14 sierpnia 2016

#49 Bucky

N: Muszę przyznać, że jestem strasznie niezadowolona z tej notki. Ale za to #50 wypadło już lepiej. Pojawi się jutro rano, wyjaśniając kilka spraw z "#49 Bucky". I tak, pięćdziesiątka nie ma już "Bucky" w tytule. To ten, ja uciekam.
***
15 sierpnia 2016

— Mam małe déjà vu, mon capitaine — mówię, zerkając na niego przez ramię. Choć był to tylko cichy szept, wiem, że mnie usłyszał.

— W jakim sensie?

/Stąpa za mną, stawia stopy niemal idealnie w miejsce moich kroków, osłaniając się tarczą. Jest inna, zdecydowanie mniej barwna, ciemna i jednolita, nie zalatująca tak głupotą i brawurą jak poprzednia.
/Nie wygląda też jak pieprzony cel przymocowany do jego pleców.

— Przypomniało mi dawne czasy…

Nie chcę wam przerywać gruchania, mon tourtereaux — mówi Barton, wyraźnie mnie przedrzeźniając. — Ale to nie czas i miejsce na wspominki. Umówicie się po robocie.

Jesteś zwyczajnie zazdrosny — odszeptuję do komunikatora.

/Przylegam plecami do ściany i posuwam się wzdłuż niej, by wyjrzeć zza rogu. Czujniki nie reagują, nie wykrywając żadnego niebezpieczeństwa w najbliższym otoczeniu, ale po tym jak nawaliły ostatnim razem, wolę upewnić się starymi, sprawdzonymi metodami. Działały przez siedemdziesiąt lat, więc zadziałają też teraz.
/Na korytarzu nie ma nikogo.

— To jest aż nadto podejrzane — mówię, wysuwając się na korytarz. Nie muszę się oglądać, by wiedzieć, że Steve idzie za mną. — Jasne, skupienie ochrony wokół laboratorium ma sens, ale dlaczego resztę obiektu pozostawili bez ochrony?

Może sądzili, że nikt nie przedrze się przez ochronę przy wejściach? — zauważa Lang.

/Zerkam przez ramię, by zerknąć na Ant-Mana, siedzącego na ramieniu Steve’a.

— Wystarczyło kilka granatów gazowych. I Maximoff — dodaję nieco niechętnie.

/Jasne, okazała się przydatna, ściągnęła ochronie hełmy, ale to nie znaczy, że od razu mam ją polubić.

/Albo zacząć jej ufać. Co to, to nie. Zdecydowanie nie jest kimś, do kogo obróciłbym się plecami.
/Człowiek może odejść z Hydry, ale Hydra nigdy nie odejdzie z człowieka. Czy jakoś tak to leciało… Nieważne. Po prostu nie zamierzam ufać komuś, kto dobrowolnie wstąpił do Hydry. I mam do tego pieprzone prawo. Mam je i nikt mi go nie zabierze, nawet pieprzone, urażone serce Rogersa.

/Wysuwam się na korytarz i przystaję, czekając aż Steve — i Ant-Man – stanie obok mnie. Opuszczam broń, spoglądają na niego wyczekująco, w sposób, który – mam nadzieję – mówił „I co dalej?”.

Co dalej, Cap? — pyta Lang, jakby czytając mi w myślach.

— Jenn, mogłabyś nas wspomóc, proszę? — pyta Steve, zapewne odruchowo przykładając palec wskazujący do ucha. — Tego rozgałęzienia nie było na planach. Na lewo czy… — Nie kończy, a potem kiwa głową i wskazuje w prawo. — Jennifer mówi, że ścianę musiano postawić niedawno. Właśnie aktualizuje dane, ale doprowadzi nas do celu okrężną drogą. Clint, Wanda, Sam — ponownie zwraca się do komunikatora. Jeśli można tak to nazwać. Tak, chyba można. — Musicie zmienić pozycje. Jennifer poda wam nowe lokalizacje.

Robi się, Cap — odpowiada Wilson.

