***
27 czerwca
2016
/Przystaję pod drzwiami
pokoju Steve’a i… Nie mam pojęcia co dalej.
/To był durny pomysł. Bardzo, bardzo durny
pomysł. Wejdę tam i powiem „Hej, Steve, chcesz usłyszeć fajną historyjkę, która
dręczy mnie przez ostatnie dni?”, no kto by się na to nie skusił? To był durny
pomysł, a ja tylko się ośmieszę i… Z drugiej strony, może trochę by go to
zniechęciło?
/Zapewne
nie. W końcu to Rogers. Jego trudno do czegokolwiek zniechęcić. Ale spróbować
zawsze można.
/Opieram się lewym bokiem o ścianę – pusty
bark ma swoje plusy, ramię przynajmniej w niczym nie przeszkadza, ale z drugiej
strony przyznanie się do tego, że znów
zapomniałem gdzie je zostawiłem, jest nieco żenujące – i kilkukrotnie uderzam
pięścią w drzwi. Nie muszę czekać długo, aż otwierają się, a Steve wystawia
przez nie głowę, niemal uderzając mnie z główki. Mrużę oczy, ale nie komentuję
tego. To Rogers.
/Przez
chwilę zdziwienie w jego spojrzeniu jest dostrzegalne, ale szybko przestaje je
po sobie okazywać. Jak na beznadziejnego kłamcę, akurat w tym jest nawet dość
znośny.
— Bucky?
— Ta, jak widzisz, udawanie
martwego już mi się znudziło. — Staram się uśmiechnąć, przywołując słowa
Wilsona, ale nie bardzo mi się to udaje. — Tylko, że… Mam mały…
— Masz jakiś problem? Coś
się stało? — Steve wchodzi mi w słowo, przesuwając się w drzwiach, robiąc mi
miejsce. — Mogę jakoś pomóc? Chciałbyś, żeby…
— Steve — przerywam mu, przepychając się obok niego w
drzwiach.
/Nie
rozglądam się po pomieszczeniu, kątem oka zauważam tylko układ pomieszczenia i
rozstawienie mebli identyczne jak w pokoju, który mi przydzielono. Jedyną, dość
zauważalną różnicą jest… no cóż, porządek.
Gdybym nie wiedział, że to sypialnia Rogersa, uznałbym to za kolejny z
nieużywanych pokoi. Nie zmienił tu niemal nic.
— Um, tak?
— Byłem na kilku randkach. — Zamyka
za sobą drzwi, wsuwając się z powrotem do pokoju.
— A wylądowałeś z siostrzenicą Carter.
Nie, żebym cię osądzał czy coś, ale wiesz… — spoglądam na niego znacząco. — Czy
to nie są już pewne skło…
— Bucky — ucina, upadając na jeden z czarnych foteli stojących pod
oknem.
— Och, no co? — Wzruszam ramieniem.
— Doceń to, ile wytrzymałem.
— Doceniam. Nawet bardzo — mówi, a jego ton zmusza mnie do zamknięcia
się. To jasne, że nie mówi tylko o tym. I jest to nieco… krępujące. — I Buck… —
dodaje po chwili, przyglądając mi się uważnie. — Kiedy ostatnio spałeś? Nie
chcę cię urazić, ale zdecydowanie nie wyglądasz
najlepiej.
— Ym, a co dziś mamy?
— Poniedziałek? — Spogląda na mnie
nieco zmieszany.
— Już, naprawdę? To będzie z…. bo
ja wiem, cztery dni? — Cóż, brzmi to lepiej niż „cztery dni i pięć nocy”,
prawda? — Jakoś nie mogę zmrużyć oka. Wiesz, nie mój klimat, wciąż się nie
przyzwyczaiłem. — Podchodzę do okna, spoglądając na powoli zachodzące słońce.
Nie cierpię go. Słońca, nie widoku samego w sobie, żeby była jasność. Za zimnem
nie przepadam, ale gorąca wręcz nienawidzę.
Tyle dobrego, że budynek jest klimatyzowany. Szkoda tylko, że na zewnątrz
klimatyzacji już zamontować się nie dało. — Jestem Zimowym Żołnierzem. To do
czegoś zobowiązuje, no nie? Nie patrz na mnie w ten sposób — dodaję, widząc
jego wzrok. — To było zabawne.
— Skoro tak mówisz. — Uśmiecha się,
ale jest to dość… gorzki uśmiech.
/Może chodzi o to, że to
jedna z najbardziej sztucznych "lekkich" rozmów, jakie przeprowadził
w życiu? Albo o to, że tak naprawdę nie potrafimy rozmawiać ze sobą o niczym,
co w żaden sposób nie jest związane z Protokołem albo jego Mścicielami od
siedmiu boleści?
