż powinien, nie chce dać sobie pomóc, obwinia się o rzeczy, na które nie miał wpływu – oraz za te, na które już go miał, ale to mogło być jeszcze zrozumiałe – i wariował, nie potrafiąc pomóc Bucky’emu jeszcze bardziej.
/Za to Sam Bucky… Tu wyjaśnienia nie były chyba potrzebne. Było źle. Tak właściwie to było coraz gorzej, a oni nie potrafili tego zatrzymać. Powinni zrobić coś, cokolwiek, ale nie potrafili, nie…

/Zbyt dużo myślał.
/Powinien skupić się na słuchaniu Tic-Taca.
/Powinien…

—Pym jest wściekły — mówił. — Stark i to całe ATCU…

— ACTU — poprawił go odruchowo, bo zdążył już stać się specem od nazwanych skrótami, tajnych organizacji.

— Tak, oni też. Wzięli go pod lupę. Był wściekły, kiedy dowiedział się, że wmieszałem się w… to wszystko, ale trochę odpuścił, jak dowiedział się też, że poobijałem Starka – on nie cierpi Starków — wtrącił, chociaż Scott powtarzał to już tyle razy, że doskonale to pamiętał. — I że udało mi się zniszczyć kostium, zanim ten typ położył na nim łapy. Ale teraz… — Podparł czoło o dłoń i uderzył się nią kilka razy. — No, stary piernik mnie zabije, jak coś na niego znajdą. A Hope mu pomoże. Albo na odwrót.. Jej to chyba nawet bardziej się boję… O, hej, Kapitanie!

/Sam obejrzał się za siebie, by zerknąć na Steve’a. Nie mógł nie unieść brwi, zauważając, że ten paraduje półnagi, ubrany jedynie w dresy do kolan i trampki.

— Nie wstyd ci? — spytał. — A gdyby tak była tu Wanda? Zgorszyłbyś tę młodą damę swoim widokiem, bezwstydniku…

— Bucky zwymiotował na mnie podczas sparingu — rzucił tylko, nawet nie zwalniając kroku.

— Chwila. Co? —spytał Scott, prostując się, ale Steve mówił dalej:

— Uderzył tyłem głowy w matę i kiedy pomogłem mu wstać, zbladł i… cóż, na mnie zwymiotował. — Odwrócił się, by iść tyłem. — I tak nie mogłem przy nim zostać, więc… — Ruchem dłoni zakreślił okrąg przed swoją klatką piersiową. — Chciałem doprowadzić się do porządku, zanim wrócę — dodał jeszcze, zanim zniknął im z oczu.

/Sam westchnął tylko, pocierając skroń i zerknął na Scotta, zanim mruknął:

— Muszę się napić mocnej kawy. Bardzo mocnej. Zapowiada się długi dzień…

***
/Punktualnie o piątej po południu Steve posadził Bucky’ego przy kuchennym stole, stawiając przed nim wysoką szklankę z koktajlem z odżywką białkową i otrębami. Niezbyt smakowity zestaw, ale uzupełniający braki i będący jednym z niewielu kompromisów, do jakich udało im się dojść. Zawiera witaminy, uzupełnia braki i kalorie, ale jednocześnie jest płynem.
/Steve zostawił go przy stole z nakazem wypicia wszystkiego do dna – i z prośbą do Sama i Scotta o to, by tego dyskretnie przypilnowali – i pobiegł przedyskutować ze Swann zmiany w najnowszych wynikach badań Barnesa.

/Sam nie był głupi, wiedział, że to nie skończy się dobrze. Już Barnes o to zadba. Mógł uchodzić za niewinnego, siedząc tak grzecznie przy stole, pisząc coś w swoim notatniku i ze zmarszczonym nosem popijając swojego znienawidzonego szejka przez słomkę, no ale hej, Sam wiedział, że "uchodzić" jest tutaj kluczowe.

— Robisz listę rzeczy do zrobienia? — zagadnął go Scott. — Do spamiętania? Ważnych faktów czy coś?

/Sam zerkał na kartkę, nie chcąc robić tego jednak nazbyt nachalnie. Chciał przyjrzeć się jedynie charakterowi jego pisma, który zdawał się nieustannie zmieniać. Niemal każdy punkt zapisany był inaczej – jedne były staranne i nieco pochyłe, inne zapisane drukowanymi literami, a jeszcze inne przypominały pismo dziecka, które pierwszy raz trzyma w dłoni długopis i nie jest pewne tego, jak wyglądają niektóre z liter.
/Bucky spojrzał na niego nieco nierozumnie, a potem odłożył długopis i ściągnął brwi, zastanawiając się nad czymś przez chwilę, nim znów na niego zerknął.

