27 czerwca 2016

#43 Bucky

***
27 czerwca 2016
/Przystaję pod drzwiami pokoju Steve’a i… Nie mam pojęcia co dalej.
/To był durny pomysł. Bardzo, bardzo durny pomysł. Wejdę tam i powiem „Hej, Steve, chcesz usłyszeć fajną historyjkę, która dręczy mnie przez ostatnie dni?”, no kto by się na to nie skusił? To był durny pomysł, a ja tylko się ośmieszę i… Z drugiej strony, może trochę by go to zniechęciło?
/Zapewne nie. W końcu to Rogers. Jego trudno do czegokolwiek zniechęcić. Ale spróbować zawsze można.

/Opieram się lewym bokiem o ścianę – pusty bark ma swoje plusy, ramię przynajmniej w niczym nie przeszkadza, ale z drugiej strony przyznanie się do tego, że znów zapomniałem gdzie je zostawiłem, jest nieco żenujące – i kilkukrotnie uderzam pięścią w drzwi. Nie muszę czekać długo, aż otwierają się, a Steve wystawia przez nie głowę, niemal uderzając mnie z główki. Mrużę oczy, ale nie komentuję tego. To Rogers.
/Przez chwilę zdziwienie w jego spojrzeniu jest dostrzegalne, ale szybko przestaje je po sobie okazywać. Jak na beznadziejnego kłamcę, akurat w tym jest nawet dość znośny.

— Bucky?

— Ta, jak widzisz, udawanie martwego już mi się znudziło. — Staram się uśmiechnąć, przywołując słowa Wilsona, ale nie bardzo mi się to udaje. — Tylko, że… Mam mały…

— Masz jakiś problem? Coś się stało? — Steve wchodzi mi w słowo, przesuwając się w drzwiach, robiąc mi miejsce. — Mogę jakoś pomóc? Chciałbyś, żeby…

Steve — przerywam mu, przepychając się obok niego w drzwiach.

/Nie rozglądam się po pomieszczeniu, kątem oka zauważam tylko układ pomieszczenia i rozstawienie mebli identyczne jak w pokoju, który mi przydzielono. Jedyną, dość zauważalną różnicą jest… no cóż, porządek. Gdybym nie wiedział, że to sypialnia Rogersa, uznałbym to za kolejny z nieużywanych pokoi. Nie zmienił tu niemal nic.

— Um, tak?

— Nie przeżywaj tak tego, to nie pierwsza randka. Nie żebyś mógł coś o tym wiedzieć — dodaję, siląc się na żart. Kąciki ust Rogersa unoszą się nieco ku górze, więc musiało to nie być aż tak drętwe.

— Byłem na kilku randkach. — Zamyka za sobą drzwi, wsuwając się z powrotem do pokoju.

— A wylądowałeś z siostrzenicą Carter. Nie, żebym cię osądzał czy coś, ale wiesz… — spoglądam na niego znacząco. — Czy to nie są już pewne skło…

Bucky — ucina, upadając na jeden z czarnych foteli stojących pod oknem.

— Och, no co? — Wzruszam ramieniem. — Doceń to, ile wytrzymałem.

Doceniam. Nawet bardzo — mówi, a jego ton zmusza mnie do zamknięcia się. To jasne, że nie mówi tylko o tym. I jest to nieco… krępujące. — I Buck… — dodaje po chwili, przyglądając mi się uważnie. — Kiedy ostatnio spałeś? Nie chcę cię urazić, ale  zdecydowanie nie wyglądasz najlepiej.

— Ym, a co dziś mamy?

— Poniedziałek? — Spogląda na mnie nieco zmieszany.

— Już, naprawdę? To będzie z…. bo ja wiem, cztery dni? — Cóż, brzmi to lepiej niż „cztery dni i pięć nocy”, prawda? — Jakoś nie mogę zmrużyć oka. Wiesz, nie mój klimat, wciąż się nie przyzwyczaiłem. — Podchodzę do okna, spoglądając na powoli zachodzące słońce. Nie cierpię go. Słońca, nie widoku samego w sobie, żeby była jasność. Za zimnem nie przepadam, ale gorąca wręcz nienawidzę. Tyle dobrego, że budynek jest klimatyzowany. Szkoda tylko, że na zewnątrz klimatyzacji już zamontować się nie dało. — Jestem Zimowym Żołnierzem. To do czegoś zobowiązuje, no nie? Nie patrz na mnie w ten sposób — dodaję, widząc jego wzrok. — To było zabawne.

— Skoro tak mówisz. — Uśmiecha się, ale jest to dość… gorzki uśmiech.