/Ze swoimi skrzydłami nie byłby zbyt użyteczny w zamkniętej przestrzeni. Wymachując nimi mógłby wszystko tylko utrudnić, więc rozsądniej było pozostawić go na czatach, na zewnątrz bazy.
/Swann pozostała Jetcie, nie wykrywając sygnatury Arkady’ego na terenie bazy… Cóż, mam nadzieję, że tym razem to nie awaria. Naprawdę chciałbym wyjść stąd żywy i o własnych siłach.

/Fakt, że Swann pozostała w Jetcie, miał jeszcze jeden, spory plus – stamtąd bez najmniejszego problemu mogła zapętlać obraz kamer tak, by nie było to podejrzane nawet przy głębszym przyjrzeniu się, dzięki czemu nie musimy się aż tak kryć. W granicach rozsądku, oczywiście. Nigdy nie można czuć się zbyt pewnie.
/Kolejnym małym plusem jest też to, że w razie potrzeby Swann mogłaby wyłączyć zabezpieczenia w wyjściach czy wszelkie czujniki. Albo je włączyć. Zależnie od potrzeby.

/Wysuwam się na korytarz, luźno trzymając broń. Moją małą M4A1.
/Widząc kilku żołnierzy wychodzących z kolejnego rozgałęzienia, cofam się i wyciągam granat zza paska i spoglądam znacząco na Steve’a. I Langa, choć, cholera, ciągle zapominam, że tam siedzi. Ma maskę, więc gaz mu nie straszny, a dla Steve’a i dla mnie to żaden problem.
/Pochylam się, odbezpieczam granat i kulam go w ich stronę jak najbliżej ściany, chowając się za ścianą. Mógłbym go rzucić, jasne, że mógłbym, ale to byłoby zbyt widoczne.

/Trzy… Dwa… Odin

/Dźwięk uwalnianego gazu, krztuszenia się i zduszonego okrzyku, a później głuchy łoskot opadających na ziemię ciał jest sygnałem, że możemy pójść dalej.
/Idę pierwszy, wiedząc, że Steve podąża za mną. Pozwala mi na to, choć wiem, że zawsze jest w gotowości, by rzucić się przede mnie, zasłaniając nas tarczą.

/Jak teraz.

/Pochylam się, słysząc świst przecinającej powietrze tarczy. Przelatuje nad moją głową, odbija się rykoszetem od ściany i uderza w dwóch żołnierzy Hydry, powalając na ziemię, by odbić się od ziemi i wrócić do Steve’a.
/Wciąż nie wiem jak to coś, do cholery, działa. To nielogiczne.

Łoł — przeciąga Lang. I jest to irytujące jak diabli. — Uważaj, Kapitanie, tutaj nie ma pasów.

— Przepraszam.

/Wznoszę oczy ku górze i mam gdzieś to, że może to być nazbyt ekspresyjne, bo poważnie? To dla niego takie… typowe.

/Jeden z żołnierzy wydaje z siebie bolesny jęk, próbując się podnieść, ale rezygnuje i opada z powrotem na beton.
/Spoglądam na Steve’a, znacząco zerkając na broń, ale zaprzecza ruchem głowy. Nie to nie. Ograniczam się tylko do kopnięcia stękającego żołnierza w głowę, gdy przechodzę obok niego. Dzięki temu mam przynajmniej pewność, że nie wstanie zbyt szybko. Choć nie wiem dlaczego w ogóle miałby wstawać. To Hydra. Dlaczego ktoś miałby chcieć, by wstawał?

/Słysząc miarowe, szybkie kroki w korytarzu, odwracam się, by zobaczyć biegnącego w naszą stronę Bartona.

— Nie miałeś czasem pilnować tyłów?

/Wzrusza ramionami.

— Wanda i Sam dadzą sobie radę. A ja nie przepuszczę okazji spotkania się z Somodorovem. Chciałbym omówić z nim kilka spraw. — Uśmiecha się.

— Nie mamy pewności, że tutaj jest — mówi Steve, stopując go nieco.

— Zaryzykuję — ucina.

