7 listopada 2016

#58 (Bucky + wtrącenie Hope)

N: Bluzgi, dużo bluzgów. I przemoc. Opisana za pomocą bluzgów. Czyli norma dla Bucky’ego.

***
listopad 2016

Istniało wiele rzeczy, których Bucky Barnes nienawidził jak jasna cholera.

Początek tej listy zaczynał się niewinnie, zawierając w sobie działające mu na nerwy typy ludzi – od plotkar i sępów wpychających nosy w nieswoje sprawy, przez ludzi pieprzących się mu nad głową, zapominając przy tym jak głos rozchodzi się po zniszczonym budownictwie, kończąc na dewiantach i zwykłych chujach, których spotkał zdecydowanie zbyt wielu. I cóż, dzięki zmianom, które nastały w jego życiu w ciągu ostatnich miesięcy, natykał się już tylko na ten ostatni typ. Nie, żeby tęsknił za tym, jak ktoś stęka mu nad głową, ale nie obraziłby się, gdyby cała, pieprzona, Hydra nagle wyparowała, a on już nigdy nie musiałby mieć z nią do czynienia. To byłby naprawdę miły zwrot akcji, który wywołałby szeroki, szczery uśmiech na jego twarzy, który nie miałby w sobie ani krzty ironicznego grymasu, który zdecydowanie częściej gościł na jego twarzy. Tak, to było jedno z jego marzeń, życzenie, które wypowiadałby zdmuchując świeczki. Płonące bazy, pełne sprzętu i chorych sukinsynów, maczających łapy w działaniach Hydry, oglądałby z błyszczącymi oczami i uśmiechem dziecka dostającego wymarzony prezent. I miałby gdzieś to, że ktoś mógłby uznać go za chorego psychicznie psychopatę.

Nie był psychopatą.
I chyba nawet nie był chory psychicznie. Albo powinien wymienić to na odwrót? Nieważne, wychodzi na jedno. Nie był chorym zwyrodnialcem, którego bawiło krzywdzenie innych. Nie, był… Po prostu robił to, co do niego należało. Co prawda wciąż nie do końca rozumiał, czym tak naprawdę zabijanie dla tych dobrych, różniło się od zabijania dla tych złych, bo w końcu obie te rzeczy sprowadzały się do jednego – do cóż, po prostu do zabijania. Więc skoro miał już więcej nie musieć tego robić, to dlaczego prędzej czy później i tak kończył z bronią w ręku? Jasne, w imię tego, co słuszne, w imię większego dobra, ale… I tak nie cierpiał takich akcji. Mylących. Miał nie zabijać, miał żałować za grzechy, ale jednocześnie w razie konieczności miał zabijać bez mrugnięcia okiem. Wszystko świetnie, ale… Cóż, byłoby miło, gdyby ktoś pokrótce objaśnił mu, czym tak naprawdę jest ta "konieczność". Bo hej, to określenie dawało szerokie pole do interpretacji. A on miał zwyczaj przekręcania wszystkiego na własną korzyść, więc wyznaczając mu zasady takimi ogólnikami, sami prosili się o przeinaczenia. Prawda? Prawda. Więc nikt nie powinien mieć do niego pretensji o te kilka wpadek, które zaliczył w ostatnim czasie. Zresztą, jakim prawem mogli oceniać to, co robił przez ostatnie dwa lata, głównie przez ostatni rok? Robił to, co uważał za właściwe według własnej, nieco upośledzonej moralności. A skoro uważał, że zmiażdżenie kilku czaszek i posłanie kilku gościom kulek w głowę uznał za słuszne, dlaczego teraz miałby się za to kajać? Nie zrobił niczego złego i żałował tylko, że spieprzył kilka spraw. Że czasem bywał zbyt pewny siebie, za bardzo wierzył, że jego działania są idealne.