/Może chodzi o to, że to jedna z najbardziej sztucznych "lekkich" rozmów, jakie przeprowadził w życiu? Albo o to, że tak naprawdę nie potrafimy rozmawiać ze sobą o niczym, co w żaden sposób nie jest związane z Protokołem albo jego Mścicielami od siedmiu boleści?
/To był durny pomysł. Przyjście do niego, znaczy. Już teraz nie potrafimy się dogadać, więc po co jeszcze bardziej to psuć? Jeśli się da. A da się. Tak sądzę. Możemy już wcale nie rozmawiać. Chociaż… Może to byłoby lepsze?
/Nie. Nie, nie byłoby. To mój przyjaciel. Ponoć.

— Coś się stało? — dopytuje, kiedy siadam na skraju jego łóżka. Pocieram dłonią najgrubszą bliznę na barku, tę tuż koło miejsca, w którym metal łączy się z ciałem.

— Czy mój ojciec był złym człowiekiem?

/Przekręcam głowę, by lepiej mu się przyjrzeć. Steve wygląda na autentycznie zdziwionego. Dlaczego?

— Nie. Oczywiście, że nie. — Zaprzecza, kręcąc głową na potwierdzenie swoich słów. — Był wspaniałym człowiekiem.

— Nie pił? Ani nic?

— Z tego, co wiem, nie.

/Otwieram usta, nie wiedząc co powiedzieć. To… Nie ma sensu. Przecież…

— To… Dlaczego pamiętam, że było inaczej? — Ściągam brwi, masując prawą skroń. — Kiedy zacząłem go sobie przypominać… Myślałem, że mnie nienawidził. Wszystko, co pamiętałem, to potwierdzało, ale ostatnio… Zacząłem przypominać sobie rzeczy, które… Jakby różne wersje jednego wspomnienia… Och, już łapię — dodaję bardziej do siebie niż do niego, bo wiem, że i tak najpewniej niewiele zrozumiał z tego nieskładnego wywodu.

/Już łapię.

/A potem zaczynam się śmiać.
/To jest zabawne. Zabawne jak jasna cholera.

— Buck?

/Kręcę głową, starając się uspokoić.

— To wszystko pieprzony Fennhoff. — Pocieram twarz dłonią.

— Kto?

/Spogląda na mnie, wyraźnie nie wiedząc o kim mówię, a ja mam ochotę prychnąć. Wiem, że nie powinienem mieć mu niczego za złe, nie mam do tego prawa, bo to nie jego wina – palant rozbił pieprzony samolot, więc ciężko byłoby, żeby to była jego wina – a pieprzonej Carter, dzięki której Zola mógł nawiązywać piękne przyjaźnie i budować sobie mocne plecy, gdy ona wybierała kolor nowej szminki.

— Doktor Johann Fennhoff znany również jako Faustus lub Ivachenko. Zola go zwerbował, kiedy jeszcze siedział. Gdzieś w… czterdziestym szóstym, tak przynajmniej sądzę, zaczął współpracować z Lukinem— mówię, starając się powstrzymać mdłości na sam dźwięk jego nazwiska. Mrugam szybko, wbijając paznokcie w skroń, by nie pozwolić mojemu popieprzonemu umysłowi na przywołanie jakiegokolwiek wspomnienia. — Facet próbował namieszać mi w głowie i przez długi czas mu się to udawało. Ale był już stary i szybko kopnął w kalendarz, więc Zola przedstawił im plany tego pieprzonego krzesła. Robiło mi z mózgu papkę, ale to i tak było lepsze, niż spędzanie czasu z Lukinem. — Parskam, jakby opowiedział jakiś dobry dowcip, ale wcale nie jest mi do śmiechu. — Widziałeś swój pogrzeb? — Zmieniam temat, a Steve wygląda na jeszcze bardziej skonsternowanego – znam takie słowo? – niż chwilę przedtem.

— Co? Nie, nie widziałem. Kiedyś chciałem obejrzeć nagranie, ale jakoś… nie miałem odwagi — wyjaśnia, unosząc kącik ust. — Dlaczego pytasz?

