N: Bluzgi, dużo bluzgów.
I przemoc. Opisana za pomocą bluzgów. Czyli norma dla Bucky’ego.
***
listopad 2016
Istniało
wiele rzeczy, których Bucky Barnes nienawidził jak jasna cholera.
Początek tej listy zaczynał
się niewinnie, zawierając w sobie działające mu na nerwy typy ludzi – od
plotkar i sępów wpychających nosy w nieswoje sprawy, przez ludzi pieprzących
się mu nad głową, zapominając przy tym jak głos rozchodzi się po zniszczonym
budownictwie, kończąc na dewiantach i zwykłych chujach, których spotkał
zdecydowanie zbyt wielu. I cóż, dzięki zmianom, które nastały w jego życiu w
ciągu ostatnich miesięcy, natykał się już tylko na ten ostatni typ. Nie, żeby
tęsknił za tym, jak ktoś stęka mu nad głową, ale nie obraziłby się, gdyby cała,
pieprzona, Hydra nagle wyparowała, a on już nigdy nie musiałby mieć z nią do
czynienia. To byłby naprawdę miły zwrot akcji, który wywołałby szeroki, szczery
uśmiech na jego twarzy, który nie miałby w sobie ani krzty ironicznego grymasu,
który zdecydowanie częściej gościł na jego twarzy. Tak, to było jedno z jego
marzeń, życzenie, które wypowiadałby zdmuchując świeczki. Płonące bazy, pełne
sprzętu i chorych sukinsynów, maczających łapy w działaniach Hydry, oglądałby z
błyszczącymi oczami i uśmiechem dziecka dostającego wymarzony prezent. I miałby
gdzieś to, że ktoś mógłby uznać go za chorego psychicznie psychopatę.
Nie był psychopatą.
I chyba nawet nie był chory
psychicznie. Albo powinien wymienić to na odwrót? Nieważne, wychodzi na jedno.
Nie był chorym zwyrodnialcem, którego bawiło krzywdzenie innych. Nie, był… Po
prostu robił to, co do niego należało. Co prawda wciąż nie do końca rozumiał,
czym tak naprawdę zabijanie dla tych dobrych,
różniło się od zabijania dla tych złych, bo w końcu obie te rzeczy sprowadzały
się do jednego – do cóż, po prostu do zabijania. Więc skoro miał już więcej nie musieć tego robić, to dlaczego
prędzej czy później i tak kończył z bronią w ręku? Jasne, w imię tego, co
słuszne, w imię większego dobra, ale… I tak nie cierpiał takich akcji. Mylących.
Miał nie zabijać, miał żałować za grzechy, ale jednocześnie w razie konieczności miał zabijać bez
mrugnięcia okiem. Wszystko świetnie, ale… Cóż, byłoby miło, gdyby ktoś pokrótce
objaśnił mu, czym tak naprawdę jest ta "konieczność". Bo hej, to
określenie dawało szerokie pole do interpretacji. A on miał zwyczaj
przekręcania wszystkiego na własną korzyść, więc wyznaczając mu zasady takimi
ogólnikami, sami prosili się o przeinaczenia. Prawda? Prawda. Więc nikt nie
powinien mieć do niego pretensji o te kilka wpadek, które zaliczył w ostatnim
czasie. Zresztą, jakim prawem mogli oceniać to, co robił przez ostatnie dwa
lata, głównie przez ostatni rok? Robił to, co uważał za właściwe według
własnej, nieco upośledzonej moralności. A skoro uważał, że zmiażdżenie kilku
czaszek i posłanie kilku gościom kulek w głowę uznał za słuszne, dlaczego teraz
miałby się za to kajać? Nie zrobił niczego złego i żałował tylko, że spieprzył
kilka spraw. Że czasem bywał zbyt pewny siebie, za bardzo wierzył, że jego
działania są idealne.
Nie są.