Nie są.
Nie był już Żołnierzem, idealną maszyną. Był pierdolonym Bucky’m Barnesem, który potrafił schrzanić wszystko, czego się tknął. Prócz zabijania. W tym wciąż był doskonały, niemal nie do podrobienia. Potrafił udawać maszynę, potrafił być jak cholerny ponury żniwiarz, który kosi po dwadzieścia osób naraz, bez drgnięcia nawet najmniejszego mięśnia na skostniałej twarzy.
Jednak wewnątrz był po prostu zmęczony. Zmęczony coraz bardziej z każdym dniem, z każdą akcją, z każdym, cholernym, patriotycznym i pełnym nadziei „Zrobimy to razem” Rogersa. Nie chciał tej walki, nie chciał walczyć w tej wojnie, stojąc na przegranej pozycji już od samego początku i wystawiając skroń to strzału. Chciał… Chciał spokoju. Chciał zamknąć oczy, schować się gdzieś głęboko w sobie, gdzieś, gdzie nikt nie potrafiłby go znaleźć, i otworzyć je ponownie dopiero gdzieś, kiedyś w miejscu i czasie dalekim od tego syfu. Dalekim od tej obłudy i tonącego we własnym gównie świata, który na własne życzenie kroczył w stronę wojny, która doszczętnie go zniszczy.

To nie była już jego wojna.
To nie była już wojna zwykłych ludzi, którzy pragnęli tylko spokoju dla siebie i swoich rodzin, z daleka od piekła wojny, wywoływanej przez polityków i gigantyczne koncerny, przeliczających ich życia na kolejne zera na swoich kontach. To był nowy wyścig zbrojeń, w którym nie było już miejsca na karabiny, granaty i atomówki. Nie było już miejsca na ludzi. To, co nadchodziło, zapowiadało nową erę. Przerażającą erę, w której nie chciał uczestniczyć.

To nie była już jego wojna.
Był już tylko żołnierzem bez chwały, Duchem, którego legenda wygasała.

Dlatego siedząc tu, w korytarzu zachlapanym krwią, z trupami zaścielającymi podłogę i przybitymi do ścian, nie przejmował się tym, że spieprzył sprawę, że zawiódł Steve’a, siebie i każdego, kto choć przez cholerną sekundę uważał, że może być tak dobry jak cała reszta, a był… Pusty. Zmęczony.
Był zmęczony.

Oderwał spojrzenie od żołnierza, którego przybił do ściany, wbijając mu pierdolone M4A1 w szyję z taką siłą, że jego lufa przebiła się przez nadkruszony mur. Zastrzelił nim jeszcze gościa stojącego po drugiej stronie. Potrafił to. To było proste. Wiedział, że zadziała.
Robił to już kiedyś. Na rozkaz. Kazali mu wtedy wyrżnąć wszystkich w obiekcie, więc zrobił to. To był rozkaz Pierce’a. Lubił angażować Żołnierza w takie akcje, pierdolony socjopata.

Czy on sam też nie był socjopatą?

Teraz kazali mu nie zabijać nikogo, jeśli nie zajdzie taka konieczność. Ale wyrżnął wszystkich, dostrzegając jedną, parszywą gębę.
Czekał na ten moment od miesięcy… Nie. Dopiero teraz uświadomił sobie, że czekał na niego od lat. Od dekad. Od Red Roomu.

— Pamiętam, co powtarzałeś… — zaczął, błądząc wzrokiem po wygolonej łysinie na czubku jego głowy, i w myślach zastawiał się nad tym, ile czasu mu zostało, nim po niego przyjdą. — Jedyne, o co proszę, to szybka śmierć. Śmierć żołnierza. Bez hańby — wypluł, przedrzeźniając jego ton. — A tu proszę, Ivan. Co cię spotkało.

Facet drgnął, a wyrwany ze ściany łańcuch, którym Bucky go związał, pieczołowicie upewniając się, że złamie mu przy tym większość żeber, zabrzęczał ciężko. Ivan – Ivan Somodorov, Ivan Dziwny, Ivan Groźny – podniósł głowę, spoglądając na niego czarnymi, wytatuowanymi oczyma, i zaśmiał się, wypluwając krew.
Bucky uznał, że oplątanie go łańcuchem będzie nieco ironiczne. Idealnie pasujące do tatuaży wokół jego szyi i rąk, do drutu kolczastego, którym sam się oplutł.