/To był durny pomysł. Przyjście do niego,
znaczy. Już teraz nie potrafimy się dogadać, więc po co jeszcze bardziej to
psuć? Jeśli się da. A da się. Tak sądzę. Możemy już wcale nie rozmawiać.
Chociaż… Może to byłoby lepsze?
/Nie.
Nie, nie byłoby. To mój przyjaciel. Ponoć.
— Coś się stało? — dopytuje, kiedy
siadam na skraju jego łóżka. Pocieram dłonią najgrubszą bliznę na barku, tę tuż
koło miejsca, w którym metal łączy się z ciałem.
— Czy mój ojciec był złym
człowiekiem?
/Przekręcam
głowę, by lepiej mu się przyjrzeć. Steve wygląda na autentycznie zdziwionego.
Dlaczego?
— Nie. Oczywiście, że nie. —
Zaprzecza, kręcąc głową na potwierdzenie swoich słów. — Był wspaniałym
człowiekiem.
— Nie pił? Ani nic?
— Z tego, co wiem, nie.
/Otwieram
usta, nie wiedząc co powiedzieć. To… Nie ma sensu. Przecież…
— To… Dlaczego pamiętam, że było
inaczej? — Ściągam brwi, masując prawą skroń. — Kiedy zacząłem go sobie
przypominać… Myślałem, że mnie nienawidził. Wszystko, co pamiętałem, to
potwierdzało, ale ostatnio… Zacząłem przypominać sobie rzeczy, które… Jakby
różne wersje jednego wspomnienia… Och, już łapię — dodaję bardziej do siebie
niż do niego, bo wiem, że i tak najpewniej niewiele zrozumiał z tego
nieskładnego wywodu.
/Już łapię.
/A potem zaczynam się śmiać.
/To
jest zabawne. Zabawne jak jasna cholera.
— Buck?
/Kręcę
głową, starając się uspokoić.
— To wszystko pieprzony Fennhoff. —
Pocieram twarz dłonią.
— Kto?
/Spogląda na
mnie, wyraźnie nie wiedząc o kim mówię, a ja mam ochotę prychnąć. Wiem, że nie
powinienem mieć mu niczego za złe, nie mam do tego prawa, bo to nie jego wina –
palant rozbił pieprzony samolot, więc ciężko byłoby, żeby to była jego
wina – a pieprzonej Carter, dzięki której Zola mógł nawiązywać piękne
przyjaźnie i budować sobie mocne plecy, gdy ona wybierała kolor nowej szminki.
— Doktor Johann Fennhoff znany również jako
Faustus lub Ivachenko. Zola go zwerbował, kiedy jeszcze siedział. Gdzieś w…
czterdziestym szóstym, tak przynajmniej sądzę, zaczął współpracować z Lukinem* — mówię, starając się powstrzymać
mdłości na sam dźwięk jego nazwiska. Mrugam szybko, wbijając paznokcie w skroń,
by nie pozwolić mojemu popieprzonemu umysłowi na przywołanie jakiegokolwiek
wspomnienia. — Facet próbował namieszać mi w głowie i przez długi czas mu się
to udawało. Ale był już stary i szybko kopnął w kalendarz, więc Zola
przedstawił im plany tego pieprzonego krzesła. Robiło mi z mózgu papkę, ale to
i tak było lepsze, niż spędzanie czasu z Lukinem. — Parskam, jakby opowiedział
jakiś dobry dowcip, ale wcale nie jest mi do śmiechu. — Widziałeś swój pogrzeb?
— Zmieniam temat, a Steve wygląda na jeszcze bardziej skonsternowanego –
znam takie słowo? – niż chwilę przedtem.
— Co? Nie, nie widziałem. Kiedyś chciałem obejrzeć nagranie,
ale jakoś… nie miałem odwagi — wyjaśnia, unosząc kącik ust. — Dlaczego pytasz?