Nie był już Żołnierzem,
idealną maszyną. Był pierdolonym Bucky’m Barnesem, który potrafił schrzanić
wszystko, czego się tknął. Prócz zabijania. W tym wciąż był doskonały, niemal
nie do podrobienia. Potrafił udawać maszynę, potrafił być jak cholerny ponury
żniwiarz, który kosi po dwadzieścia osób naraz, bez drgnięcia nawet
najmniejszego mięśnia na skostniałej twarzy.
Jednak wewnątrz był po
prostu zmęczony. Zmęczony coraz bardziej z każdym dniem, z każdą akcją, z
każdym, cholernym, patriotycznym i pełnym nadziei „Zrobimy to razem”
Rogersa. Nie chciał tej walki, nie chciał walczyć w tej wojnie, stojąc na
przegranej pozycji już od samego początku i wystawiając skroń to strzału.
Chciał… Chciał spokoju. Chciał zamknąć oczy, schować się gdzieś głęboko w sobie,
gdzieś, gdzie nikt nie potrafiłby go znaleźć, i otworzyć je ponownie dopiero gdzieś, kiedyś
w miejscu i czasie dalekim od tego syfu. Dalekim od tej obłudy i tonącego we
własnym gównie świata, który na własne życzenie kroczył w stronę wojny, która
doszczętnie go zniszczy.
To nie była już jego wojna.
To nie była już wojna
zwykłych ludzi, którzy pragnęli tylko spokoju dla siebie i swoich rodzin, z
daleka od piekła wojny, wywoływanej przez polityków i gigantyczne koncerny,
przeliczających ich życia na kolejne zera na swoich kontach. To był nowy wyścig
zbrojeń, w którym nie było już miejsca na karabiny, granaty i atomówki. Nie
było już miejsca na ludzi. To, co nadchodziło, zapowiadało nową erę.
Przerażającą erę, w której nie chciał uczestniczyć.
To nie była już jego wojna.
Był już tylko żołnierzem bez
chwały, Duchem, którego legenda wygasała.
Dlatego siedząc tu, w
korytarzu zachlapanym krwią, z trupami zaścielającymi podłogę i przybitymi do
ścian, nie przejmował się tym, że spieprzył sprawę, że zawiódł Steve’a, siebie
i każdego, kto choć przez cholerną sekundę uważał, że może być tak dobry jak
cała reszta, a był… Pusty. Zmęczony.
Był zmęczony.
Oderwał spojrzenie od
żołnierza, którego przybił do ściany, wbijając mu pierdolone M4A1 w szyję z
taką siłą, że jego lufa przebiła się przez nadkruszony mur. Zastrzelił nim
jeszcze gościa stojącego po drugiej stronie. Potrafił to. To było proste. Wiedział,
że zadziała.
Robił to już kiedyś. Na
rozkaz. Kazali mu wtedy wyrżnąć wszystkich w obiekcie, więc zrobił to. To był
rozkaz Pierce’a. Lubił angażować Żołnierza w takie akcje, pierdolony socjopata.
Czy on sam też nie był
socjopatą?
Teraz kazali mu nie zabijać
nikogo, jeśli nie zajdzie taka konieczność. Ale wyrżnął wszystkich,
dostrzegając jedną, parszywą gębę.
Czekał na ten moment od
miesięcy… Nie. Dopiero teraz uświadomił sobie, że czekał na niego od lat. Od
dekad. Od Red Roomu.
— Pamiętam, co powtarzałeś… — zaczął, błądząc
wzrokiem po wygolonej łysinie na czubku jego głowy, i w myślach zastawiał się
nad tym, ile czasu mu zostało, nim po niego przyjdą. — Jedyne, o co proszę, to
szybka śmierć. Śmierć żołnierza. Bez hańby — wypluł, przedrzeźniając jego ton.
— A tu proszę, Ivan. Co cię spotkało.
Facet drgnął, a wyrwany ze
ściany łańcuch, którym Bucky go związał, pieczołowicie upewniając się, że
złamie mu przy tym większość żeber, zabrzęczał ciężko. Ivan – Ivan Somodorov,
Ivan Dziwny, Ivan Groźny – podniósł głowę, spoglądając na niego czarnymi, wytatuowanymi
oczyma, i zaśmiał się, wypluwając krew.