— Spodziewałem się, że wielu po mnie przyjdzie. Ale nie ciebie.

— Potraktuj to jako zaszczyt.

Wstał, zaczynając krążyć wokół Ivana jak drapieżnik.
Słyszał głosy w odrzuconym do kąta komunikatorze.

— Chciałeś takich, jak ja. Marzyłeś o takich, jak ja. A tu taka porażka. — Pokręcił głową, zwężając okręg. — Nie ma żadnego ideału.

Somodorov drgnął. Bardziej z tłumionej wściekłości, niż ze strachu. Ale zmieni to.

— Bezduszny automat podobny do kałasznikowa, tylko dwa razy bardziej bezlitosny — odpowiedział Ivan, kiwając ociężałą, napuchniętą głową.

Wyrwał jedną z rur wystających w nadkruszonej ścianie, ignorując strumień wody, który zaczął zalewać przez to pomieszczenie.

— Gdzie książka? — spytał, opuszczając rurę tak, by przeciągać jej kraniec po betonowej podłodze. Irytujący dźwięk.

— Myślisz, że gdybym wiedział, to ty zadawałbyś pytania, Soldat? To nie… — Ivan wydał z siebie zdławiony wrzask, kiedy rura uderzyła w kark, dokładnie między trzecim i czwartym kręgiem szyjnym. Bucky wiedział gdzie i jak uderzać, żeby bolało jak jasna cholera, i wiedział jak dozować siłę, by go skrzywdzić, nie zabić.

— Gdzie książka? — ponowił pytanie i nie uzyskując na nie odpowiedzi, wyprowadził kolejny cios, tym razem w plecy. O wiele silniejsze, bardziej bolesne. — Wiem, że jej szukałeś, skurwysynu. Wiem, że Novokov się z tobą kontaktował. Gdzie. Kiedy. Czego chciał. I gdzie książka. To masz wyśpiewać.

Ivan nie odpowiedział.

— Nie masz nic do powiedzenia, huh? To może OPUS? — spytał i kontynuował, widząc drgnienie jego mięśni. — Też nie? — Usiadł naprzeciwko, stukając rurą tuż obok jego stopy. — Mam czas i dużo cierpliwości — skłamał. — A dzięki takim kupom gówna, jak ty, potrafię być też wyjątkowo kreatywny. Jednak… — Przeniósł końcówkę rury nad stopę Ivana i docisnął ją do przyśrodkowej kości klinowatej, by potem unieść ją cal w górę. — Mam dziwne wrażenie, że to nie będzie konieczne — tłumaczył, przybierając ton, jakiego zawsze używali podobni Somodorovowi. Jakby mówili do dziecka lub durnego psa.

— Nie boję się takich jak ty.

Somodorov pokręcił głową, wykrzywiając w uśmiechu opuchnięte, pokrwawione usta. Wystarczył jeden prawy sierpowy, by wybić mu kilka zębów i pozbawić przytomności.

Bucky przekręcił głowę, uśmiechając się w odpowiedzi.

— Powinieneś.

Wbił rurę w jego stopę, krzywiąc się na dźwięk miażdżonej kości i zduszonego wrzasku, przywodzącego na myśl zarzynane zwierzę. Odzwyczaił się od tego. Zmiękł przez ostatnie miesiące.
Wstał, kopiąc Ivana w żebra, by doprowadzić go do porządku. Obszedł go wokół, by wyciągnąć Colta ze ściany i podrzucił broń tak, by trzymać w dłoni lufę, jednocześnie kopiąc zwłoki, które odpadły ze ściany tak, by Somodorov miał doskonały widok na to, co pozostało z szyi jednego z jego przydupasów. I na ledwie trzymającą się tułowia głowę.