— Nie. Robię listę…

— To akurat zauważyłem. — Lang się uśmiechnął. — Mogę spytać czego?

— Ludzi, których zabiłem. Poprzednia została w… w Bukareszcie. — Wzruszył ramionami. — Tych, których pamiętam. Co, chcesz zobaczyć?

— Ym, okej? — potaknął, jakby starając się nie przejmować tym, że ta rozmowa brzmi, jakby rozmawiali o pogodzie, i przesunął zeszyt w swoją stronę. — To tylko dwie kolumny… Na dwóch kartkach… Zapisanych z dwóch stron. O, tu to są trzy kolumny. A w niektórych podpunktach są liczby…

/Sam miał ochotę walnąć albo jego, by się zamknął, albo siebie, by nie musieć dłużej tego słuchać. Zamiast tego mruknął jednak:

— Lang, nie jesteś może potrzebny gdzie indziej, co?

/Ten na szczęście zrozumiał.

/Zamrugał szybko, a potem uderzył dłońmi w stół, wstając.

— Muszę zadzwonić do Pyma. Koniecznie. Właśnie teraz — oznajmił, wycofując się. — Ale twoja lista jest świetna, Bucky… Znaczy nie jest, jest zła i w ogóle. Ale twoja, więc jest su… To ja już może pójdę, co? — Wskazał za siebie, uśmiechając się nerwowo, a Sam pokręcił głową.

/Bucky w żaden sposób nie skomentował tego, że Scott się wycofał, a jedynie przesunął notatnik z powrotem w swoją stronę.

— Chcesz o tym pogadać? — zagadnął go, znacząco zerkając na jego listę.

— A co tu jest do gadania? — Wzruszył ramionami. — Spisuję ludzi, których zabiłem. Tyle.

— A ta duża, trzycyfrowa liczba? O tutaj, na samym początku?

/Bucky spojrzał na niego ostrzej, ale trwało to ledwie kilka sekund, uspokoił się niemal momentalnie.
— Z dopiskiem "plus/minus" na końcu? — dodał jeszcze.

— Nie znam dokładnej liczby… — odpowiedział po chwili. — To ci, których zabiłem dla Amerykanów. Wiesz, wtedy, jeszcze na wojnie. — Znów ściągnął brwi, zastanawiając się nad tym, co mówi. — Zabiłem wtedy naprawdę wielu ludzi. Inaczej nie dawaliby mi tylu medali. — Uśmiechnął się cierpko.

— A czujesz potrzebę ponownego zapisania tego, ponieważ…?

/Kolejne wzruszenie.

— Nie wiem. Chcę... Pamiętać… Wiedzieć, o co będą mnie oskarżać. Jakby co — zaznaczył, widząc, że Wilson chce się odezwać, pewnie zaprzeczyć i powiedzieć, że przecież go obronią. Bucky nie był przecież naiwny. — Jak sobie coś przypominam, spisuję to... Żeby później nie wmawiali mi, że posłałem na tamten świat kogoś, kogo tam nie posłałem. Bo jak już mnie dorwą, skorzystają z tego, że mają kozła ofiarnego, nie?

— Tego nie wiemy.

/Prychnął.

— A ja myślę, że wiemy. Do teraz wierzą, że to byłem ja. W… — Chwila zastanowienia. — W tym, w Wiedniu. Skoro tego nie odkręcili, jasne jest, że zamierzają to wykorzystać, kiedy tylko znów mnie dorwą. Już za samego Kennedy’ego i za… Starków, dostanę ładny wyrok. Dolicz sobie jeszcze do tego resztę, same większe lub mniejsze szychy. Nie potrzebuję, by zwalali jeszcze na mnie coś, czego nie zrobiłem. — Zakręcił słomką, po czym włożył ją sobie do ust. Wciąż brzmiał, jakby rozmawiał o pogodzie.

— Może od czasu do czasu spróbowałbyś posnuć  trochę mniej pesymistyczne scenariusze? — Uśmiechnął się. Bucky za to się skrzywił, siorbając. — Mógłbyś spróbować. — Kolejne, głośniejsze siorbnięcie. — Wiesz, ze nie pozwolilibyśmy im cię wsadzić.

— Ta, mielibyście wiele do gadania.

/Siorbnięcie.

— Mógłbyś… — Siorbnięcie. — Mógłbyś wreszcie przestać?! To  denerwujące.

/Uśmiechnął się półgębkiem.

— Wiem.

/Kolejne siorbnięcie, tylko jeszcze głośniejsze.