Bucky uznał, że oplątanie go
łańcuchem będzie nieco ironiczne. Idealnie pasujące do tatuaży wokół jego szyi
i rąk, do drutu kolczastego, którym sam się oplutł.
— Spodziewałem się, że wielu po mnie przyjdzie. Ale
nie ciebie.
— Potraktuj to jako zaszczyt.
Wstał, zaczynając krążyć
wokół Ivana jak drapieżnik.
Słyszał głosy w odrzuconym
do kąta komunikatorze.
— Chciałeś takich, jak ja. Marzyłeś o takich, jak
ja. A tu taka porażka. — Pokręcił głową, zwężając okręg. — Nie ma żadnego
ideału.
Somodorov drgnął. Bardziej z
tłumionej wściekłości, niż ze strachu. Ale zmieni to.
— Bezduszny automat podobny do kałasznikowa, tylko
dwa razy bardziej bezlitosny — odpowiedział Ivan, kiwając ociężałą, napuchniętą
głową.
Wyrwał jedną z rur
wystających w nadkruszonej ścianie, ignorując strumień wody, który zaczął
zalewać przez to pomieszczenie.
— Gdzie książka? — spytał, opuszczając rurę tak, by
przeciągać jej kraniec po betonowej podłodze. Irytujący dźwięk.
— Myślisz, że gdybym wiedział, to ty zadawałbyś
pytania, Soldat? To nie… — Ivan wydał
z siebie zdławiony wrzask, kiedy rura uderzyła w kark, dokładnie między trzecim
i czwartym kręgiem szyjnym. Bucky wiedział gdzie i jak uderzać, żeby bolało jak
jasna cholera, i wiedział jak dozować siłę, by go skrzywdzić, nie zabić.
— Gdzie książka? — ponowił pytanie i nie uzyskując
na nie odpowiedzi, wyprowadził kolejny cios, tym razem w plecy. O wiele
silniejsze, bardziej bolesne. — Wiem, że jej szukałeś, skurwysynu. Wiem, że
Novokov się z tobą kontaktował. Gdzie. Kiedy. Czego chciał. I gdzie książka. To
masz wyśpiewać.
Ivan nie odpowiedział.
— Nie masz nic do powiedzenia, huh? To może OPUS? —
spytał i kontynuował, widząc drgnienie jego mięśni. — Też nie? — Usiadł
naprzeciwko, stukając rurą tuż obok jego stopy. — Mam czas i dużo cierpliwości
— skłamał. — A dzięki takim kupom gówna, jak ty, potrafię być też wyjątkowo
kreatywny. Jednak… — Przeniósł końcówkę rury nad stopę Ivana i docisnął ją do
przyśrodkowej kości klinowatej, by potem unieść ją cal w górę. — Mam dziwne
wrażenie, że to nie będzie konieczne —
tłumaczył, przybierając ton, jakiego zawsze używali podobni Somodorovowi. Jakby
mówili do dziecka lub durnego psa.
— Nie boję się takich jak ty.
Somodorov pokręcił głową, wykrzywiając
w uśmiechu opuchnięte, pokrwawione usta. Wystarczył jeden prawy sierpowy, by
wybić mu kilka zębów i pozbawić przytomności.
Bucky przekręcił głowę,
uśmiechając się w odpowiedzi.
— Powinieneś.
Wbił rurę w jego stopę,
krzywiąc się na dźwięk miażdżonej kości i zduszonego wrzasku, przywodzącego na
myśl zarzynane zwierzę. Odzwyczaił się od tego. Zmiękł przez ostatnie miesiące.
Wstał, kopiąc Ivana w żebra,
by doprowadzić go do porządku. Obszedł go wokół, by wyciągnąć Colta ze ściany i
podrzucił broń tak, by trzymać w dłoni lufę, jednocześnie kopiąc zwłoki, które
odpadły ze ściany tak, by Somodorov miał doskonały widok na to, co pozostało z
szyi jednego z jego przydupasów. I na ledwie trzymającą się tułowia głowę.