— Możemy tu spędzić cały dzień. Nawet dwa, nie mam niczego ciekawego do roboty — blefował, machając rękojeścią broni przed jego twarzą. — Mogę łamać ci kości, mogę wyrywać ci paznokcie, ucinać palce kawałek po kawałku, ale… Poważnie masz na to ochotę? — Przystanął, opierając się plecami o ścianę kilka stóp od Somodorova. — Może po prostu powiesz mi to, co chcę wiedzieć, a ja w zamian… cóż, po prostu cię zabiję?  

Ivan splunął w jego stronę, sapiąc tylko krótkie „Pierdol się, amerykański psie”, na co Bucky wzniósł oczy ku górze.

— Zawsze to samo. Dlaczego nikt nie chce współpracować? — spytał z wyrzutem, podchodząc bliżej z zamiarem uderzenia rękojeścią broni w szczękę Somodorova. Zatrzymał się jednak, słysząc szybkie krok na korytarzu, tuż za podniszczoną ścianą i pozbawioną drzwi futryną. Mógł nie wywarzać tych chrzanionych drzwi.

Skupił się, starając się rozpoznać kroki.
Ciche, przyśpieszone, zdecydowanie kobiece. Nerwowe.

— Cholera — przeklął pod nosem. Jeszcze jej mu tutaj brakowało. — Piśnij choć słowo, a urżnę ci jaja i wepchnę je do gardła, jasne? I wiesz, że zrobię to z przyjemnością. — Uśmiechnął się, a potem dodał: — I obrzydzeniem. Tak. W większości jednak z obrzydzeniem — powiedział bardziej do siebie niż do Ivana Dziwnego, zbyt zajętego bluzganiem pod nosem i przejmowaniem się roztrzaskaną stopą.

Bucky ruszył w stronę drzwi, starając się wyglądać jak najbardziej nonszalancko, jak najbardziej jak typ, który ma wszystko i wszystkich gdzieś. Cóż, czyli jak ktoś, kim powinien być.
Przewiesił Colta przez ramię i oparł się o framugę, odsuwając płaszcz i opierając lewą dłoń o biodro. Płaszcz – długi, czarny, solidny płaszcz – zabrał Somodorovowi. Nie dlatego, że było mu zimno czy coś, mundur doskonale trzymał ciepło, a po prostu dlatego, że dobrze wyglądał w takich płaszczach.

Wanda zatrzymała się kilka kroków od niego, patrząc na niego podejrzliwie, niemal taksując go wzrokiem.

— Czego chcesz, księżniczko? — spytał, pijąc do czerwonej pseudo-tiary, która osłaniała jej czoło i powstrzymywała włosy przed opadaniem na twarz.

Jej nowy kombinezon był inny od poprzedniego, bardziej przypominał już mundur niż strój. Zniknęły zwykłe skórzane spodnie i gorset, a w ich miejsce pojawił się solidny, czarny  kombinezon z czerwonymi wstawkami na bokach spodni i wokół uwypukleń kuloodpornej kamizeli chroniącej tułów. Buty, choć sięgały kolan, miały bardziej wojskowy krój. Nie zrezygnowała jednak z czerwonego płaszcza, który z przodu sięgał jej nieco poniżej tali, by z tyłu się wydłużyć, dotykając niemal kolan, nadając tym nieco charakter krótkiej peleryny.
Rękawy płaszcza podciągnięte miała do łokci, zakładając na ręce długie, wzmocnione rękawice, które pozwalałby jej bardziej scentralizować moc, dzięki czemu ta nie przypominała już wolnej mgły rozlewającej się wokół niej, a jasne, intensywne rozbłyski światła przy jej dłoniach. I oczach. Tak, Bucky nie cierpiał jej świecących, czerwonych oczu.

Wanda zmrużyła oczy, przyglądając mu się uważniej.