— Ja widziałem. — Wzruszam ramionami. — Lukin miał nieco inne
metody od reszty. Żadnych tortur, żadnych przesłuchań. Nigdy nie podniósł na
mnie ręki, głosu też nie. Przez cały czas udawał uprzejmego do porzygania. Był…
obślizgły — wyjaśniam, spoglądając przez okno. — Robił wszystko, żebym uważał,
że jest tym dobrym, że z nim będzie mi lepiej. W końcu mnie przekonał, wiesz? —
pytam, i kontynuuję zanim choć zdąży otworzyć usta: — Nadszedł taki etap, w
którym byłem gotów czołgać się do niego z powrotem, bo w głowie zakodowało mi
się, że gdy tylko znika, robi się cholernie źle. Raz… — zaczynam, przełykając
gule, która zaczęła tworzyć mi się w gardle. — Na samym początku, a
przynajmniej sądzę, że był to początek, bo straciłem rachubę czasu, nie
wiedziałem nawet, ile tam byłem… Zawsze przychodził do mnie kilka razy
dziennie, chyba ciągle o tych samych porach, przynajmniej tak mi się wydawało, ale
raz… Nie pamiętam co dokładnie mi powiedział, ale zbluzgałem go i naplułem w
twarz. Nic nie zrobił, tylko wyszedł. I… Nie wracał przez kilka dni, nie wiem
nawet jak długo, ale wtedy wydawało mi się to wieczność. Nikt nie przychodził. Myślałem,
że tam zwariuję, albo umrę… I w końcu ktoś przyszedł. — Opadam plecami na
materac, leżąc w poprzek łóżka. Dzięki temu, chociaż nie muszę patrzeć na jego
twarz. — Nie wiedziałem co to za jedni, nie rozumiałem co do mnie mówią, bo
wtedy jeszcze nie znałem rosyjskiego. Nie spodobało im się to za bardzo. Jeden
zasadził mi kilka kopniaków, a potem wyciągnęli mnie stamtąd jak jakieś
truchło. Zabrali mnie do białego pokoju… — przerywam, zaciskając powieki.
Wypuszczam powietrze, a potem kontynuuję, uchylając powieki. — Nie było tam nic
prócz białych płytek na ścianach i podłodze. Wszystko było sterylnie czyste,
prócz jednej, pieprzonej płytki na środku pomieszczenia, która była czymś
zabrudzona. Rzucili mnie na tę cholerną płytkę, a potem…
/Nie
potrafię powiedzieć więcej, choć sądziłem, że mówienie o tym na głos nie będzie
jakimś wielkim problemem. Dlaczego miałoby być? Byłem tam, przeżyłem to, myślałem o tym dziesiątki
razy, więc dlaczego powiedzenie tego na głos to tak wielki problem? Dlaczego
potrafię opowiedzieć o tym, jak kogoś zabiłem, i to z najdrobniejszymi
szczegółami, a głos nawet mi nie zadrga, a to
nie potrafi przejść mi przez gardło? Co jest ze mną nie tak, do cholery?
Dlaczego muszę być tak popieprzony? Bo mi wstyd?
Bo nie jestem nieletnią panieneczką, by ją… To jakiś żart, nie
usprawiedliwienie.
— Buck, wszystko w porządku? — Steve brzmi na zaniepokojonego,
a fotel skrzypi cicho, gdy próbuje wstać. Unoszę jednak rękę, każąc mu nie
podchodzić.
— Ta, w porządku. Znaczy nie, nie jest w porządku, ale siedź
tam. — Macham dłonią w jego stronę. — Bo inaczej nigdy nie skończę.
— Czy mam pójść po Sama? — pyta niepewnie. — Może on…
— Nie, do cholery, nie masz! Masz siedzieć na pieprzonej dupie
i słuchać tego, co chcę powiedzieć, to takie trudne? — Odpycham się ręką, by
usiąść. — Ciągle pytasz, czego chcę, więc teraz ci mówię, czego, do cholery, chcę.
Chcę, żebyś siedział cicho i słuchał.
— Cóż… Co tylko zechcesz, Buck, ale…
— Zaraz minie mi ochota na zwierzenia — zastrzegam,
spoglądając na niego kątem oka. — Mogę więc skończyć? Tak? A więc świetnie. Powtarzało się to jeszcze kilka
razy, w różnych odstępach czasu, a przynajmniej tak mi się wydawało. Kiedy
Lukin wreszcie się zjawił, udawał, że o niczym nie wie. Teraz wiem, że udawał,
ale wtedy tego nie wiedziałem — dodaję, sam nie wiem po co. — Dążę teraz to
tego, że powiedział do mnie wtedy "Biedny, zepsuty żołnierzyk. Widok tego,
co ci zrobili… Oh, to złamałoby serce twojego Kapitana. Jak mogłeś do tego
dopuścić?**”. Nie wiem dlaczego, ale akurat te słowa zapamiętałem. Nie był to
pierwszy raz, kiedy próbował wmówić mi, że coś jest jego winą, ale… Wtedy chyba
coś zaczęło już we mnie pękać. Ale to był jeszcze ten czas, gdy nie wiedziałem,
że nie żyjesz, więc miałem jakąś nadzieję, że tym razem też stanie się cud i
mnie stamtąd wyciągniesz. Lukin to wiedział. Dlatego raz puścił mi jakieś
nagranie, nie pamiętam teraz, co na nim było, pokazał mi kilka gazet, i
oświecił mnie, że wojna już się skończyła. A potem pokazał mi nagranie z pogrzebu.