— Możemy tu spędzić cały dzień. Nawet dwa, nie mam
niczego ciekawego do roboty — blefował, machając rękojeścią broni przed jego
twarzą. — Mogę łamać ci kości, mogę wyrywać ci paznokcie, ucinać palce kawałek
po kawałku, ale… Poważnie masz na to ochotę? — Przystanął, opierając się
plecami o ścianę kilka stóp od Somodorova. — Może po prostu powiesz mi to, co
chcę wiedzieć, a ja w zamian… cóż, po prostu cię zabiję?
Ivan splunął w jego stronę,
sapiąc tylko krótkie „Pierdol się, amerykański psie”, na co Bucky wzniósł oczy
ku górze.
— Zawsze to samo. Dlaczego nikt nie chce
współpracować? — spytał z wyrzutem, podchodząc bliżej z zamiarem uderzenia
rękojeścią broni w szczękę Somodorova. Zatrzymał się jednak, słysząc szybkie
krok na korytarzu, tuż za podniszczoną ścianą i pozbawioną drzwi futryną. Mógł
nie wywarzać tych chrzanionych drzwi.
Skupił się, starając się
rozpoznać kroki.
Ciche, przyśpieszone,
zdecydowanie kobiece. Nerwowe.
— Cholera — przeklął pod nosem. Jeszcze jej mu tutaj
brakowało. — Piśnij choć słowo, a urżnę ci jaja i wepchnę je do gardła, jasne?
I wiesz, że zrobię to z przyjemnością. — Uśmiechnął się, a potem dodał: — I
obrzydzeniem. Tak. W większości jednak z obrzydzeniem — powiedział bardziej do
siebie niż do Ivana Dziwnego, zbyt zajętego bluzganiem pod nosem i
przejmowaniem się roztrzaskaną stopą.
Bucky ruszył w stronę drzwi,
starając się wyglądać jak najbardziej nonszalancko, jak najbardziej jak typ,
który ma wszystko i wszystkich gdzieś. Cóż, czyli jak ktoś, kim powinien być.
Przewiesił Colta przez ramię
i oparł się o framugę, odsuwając płaszcz i opierając lewą dłoń o biodro. Płaszcz
– długi, czarny, solidny płaszcz – zabrał Somodorovowi. Nie dlatego, że było mu
zimno czy coś, mundur doskonale trzymał ciepło, a po prostu dlatego, że dobrze
wyglądał w takich płaszczach.
Wanda zatrzymała się kilka
kroków od niego, patrząc na niego podejrzliwie, niemal taksując go wzrokiem.
— Czego chcesz, księżniczko? — spytał, pijąc do
czerwonej pseudo-tiary, która osłaniała jej czoło i powstrzymywała włosy przed
opadaniem na twarz.
Jej nowy kombinezon był inny
od poprzedniego, bardziej przypominał już mundur niż strój. Zniknęły zwykłe
skórzane spodnie i gorset, a w ich miejsce pojawił się solidny, czarny kombinezon z czerwonymi wstawkami na bokach
spodni i wokół uwypukleń kuloodpornej kamizeli chroniącej tułów. Buty, choć
sięgały kolan, miały bardziej wojskowy krój. Nie zrezygnowała jednak z
czerwonego płaszcza, który z przodu sięgał jej nieco poniżej tali, by z tyłu
się wydłużyć, dotykając niemal kolan, nadając tym nieco charakter krótkiej
peleryny.
Rękawy płaszcza podciągnięte
miała do łokci, zakładając na ręce długie, wzmocnione rękawice, które
pozwalałby jej bardziej scentralizować moc, dzięki czemu ta nie przypominała
już wolnej mgły rozlewającej się wokół niej, a jasne, intensywne rozbłyski
światła przy jej dłoniach. I oczach. Tak, Bucky nie cierpiał jej świecących,
czerwonych oczu.
Wanda zmrużyła oczy,
przyglądając mu się uważniej.