— Nie odpowiadałeś na wezwania. Byłam najbliżej, więc obiecałam to sprawdzić. — Przekrzywiła głowę, zerkając w bok, jakby przez ścianę, a Bucky wiedział już, że wpadł. — Co zrobiłeś?

Wzruszył ramionami, odsuwając się wystarczająco, by mogła minąć go w drzwiach. Wanda zmierzyła Bucky’ego jeszcze bardziej podejrzliwym wzrokiem, jednak minęła go, wchodząc do pomieszczenia.
Bucky obejrzał się przez ramię, by jak najlepiej wiedzieć jej reakcję – przystanęła, zbita z tropu, i przyłożyła dłoń do ust, szeroko otwartymi oczami wodząc po obrazie przypominającym bardziej kadr z krwawych filmów klasy B, niż coś, co zazwyczaj robili Avengers. Ale Bucky pieprzył to, co robili Avengers, i wolał stosować własne metody. Przynajmniej miał pewność, że w końcu zadziałają. Chyba, że przedobrzy. Wtedy zamiast informacji będzie mieć trupa.

— Co... Co ty zrobiłeś? — Obróciła się w jego stronę, odsuwając się o krok. — Co to za człowiek? To Somodorov?

Bucky zerknął ponad jej ramieniem, słysząc, jak Ivan się porusza, mieląc przekleństwa pod nosem, i rzucił:

Zakroj swoj rot, blad’! Loh… — dodał ciszej, już bardziej do siebie, po czym zwrócił się do Maximoff: — To Ivan, mój przyjaciel, rozmawiamy sobie. A raczej ja mówię, bo on nie jest zbyt rozmowy. Ale musimy mu wybaczyć, bo, jak zapewne sama widzisz, ma kilka problemów, przez które ciężko mu złożyć zdanie do kupy — dopowiedział znaczącym tonem, przez co spojrzała na niego jak na idiotę. Albo psychopatę. A najpewniej na oba.

— Musimy go rozwiązać!

Ruszyła w jego stronę.

I wtedy Bucky coś usłyszał. Znajomy dźwięk wywołujący szybsze bicie serca i drżenie palców chcących chwycić broń, chcących pociągnąć za spust.

To był jeden z tych momentów, w których czas nieco spowalniał.

Rzucił się w stronę Maximoff, przygniatając ją do ziemi, i zasłonił jej głowę dłońmi. Kiedy zakrył jej twarz metalowym ramieniem, nad ich ciałami rozległ się świst kul. Znał tę broń – ręczny karabin maszynowy M134 Minigun. Co najmniej dwa.
Maska zamknęła się wokół jego twarzy, osłaniając szczękę i skronie, więc przycisnął czoło do betonu, kątem oka obserwują jak ciało Ivana rozrywane jest na strzępy przez grad kul.

Musieli przeczekać. Taśma liczyła cztery tysiące nabojów, więc będą mieć kilka sekund na reakcję, nim przeskoczy kolejna. Dadzą radę. Da radę.
Już to robił.

Ciaśniej objął głowę Maximoff lewym ramieniem, przeklinając każdą kulę odbijającą się od metalu, dziurawiącą jego płaszcz i grzęznącą w obiciu jego munduru. Sięgnął prawą ręką do pasa, wyciągając Skorpiona z kabury i odbezpieczając go. W myślach odliczał sekundy, by nie stracić ani ułamka cennego czasu.
Jeden strzelec na trzeciej, drugi na pierwszej. Nie chybi, nie może chybić. Nigdy nie chybia, chyba, że chce.

Trzy…

Odepchnął Wandę, pchając ją w stronę przeciwnej ściany.

Dwa…

Wyprostował się, mierząc w stronę pierwszego strzelca.

Jeden…

Strzelił dwa razy, zanim ściana rozbłysła siatką czerwonych pęknięć i rozpadła się w drobny mak, umożliwiając mu zdjęcie drugiego strzelca jednym, celnym strzałem. Obaj stali po drugiej stronie atrium fabryki, na żelaznej antresoli przylegającej do ścian.