— Ja widziałem. — Wzruszam ramionami. — Lukin miał nieco inne metody od reszty. Żadnych tortur, żadnych przesłuchań. Nigdy nie podniósł na mnie ręki, głosu też nie. Przez cały czas udawał uprzejmego do porzygania. Był… obślizgły — wyjaśniam, spoglądając przez okno. — Robił wszystko, żebym uważał, że jest tym dobrym, że z nim będzie mi lepiej. W końcu mnie przekonał, wiesz? — pytam, i kontynuuję zanim choć zdąży otworzyć usta: — Nadszedł taki etap, w którym byłem gotów czołgać się do niego z powrotem, bo w głowie zakodowało mi się, że gdy tylko znika, robi się cholernie źle. Raz… — zaczynam, przełykając gule, która zaczęła tworzyć mi się w gardle. — Na samym początku, a przynajmniej sądzę, że był to początek, bo straciłem rachubę czasu, nie wiedziałem nawet, ile tam byłem… Zawsze przychodził do mnie kilka razy dziennie, chyba ciągle o tych samych porach, przynajmniej tak mi się wydawało, ale raz… Nie pamiętam co dokładnie mi powiedział, ale zbluzgałem go i naplułem w twarz. Nic nie zrobił, tylko wyszedł. I… Nie wracał przez kilka dni, nie wiem nawet jak długo, ale wtedy wydawało mi się to wieczność. Nikt nie przychodził. Myślałem, że tam zwariuję, albo umrę… I w końcu ktoś przyszedł. — Opadam plecami na materac, leżąc w poprzek łóżka. Dzięki temu, chociaż nie muszę patrzeć na jego twarz. — Nie wiedziałem co to za jedni, nie rozumiałem co do mnie mówią, bo wtedy jeszcze nie znałem rosyjskiego. Nie spodobało im się to za bardzo. Jeden zasadził mi kilka kopniaków, a potem wyciągnęli mnie stamtąd jak jakieś truchło. Zabrali mnie do białego pokoju… — przerywam, zaciskając powieki. Wypuszczam powietrze, a potem kontynuuję, uchylając powieki. — Nie było tam nic prócz białych płytek na ścianach i podłodze. Wszystko było sterylnie czyste, prócz jednej, pieprzonej płytki na środku pomieszczenia, która była czymś zabrudzona. Rzucili mnie na tę cholerną płytkę, a potem…

/Nie potrafię powiedzieć więcej, choć sądziłem, że mówienie o tym na głos nie będzie jakimś wielkim problemem. Dlaczego miałoby być? Byłem tam, przeżyłem to, myślałem o tym dziesiątki razy, więc dlaczego powiedzenie tego na głos to tak wielki problem? Dlaczego potrafię opowiedzieć o tym, jak kogoś zabiłem, i to z najdrobniejszymi szczegółami, a głos nawet mi nie zadrga, a to nie potrafi przejść mi przez gardło? Co jest ze mną nie tak, do cholery? Dlaczego muszę być tak popieprzony? Bo mi wstyd? Bo nie jestem nieletnią panieneczką, by ją… To jakiś żart, nie usprawiedliwienie.

— Buck, wszystko w porządku? — Steve brzmi na zaniepokojonego, a fotel skrzypi cicho, gdy próbuje wstać. Unoszę jednak rękę, każąc mu nie podchodzić.

— Ta, w porządku. Znaczy nie, nie jest w porządku, ale siedź tam. — Macham dłonią w jego stronę. — Bo inaczej nigdy nie skończę.

— Czy mam pójść po Sama? — pyta niepewnie. — Może on…

— Nie, do cholery, nie masz! Masz siedzieć na pieprzonej dupie i słuchać tego, co chcę powiedzieć, to takie trudne? — Odpycham się ręką, by usiąść. — Ciągle pytasz, czego chcę, więc teraz ci mówię, czego, do cholery, chcę. Chcę, żebyś siedział cicho i słuchał.

— Cóż… Co tylko zechcesz, Buck, ale…

— Zaraz minie mi ochota na zwierzenia — zastrzegam, spoglądając na niego kątem oka. — Mogę więc skończyć? Tak? A więc świetnie. Powtarzało się to jeszcze kilka razy, w różnych odstępach czasu, a przynajmniej tak mi się wydawało. Kiedy Lukin wreszcie się zjawił, udawał, że o niczym nie wie. Teraz wiem, że udawał, ale wtedy tego nie wiedziałem — dodaję, sam nie wiem po co. — Dążę teraz to tego, że powiedział do mnie wtedy "Biedny, zepsuty żołnierzyk. Widok tego, co ci zrobili… Oh, to złamałoby serce twojego Kapitana. Jak mogłeś do tego dopuścić?**”. Nie wiem dlaczego, ale akurat te słowa zapamiętałem. Nie był to pierwszy raz, kiedy próbował wmówić mi, że coś jest jego winą, ale… Wtedy chyba coś zaczęło już we mnie pękać. Ale to był jeszcze ten czas, gdy nie wiedziałem, że nie żyjesz, więc miałem jakąś nadzieję, że tym razem też stanie się cud i mnie stamtąd wyciągniesz. Lukin to wiedział. Dlatego raz puścił mi jakieś nagranie, nie pamiętam teraz, co na nim było, pokazał mi kilka gazet, i oświecił mnie, że wojna już się skończyła. A potem pokazał mi nagranie z pogrzebu. Było zapętlone, więc oglądałem je raz za razem, raz za, cholernym, razem… Dziesiątki razy. I cię wtedy nienawidziłem, wiesz? Uważałem, że to wszystko twoja wina…

/Spoglądam na niego. Siedzi jak zawsze idealne, niemal nienaturalnie prosto, a jego ramiona są spięte, gdy przyciska pięść do ust. Gdybym tylko spojrzał mu w oczy, może dostrzegłbym, jak powoli się szklą. Ale nie spoglądam.