— Nie odpowiadałeś na wezwania. Byłam najbliżej,
więc obiecałam to sprawdzić. — Przekrzywiła głowę, zerkając w bok, jakby przez
ścianę, a Bucky wiedział już, że wpadł. — Co zrobiłeś?
Wzruszył ramionami,
odsuwając się wystarczająco, by mogła minąć go w drzwiach. Wanda zmierzyła
Bucky’ego jeszcze bardziej podejrzliwym wzrokiem, jednak minęła go, wchodząc do
pomieszczenia.
Bucky obejrzał się przez
ramię, by jak najlepiej wiedzieć jej reakcję – przystanęła, zbita z tropu, i
przyłożyła dłoń do ust, szeroko otwartymi oczami wodząc po obrazie
przypominającym bardziej kadr z krwawych filmów klasy B, niż coś, co zazwyczaj
robili Avengers. Ale Bucky pieprzył to, co robili Avengers, i wolał stosować
własne metody. Przynajmniej miał pewność, że w końcu zadziałają. Chyba, że
przedobrzy. Wtedy zamiast informacji będzie mieć trupa.
— Co... Co ty zrobiłeś? — Obróciła się w jego
stronę, odsuwając się o krok. — Co to za człowiek? To Somodorov?
Bucky zerknął ponad jej
ramieniem, słysząc, jak Ivan się porusza, mieląc przekleństwa pod nosem, i
rzucił:
— Zakroj swoj
rot, blad’! Loh… — dodał ciszej,
już bardziej do siebie, po czym zwrócił się do Maximoff: — To Ivan, mój
przyjaciel, rozmawiamy sobie. A raczej ja mówię, bo on nie jest zbyt rozmowy.
Ale musimy mu wybaczyć, bo, jak zapewne sama widzisz, ma kilka problemów, przez
które ciężko mu złożyć zdanie do kupy — dopowiedział znaczącym tonem, przez co
spojrzała na niego jak na idiotę. Albo psychopatę. A najpewniej na oba.
— Musimy go rozwiązać!
Ruszyła w jego stronę.
I wtedy Bucky coś usłyszał.
Znajomy dźwięk wywołujący szybsze bicie serca i drżenie palców chcących chwycić
broń, chcących pociągnąć za spust.
To był jeden z tych
momentów, w których czas nieco spowalniał.
Rzucił się w stronę
Maximoff, przygniatając ją do ziemi, i zasłonił jej głowę dłońmi. Kiedy zakrył
jej twarz metalowym ramieniem, nad ich ciałami rozległ się świst kul. Znał tę
broń – ręczny karabin maszynowy M134 Minigun. Co najmniej dwa.
Maska zamknęła się wokół
jego twarzy, osłaniając szczękę i skronie, więc przycisnął czoło do betonu,
kątem oka obserwują jak ciało Ivana rozrywane jest na strzępy przez grad kul.
Musieli przeczekać. Taśma
liczyła cztery tysiące nabojów, więc będą mieć kilka sekund na reakcję, nim
przeskoczy kolejna. Dadzą radę. Da radę.
Już to robił.
Ciaśniej objął głowę
Maximoff lewym ramieniem, przeklinając każdą kulę odbijającą się od metalu,
dziurawiącą jego płaszcz i grzęznącą w obiciu jego munduru. Sięgnął prawą ręką
do pasa, wyciągając Skorpiona z kabury i odbezpieczając go. W myślach odliczał
sekundy, by nie stracić ani ułamka cennego czasu.
Jeden strzelec na trzeciej,
drugi na pierwszej. Nie chybi, nie może chybić. Nigdy nie chybia, chyba, że
chce.
Trzy…
Odepchnął Wandę, pchając ją
w stronę przeciwnej ściany.
Dwa…
Wyprostował się, mierząc w
stronę pierwszego strzelca.
Jeden…
Strzelił dwa razy, zanim
ściana rozbłysła siatką czerwonych pęknięć i rozpadła się w drobny mak,
umożliwiając mu zdjęcie drugiego strzelca jednym, celnym strzałem. Obaj stali
po drugiej stronie atrium fabryki, na żelaznej antresoli przylegającej do
ścian.