— Ktoś tu odzyskuje humor, co?

— Trochę. Ale to coś… — Potrząsnął resztką koktajlu. — Wciąż jest tak wstrętne, że mi go psuje.

— Nie przesadzaj, nie jest aż takie złe. Nie dzięki — dodał, kiedy ten wyciągnął szklankę w jego stronę. — Jest po prostu… trochę mdłe. Ale przypomnę, że sam tego chciałeś. Miało być bez smaku, więc jest… I tylko spróbuj siorbnąć jeszcze raz, a zadbam o to, by następnym razem dosypano ci tam całą zawartość solniczki! — dodał, widząc, że Barnes znów przykłada słomkę do ust.

/Zmrużył oczy, patrząc na niego wyzywająco. Uśmiechnął się jednak, wyjmując słomkę i przechylając szklankę, by wypić resztkę tego przeklętego koktajlu. 
/Trzy szklanki. Półtora litra. Bucky codziennie musi wypijać półtora litra tego szajsu. Ale nie ma tego złego, teraz przynajmniej jedzenie było bardziej znośne. Nie cierpiał afrykańskiej kuchni.
/Ale teraz jest już lepiej. I będzie, bo jakoś ogarną cały ten szajs w jego głowie. Tak właśnie próbował sądzić Bucky. Tak będzie.

/Przynajmniej tak myślał, dopóki blada jak ściana Maximoff nie wyłoniła się ze swojego pokoju, szukając czegoś rozbieganym wzorkiem.

— Wiecie… Czy wiecie gdzie jest Steve?

— Wanda, wszystko w porządku? — Sam przyjrzał się jej uważnie, starając się zorientować, co mogłoby się wydarzyć, doprowadzając ją do takiego rozedrgania. — Coś się stało.

/Jej dolna warga zadrgała.

— Oglądałam wiadomości. Ustawa zostanie zaostrzona, po tym jak… Grupa nastolatków z mocami próbowała powstrzymać przestępcę i… — Zamrugała szybko. — Tam była szkoła.

/Sam zaczął rozumieć.

— O Boże…

— Nie żyje sześćset osób… Niektóre źródła mówią nawet o dziewięciuset*. Większość to dzieci.

/Spojrzał na rozdygotaną Wandę, na posępnego Bucky’ego, który przejechał tylko dłonią po twarzy, zacisnął palce na grzbiecie nosa.

/O Boże.

/Sześćset, może nawet dziewięćset osób. W większości dzieci.

/Chryste Panie.

— Mówili, że powstają grupy anty-rejestracyjnych buntowników… Gdzieniegdzie wybuchają zamieszki.

— Będzie wojna — skwitował Bucky, a Sam nie mógł się z tym nie zgodzić.

/Naprawdę szykowała się wojna.
***

*Marvel sam nie jest tego pewny. W jednym komiksie w Stamford miało zginąć 600 osób, w drugiej dziewięćset.

3 komentarze:

  1. Podoba mi się, że jest humorystycznie, by później człowieka zatkało. Ale Bucky mógłby robić też listę dobrych rzeczy, nie tylko, że komuś pomógł, ale takich przyziemnych też.
    Och i czy przy wymiotowaniu była wyznana miłość? <3
    Będzie wojna i Steve umrze? :( Bucky'ego nikt nie wsadzi, ci którzy będą chcieli to zrobić to zginął xD O, idealny scenariusz xD

    OdpowiedzUsuń
  2. O, mamy z Bucky'm wspólny sposób na irytowanie wszystkich wokół. Tak wiele nas łączy <3
    Podobnie jak Stuckyholiczce podoba mi się zręczne przejście z dość humorystycznej części do tej tragicznej wręcz. Takie to było... płynne, że tak powiem.
    Wojna jest oczywista, ale dobro zwycięża, nie? Pytanie tylko czym to dobro jest.

    No i biedny Bucky :( Najbardziej to mu tych szejków "owsiankowych" współczuję. Nie dziwne, że wymiotuje...

    OdpowiedzUsuń
  3. Ughh, współczuje Stevowi i jego bluzce.
    Uśmiałam się przy tym plątaniu Scotta. On się chyba jeszcze nie przyzwyczaił do charakteru Buckyego, takie mam wrażenie.
    W przyszłości gdyby Buckyego naprawdę osądzali to ta lista by im tylko pomogła. Więc ja bym na jego miejscu jej nie robiła.
    Z tym siorbaniem to genialnie opisałaś relacje Bucky-Sam.
    I mam pytanie. W jakiej szkole może być 900-set dzieci? U mnie w szkole jest może ledwie 600-set.

    OdpowiedzUsuń