Było zapętlone, więc oglądałem je raz za razem, raz za, cholernym, razem…
Dziesiątki razy. I cię wtedy nienawidziłem, wiesz? Uważałem, że to wszystko
twoja wina…
/Spoglądam
na niego. Siedzi jak zawsze idealne,
niemal nienaturalnie prosto, a jego ramiona są spięte, gdy przyciska pięść do
ust. Gdybym tylko spojrzał mu w oczy, może dostrzegłbym, jak powoli się szklą. Ale
nie spoglądam.
— Bo to była moja wina — stwierdza, opuszczając dłoń. Zaciska palce na
podłokietniku i przygląda im się, jakby chciał spalić je samym wzrokiem. —
Powinienem był cię wtedy złapać. Powinienem był zrobić cokolwiek. I tak bardzo
cię za to…
/Ściągam brwi ze zdziwienia.
— Co ty znowu pieprzysz, Rogers? Za
co chcesz mnie przepraszać? Za to, że nie skoczyłeś za mną? — parskam. — Zabiłbym cię,
gdybyś to zrobił, bo to byłaby najdurniejsza rzecz, jaką mógłbyś zrobić.
Słuchaj wiem, że lubisz dramatyczne akty, co już kiedyś udowodniłeś samotnym
szturmem na szwabską bazę, czy wiesz, wywoływaniem jakieś pieprzonej wojny
domowej wśród Avengers, ale to byłoby zwyczajnie durne. I nazbyt dramatyczne.
Nawet jak na ciebie — dodaję, zerkając na niego z przekonaniem, że choć trochę go to rozluźni. Zamiast wciąż
spogląda na swoją dłoń, przełykając ciężko, jakby próbował się uspokoić. — Och,
Steven, ty płaczesz? — pytam, i sam nie wiedząc dlaczego, niemal widzę przed
oczami szpitalny namiot. — Tylko znów się nie wypieraj.
/Spogląda na mnie zaskoczony,
przecierając oczy wierzchem dłoni.
— Pamiętasz to?
— Ta, to było po Azzano. I
wtedy skończyło się to jakoś tak. — Rozwieram szeroko ramiona… Cóż, jedno
ramię. — Ym, i mam takie małe pytanie… Nie wiesz, gdzie zostawiłem ramię? Swann
chciała żebym wpadł, a ja zapomniałem co z nim zrobiłem. Trochę to żenujące,
co? — Posyłam mu krzywy uśmiech.
/Steve
kręci tylko głową i wstaje, podchodząc bliżej. Podaje mi rękę, podciągając mnie
w górę. Już dawno nauczyłem się zachowywać równowagę bez ramienia, a Steve to
wie, ale to nie jest teraz ważne.
— Poszukamy go. Ośle —
dodaje nieco ostrożnie, jakby badając grunt.
/Spoglądam
na niego z nieukrywanym wyrzutem, co nieco go peszy, a potem mówię:
— Sam jesteś osłem, idioto.
/Steve
się uśmiecha, klepiąc mnie po plecach.
***
*Zorientowałam się, że nigdy nie wytłumaczyłam dlaczego ten Lukin ma wspólne ze swoim komiksowym odpowiednikiem tak naprawdę tylko nazwisko. Filmowy Aleksander Pierce jest połączeniem komiksowego Pierce’a z Lukinem właśnie, co zostało nawet powiedziane wprost. Na całe szczęście zrezygnowałam też z Karpova, bo okazało się, że MCU miało dla niego inne plany. Dla Fennhoffa także. Dlatego "mój Lukin" jest tak naprawdę połączeniem wielu zwyrodnialców, z którymi Bucky miał do czynienia.
** Luźne tłumaczenie słów "Poor brainwashed toy soldier. Oh, to see what they did to you… It would break your Captain’s heart. What have you let them do to you?" z Winter Soldier: The Bitter March #3
Zamiast tulaska poklepanie po plecach, ale to też kontakt fizyczny! ;)
OdpowiedzUsuńPewnie to będzie wstępem do sprostowania pewnych wspomnień, a raczej ich przeróbek przez Lunkina..
Ojej, aż takiej wylewności to się po Bucky'm nie spodziewałam. Momentami miałam wrażenie, że buduje swoimi słowami trochę dramatyczną atmosferę, ale od razu myślałam sobie, że przecież jakie jego zwierzenia mają być, jeśli nie dramatyczne?
OdpowiedzUsuńBrzydki Bucky nie pozwolił Steve'owi dokończyć i znów te "przepraszam" zawisło nie wiadomo gdzie. Ale fajnie w tym było widać, jak bardzo jest rozdarty.
I końcówka <3 Powinni pomyśleć o zamontowaniu w protezie czegoś na kształt funkcji przywołania, bo Buckyś jest niemożliwy z tym jej gubieniem.