Złożył maskę, pozwalając jej
rozsunąć się na boki i rozejrzał się wokół. Całe pomieszczenie przypominało
teraz bardziej rzeźnię w domu sadystycznego psychopaty, niż pomieszczenie, w
którym znajdowali się zaledwie chwile temu. Mundury żołnierzy – przydupasów
Ivana nie były tak wytrzymałe jak ich, więc z ciał nie zostało wiele.
Zerknął z wściekłością na
wciąż skuloną pod ścianą Wandę, starając się opanować rozsadzający go gniew.
— Nie spodziewałaś się tego?!
Spojrzała na niego szeroko
otwartymi, nieco nieobecnymi oczami, odgarniając oblepione pokrywającą podłogę
krwią włosy. Jakby nie była tu, z nim, a odpłynęła gdzieś indziej. Nie
obchodziło go gdzie, póki nie będzie musiał tłumaczyć się z tego Steve’owi.
I cóż, cała ta sytuacja ma
jeden plus – nie będzie musiał też tłumaczyć się ze swojej wpadki, ponieważ z
trupów, które po sobie zostawił, zostały tylko fragmenty.
Ale nie mają książki.
Nie mają Somodorova.
Spojrzał w stronę Ivana i
ściągnął brwi, dostrzegając coś na jego rozerwanej, wykrzywionej pod dziwnym
kątem szyi. Tatuaż, na który nie zwrócił uwagi wcześniej.
Kiedy wreszcie go zobaczył,
kiedy połączył jego fragmenty w całość, wbił pięść w ścianę, ryjąc paznokciami
w tynku, w rozpadającym się murze.
Był zbyt, kurwa, na to
zmęczony.
Opuścił broń i opadł na
beton kilka stóp od Wandy, która otarła już dłonie, wyrzuciła nękające ją
wspomnienia z głowy i zebrała się w sobie, wzywając kogoś przez komunikator.
Steve’a, Sama czy Scotta – nie wiedział tego, nie wsłuchał się w jej słowa,
będąc zbyt skupionym na tym cholernym tatuażu.
Otoczony drutem kolczastym kompas i ciąg cyfr.
***
Hope nawet przez moment nie
zakładała, że to będzie łatwa praca. Jednak ani przez moment nie żałowała
podjętej decyzji i niemal wymusiła na Stevie zmianę składu, wskakując na miejsce
Scotta, który pozostał w bazie zamiast niej. Chciała się przetestować, chciała
poznać choć cząstkę tego, z czym będzie musiała się mierzyć. Więc gdy na
radarze pojawiła się tylko informacja o tym, że Ivan Somodorov może być w
posiadaniu radzieckiej księgi, nie wahali się ani przez moment, a od razu
ruszyli do działania.
Kapitan Rogers, Barnes,
Wanda i ona mieli się tym zająć, a Scott, Sam, agentka Carter oraz Ava Orlova,
którą Sharon przetransportowała do nich niedawno, mieli pozostać w bazie.
Barnes oddzielił się od nich
już na samym początku, ruszając we własną stronę, co poskutkowało tym, że po
czasie rozdzielili się, biorąc na siebie inny narożnik fabryki. Mieli pozostać
w kontakcie, a działanie w pojedynkę miało wszystko przyśpieszyć. Wiedzieli, że
dadzą sobie radę.
Dla Wasp był to chrzest
bojowy, ale dzięki swoimi umiejętnością, uzbrojeniu i kombinezonowi bez
problemu poradziła sobie z ochroną obiektu. W większości przypadków nie musiała
nawet używać Żądła, wystarczyły jej tylko element zaskoczenia i jej własna
siła.
Nie znała się na planach
działania Somodorova i jego podobnym, i musiała przyznać, że rozmieszczenie
ochrony w zachodnim narożniku było dla niej nielogiczne. W pewnym momencie
żołnierze całkowicie zniknęli, pozostawiając potężne, żelazne drzwi prowadzące
najpewniej do laboratorium całkowicie niezabezpieczonymi.