— Bo to była moja wina — stwierdza, opuszczając dłoń. Zaciska palce na podłokietniku i przygląda im się, jakby chciał spalić je samym wzrokiem. — Powinienem był cię wtedy złapać. Powinienem był zrobić cokolwiek. I tak bardzo cię za to…

/Ściągam brwi ze zdziwienia.

— Co ty znowu pieprzysz, Rogers? Za co chcesz mnie przepraszać? Za to, że nie skoczyłeś za mną? — parskam. — Zabiłbym cię, gdybyś to zrobił, bo to byłaby najdurniejsza rzecz, jaką mógłbyś zrobić. Słuchaj wiem, że lubisz dramatyczne akty, co już kiedyś udowodniłeś samotnym szturmem na szwabską bazę, czy wiesz, wywoływaniem jakieś pieprzonej wojny domowej wśród Avengers, ale to byłoby zwyczajnie durne. I nazbyt dramatyczne. Nawet jak na ciebie — dodaję, zerkając na niego z przekonaniem, że choć trochę go to rozluźni. Zamiast wciąż spogląda na swoją dłoń, przełykając ciężko, jakby próbował się uspokoić. — Och, Steven, ty płaczesz? — pytam, i sam nie wiedząc dlaczego, niemal widzę przed oczami szpitalny namiot. — Tylko znów się nie wypieraj.

/Spogląda na mnie zaskoczony, przecierając oczy wierzchem dłoni.

— Pamiętasz to?

— Ta, to było po Azzano. I wtedy skończyło się to jakoś tak. — Rozwieram szeroko ramiona… Cóż, jedno ramię. — Ym, i mam takie małe pytanie… Nie wiesz, gdzie zostawiłem ramię? Swann chciała żebym wpadł, a ja zapomniałem co z nim zrobiłem. Trochę to żenujące, co? — Posyłam mu krzywy uśmiech.

/Steve kręci tylko głową i wstaje, podchodząc bliżej. Podaje mi rękę, podciągając mnie w górę. Już dawno nauczyłem się zachowywać równowagę bez ramienia, a Steve to wie, ale to nie jest teraz ważne.

— Poszukamy go. Ośle — dodaje nieco ostrożnie, jakby badając grunt.

/Spoglądam na niego z nieukrywanym wyrzutem, co nieco go peszy, a potem mówię:

— Sam jesteś osłem, idioto.

/Steve się uśmiecha, klepiąc mnie po plecach.

***
*Zorientowałam się, że nigdy nie wytłumaczyłam dlaczego ten Lukin ma wspólne ze swoim komiksowym odpowiednikiem tak naprawdę tylko nazwisko. Filmowy Aleksander Pierce jest połączeniem komiksowego Pierce’a z Lukinem właśnie, co zostało nawet powiedziane wprost. Na całe szczęście zrezygnowałam też z Karpova, bo okazało się, że MCU miało dla niego inne plany. Dla Fennhoffa także. Dlatego "mój Lukin" jest tak naprawdę połączeniem wielu zwyrodnialców, z którymi Bucky miał do czynienia. 
** Luźne tłumaczenie słów "Poor brainwashed toy soldier. Oh, to see what they did to you… It would break your Captain’s heart. What have you let them do to you?" z Winter Soldier: The Bitter March #3

2 komentarze:

  1. Zamiast tulaska poklepanie po plecach, ale to też kontakt fizyczny! ;)
    Pewnie to będzie wstępem do sprostowania pewnych wspomnień, a raczej ich przeróbek przez Lunkina..

    OdpowiedzUsuń
  2. Ojej, aż takiej wylewności to się po Bucky'm nie spodziewałam. Momentami miałam wrażenie, że buduje swoimi słowami trochę dramatyczną atmosferę, ale od razu myślałam sobie, że przecież jakie jego zwierzenia mają być, jeśli nie dramatyczne?
    Brzydki Bucky nie pozwolił Steve'owi dokończyć i znów te "przepraszam" zawisło nie wiadomo gdzie. Ale fajnie w tym było widać, jak bardzo jest rozdarty.
    I końcówka <3 Powinni pomyśleć o zamontowaniu w protezie czegoś na kształt funkcji przywołania, bo Buckyś jest niemożliwy z tym jej gubieniem.

    OdpowiedzUsuń