Złożył maskę, pozwalając jej rozsunąć się na boki i rozejrzał się wokół. Całe pomieszczenie przypominało teraz bardziej rzeźnię w domu sadystycznego psychopaty, niż pomieszczenie, w którym znajdowali się zaledwie chwile temu. Mundury żołnierzy – przydupasów Ivana nie były tak wytrzymałe jak ich, więc z ciał nie zostało wiele.
Zerknął z wściekłością na wciąż skuloną pod ścianą Wandę, starając się opanować rozsadzający go gniew.

— Nie spodziewałaś się tego?!

Spojrzała na niego szeroko otwartymi, nieco nieobecnymi oczami, odgarniając oblepione pokrywającą podłogę krwią włosy. Jakby nie była tu, z nim, a odpłynęła gdzieś indziej. Nie obchodziło go gdzie, póki nie będzie musiał tłumaczyć się z tego Steve’owi.
I cóż, cała ta sytuacja ma jeden plus – nie będzie musiał też tłumaczyć się ze swojej wpadki, ponieważ z trupów, które po sobie zostawił, zostały tylko fragmenty.

Ale nie mają książki.

Nie mają Somodorova.

Spojrzał w stronę Ivana i ściągnął brwi, dostrzegając coś na jego rozerwanej, wykrzywionej pod dziwnym kątem szyi. Tatuaż, na który nie zwrócił uwagi wcześniej.
Kiedy wreszcie go zobaczył, kiedy połączył jego fragmenty w całość, wbił pięść w ścianę, ryjąc paznokciami w tynku, w rozpadającym się murze.

Był zbyt, kurwa, na to zmęczony.

Opuścił broń i opadł na beton kilka stóp od Wandy, która otarła już dłonie, wyrzuciła nękające ją wspomnienia z głowy i zebrała się w sobie, wzywając kogoś przez komunikator. Steve’a, Sama czy Scotta – nie wiedział tego, nie wsłuchał się w jej słowa, będąc zbyt skupionym na tym cholernym tatuażu.

Otoczony drutem kolczastym kompas i ciąg cyfr.

***
Hope nawet przez moment nie zakładała, że to będzie łatwa praca. Jednak ani przez moment nie żałowała podjętej decyzji i niemal wymusiła na Stevie zmianę składu, wskakując na miejsce Scotta, który pozostał w bazie zamiast niej. Chciała się przetestować, chciała poznać choć cząstkę tego, z czym będzie musiała się mierzyć. Więc gdy na radarze pojawiła się tylko informacja o tym, że Ivan Somodorov może być w posiadaniu radzieckiej księgi, nie wahali się ani przez moment, a od razu ruszyli do działania.
Kapitan Rogers, Barnes, Wanda i ona mieli się tym zająć, a Scott, Sam, agentka Carter oraz Ava Orlova, którą Sharon przetransportowała do nich niedawno, mieli pozostać w bazie.

Barnes oddzielił się od nich już na samym początku, ruszając we własną stronę, co poskutkowało tym, że po czasie rozdzielili się, biorąc na siebie inny narożnik fabryki. Mieli pozostać w kontakcie, a działanie w pojedynkę miało wszystko przyśpieszyć. Wiedzieli, że dadzą sobie radę.
Dla Wasp był to chrzest bojowy, ale dzięki swoimi umiejętnością, uzbrojeniu i kombinezonowi bez problemu poradziła sobie z ochroną obiektu. W większości przypadków nie musiała nawet używać Żądła, wystarczyły jej tylko element zaskoczenia i jej własna siła.