Hope pomniejszyła się i
składając skrzydła, wylądowała na ziemi, stwierdzając, że najbezpieczniejszą
opcją będzie przejście dołem. Pochyliła się, wślizgując się do środka i z
zaskoczeniem zauważyła, że zamiast do laboratorium, dostała się do
zaimprowizowanego skrzydła szpitalnego. Całkowicie niestrzeżonego, z rzędami
łóżek ustawionymi naprzeciw siebie pod ścianami.
Powiększyła się, zdejmując
hełm z głowy i rozejrzała się wokół, zauważając, że większość łóżek jest
zajęta, głównie przez młode dziewczęta, niemal jeszcze dzieci.
Z ranami postrzałowymi w
skroniach, co rzuciło jej się w oczy, kiedy zbliżyła się do pierwszego z łóżek.
Wtedy właśnie dotarło do niej, że ich ciała nie wykonują żadnego ruchu, nie
oddychają. Że są martwe. Zapewne od niedawna.
I wtedy usłyszała dźwięk
przypominający na wpół szloch, na wpół kaszel, który dobiegał z najbardziej
oddalonego łóżka.
Ruszyła w tamtą stronę,
wysyłając sygnał alarmowy przez nadajnik.
Kobieta była młoda,
czarnowłosa, o azjatyckich rysach, co wyróżniała ją na tle pozostałych dziewcząt.
— Hej, wszystko w porządku? Słyszysz mnie?
Hope zdusiła w sobie
zaskoczony okrzyk, kiedy kobieta chwyciła ją za rękę. Z zaskoczeniem
obserwowała, jak dziewczyna otwiera oczy, spoglądając na nią czarnymi
tęczówkami. Na jej twarzy rozbłysł jasnofioletowy półksiężyc, sięgający swoimi
krańcami od jej brody aż po czoło, powodując, że kula najzwyczajniej wypadła ze
skroni dziewczyn, a rana momentalnie się zagoiła.
Hope wyrwała rękę z jej
uścisku, czując jak słabnie pod jej dotykiem, i odsunęła się o krok.
Nie to mieli odkryć.
***
Nie jest psychopatą, ale socjopatą... Tu bym się zastanawiała, bo w samym tym tekście jest mnóstwo argumentów za. I mimo że nie pasuje do tego ratowanie Wandy, wcześniej innych, to można to uargumentować tym, że dba o swój tyłek, wykorzystuje innych do swoich celów poprzez zgrabną zagrywkę.
OdpowiedzUsuńW każdym razie - no łał.
I wiedziałam, że ten tatuaż Yeleny coś znaczy. No wiedziałam.
A teraz się pozastanawiam, cóż to za Azjatka z półksiężycem na twarzy.
Dobra, nasz nie lubiący dotyku Bucky dotyka Wandy. Ok chroni ją ale to wciąż dotyk xD
OdpowiedzUsuńNie ma to jak działania na własną rękę, metody wyciągania wiadomości Bucky ma idealnie przeszkolaną. Na sobie między innymi, więc miał okazje jeszcze pozbyć się frustracji.
Hope nie wie żeby nie dotykać nieznanych kobiet? To już wie xD
Bucky twierdzi że nie jest chory psychicznie ale te jego pytania do siebie na początku sprawiają wrażenie jakby był.
OdpowiedzUsuńAż współczuje Wandzie że musi pracować z Buckym. Przez te wydarzenia chyba prędko się nie polubią.
Mam nadzieje że Bucky wkrótce odpocznie, bo sama bym dawno wykitowała na jego miejscu. Nawet jakbym miała serum, byłabym na to za słaba psychicznie (co potwierdza moja reakcja na film Wołyń, uwielbiam swoją szkołe naprawde)
Szczerze to jak o tatuażach Yeleny zapomniałam. U ciebie nic nie dzieje się przypadkiem.
Teraz czy ta kobieta jest dobra czy zła. O jest pytanie.
S,B, Jak tam sytuacja po waszej ostatniej akcji?