Nie znała się na planach działania Somodorova i jego podobnym, i musiała przyznać, że rozmieszczenie ochrony w zachodnim narożniku było dla niej nielogiczne. W pewnym momencie żołnierze całkowicie zniknęli, pozostawiając potężne, żelazne drzwi prowadzące najpewniej do laboratorium całkowicie niezabezpieczonymi.
Hope pomniejszyła się i składając skrzydła, wylądowała na ziemi, stwierdzając, że najbezpieczniejszą opcją będzie przejście dołem. Pochyliła się, wślizgując się do środka i z zaskoczeniem zauważyła, że zamiast do laboratorium, dostała się do zaimprowizowanego skrzydła szpitalnego. Całkowicie niestrzeżonego, z rzędami łóżek ustawionymi naprzeciw siebie pod ścianami.

Powiększyła się, zdejmując hełm z głowy i rozejrzała się wokół, zauważając, że większość łóżek jest zajęta, głównie przez młode dziewczęta, niemal jeszcze dzieci.
Z ranami postrzałowymi w skroniach, co rzuciło jej się w oczy, kiedy zbliżyła się do pierwszego z łóżek. Wtedy właśnie dotarło do niej, że ich ciała nie wykonują żadnego ruchu, nie oddychają. Że są martwe. Zapewne od niedawna.

I wtedy usłyszała dźwięk przypominający na wpół szloch, na wpół kaszel, który dobiegał z najbardziej oddalonego łóżka.
Ruszyła w tamtą stronę, wysyłając sygnał alarmowy przez nadajnik.

Kobieta była młoda, czarnowłosa, o azjatyckich rysach, co wyróżniała ją na tle pozostałych dziewcząt.

— Hej, wszystko w porządku? Słyszysz mnie?

Hope zdusiła w sobie zaskoczony okrzyk, kiedy kobieta chwyciła ją za rękę. Z zaskoczeniem obserwowała, jak dziewczyna otwiera oczy, spoglądając na nią czarnymi tęczówkami. Na jej twarzy rozbłysł jasnofioletowy półksiężyc, sięgający swoimi krańcami od jej brody aż po czoło, powodując, że kula najzwyczajniej wypadła ze skroni dziewczyn, a rana momentalnie się zagoiła.
Hope wyrwała rękę z jej uścisku, czując jak słabnie pod jej dotykiem, i odsunęła się o krok.

Nie to mieli odkryć.

***

3 komentarze:

  1. Nie jest psychopatą, ale socjopatą... Tu bym się zastanawiała, bo w samym tym tekście jest mnóstwo argumentów za. I mimo że nie pasuje do tego ratowanie Wandy, wcześniej innych, to można to uargumentować tym, że dba o swój tyłek, wykorzystuje innych do swoich celów poprzez zgrabną zagrywkę.
    W każdym razie - no łał.
    I wiedziałam, że ten tatuaż Yeleny coś znaczy. No wiedziałam.
    A teraz się pozastanawiam, cóż to za Azjatka z półksiężycem na twarzy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobra, nasz nie lubiący dotyku Bucky dotyka Wandy. Ok chroni ją ale to wciąż dotyk xD
    Nie ma to jak działania na własną rękę, metody wyciągania wiadomości Bucky ma idealnie przeszkolaną. Na sobie między innymi, więc miał okazje jeszcze pozbyć się frustracji.
    Hope nie wie żeby nie dotykać nieznanych kobiet? To już wie xD

    OdpowiedzUsuń
  3. Bucky twierdzi że nie jest chory psychicznie ale te jego pytania do siebie na początku sprawiają wrażenie jakby był.
    Aż współczuje Wandzie że musi pracować z Buckym. Przez te wydarzenia chyba prędko się nie polubią.
    Mam nadzieje że Bucky wkrótce odpocznie, bo sama bym dawno wykitowała na jego miejscu. Nawet jakbym miała serum, byłabym na to za słaba psychicznie (co potwierdza moja reakcja na film Wołyń, uwielbiam swoją szkołe naprawde)
    Szczerze to jak o tatuażach Yeleny zapomniałam. U ciebie nic nie dzieje się przypadkiem.
    Teraz czy ta kobieta jest dobra czy zła. O jest pytanie.

    S,B, Jak tam sytuacja po waszej ostatniej akcji?

    OdpowiedzUsuń