/Steve nie odpowiada, a mierzy go tylko uważnym spojrzeniem, zastanawiając się zapewne nad tym, czy Barton nie wywinie czegoś głupiego. To by było w jego stylu.
/W naszym. Nie jestem lepszy. Raczej jeszcze gorszy.

/Może dlatego Steve tak kurczowo się mnie trzymał i za nic nie chciał się rozdzielić? Ta, coś w tym jest. Choć może chodzić też o to, że nie chciał mnie zostawiać samego w bazie zajmowanej przez Hydrę. W tym też coś jest. Może nawet jest to większe coś.

/Przez chwilę idę kilka stóp za Rogersem, ale przyśpieszam i równam się z nim, zostawiając Bartona nieco z tyłu.
/Dziwi mnie to, że nie ma tutaj najemników Kane-Meyer’s. Powinni tutaj być, wszystko wskazywało na to, że to oni powinni trzymać wartę. Dlaczego więc natykaliśmy się tylko na te godne pożałowania miernoty z Hydry?
/To nie trzyma się kupy.

— W lewo i piętro w dół — mówi Steve.

— Schody czy winda? — pytam, zerkając na windę. Jest nowa, wręcz zbyt nowa jak dla opuszczonej fabryki pośrodku niczego. — Osobiście wybrałbym schody i nie ryzykował.

/Steve kiwa głową i kieruje się w stronę schodów. Wymijam go, wczepiając M4A1 do kabury na plecach, by wyciągnąć zwykłą broń jednoręczną z pociskami elektrycznymi, którą pokazuje Steve’owi.
/Nie kłopocząc się schodzeniem schodami, przeskakuję przez żelazną barierkę i uginając nogi, ląduję piętro niżej. Tak jak się spodziewałem, drzwi do dawnej hali, która najpewniej przerobiona została na główne laboratorium, obstawione są ochroną.

/Dziesięciu. Uzbrojonych.

/Odbijam się na ugiętych nogach, robiąc przewrót i podcinam nogi jednemu z celujących do mnie żołnierzy, strzelając mu w skroń. Kopnięciem wytrącam broń drugiemu z nich i uderzam go kolbą w potylicę, a potem strzelam do kolejnego. Wiem, że naboje są na tyle silne, by nie wstali zbyt szybko.
/Robię unik, a potem chwytam kark jednego z żołnierzy i rzucając go na ścianę, uderzam zaciśniętą w pięść dłonią protezy w jego potylicę. Kiedy odbijam się od ściany, by kopnąć kolejnego z nich – piątego – w głowę, dwóch kolejnych pada, z elektrycznymi strzałami wczepionymi w czoło.

/Jeszcze trzech.

/Kiedy Barton wystrzeliwuje kolejną parę strzał, strzelam w twarz ostatniemu z żołnierzy. Elektryczny pocisk wbija mu się prosto między oczy, a kiedy jego ciało w drgawkach opada na ziemię, odwracam się w stronę stojącego za Bartonem Steve’a.

— Co? Będziemy teraz tak stać? — pytam, kiwnięciem głowy wskazując na potężne drzwi za swoimi plecami.

/Automatyczne, wzmocnione czym tylko się da, mające dobre cztery stopy grubości, jeśli nie więcej.

— Jennifer, mogłabyś otworzyć nam drzwi, proszę? — pyta Steve, pewniej chwytając tarczę, gdy staje obok, po mojej prawej.

/Zmieniam bronie, chowając elektryka do kabury przy pasie i ściągając M4 z pleców, i zerkam na ramię Steve’a, na Langa, który staje i podskakuje kilka razy w miejscu, jakby rozgrzewając się do walki.

— Jeszcze nie — stopuje go Barton, naciągając cięciwę łuku. Cholerny szpaner znowu używa trzech strzał naraz.

/Lang kiwa głową, nie odzywając się – wie, że nie może rzucać się w oczy, to zniszczyłoby cały plan – i siada, by po chwili zsunąć się wzdłuż paska uprzęży, która przytrzymuje tarczę na plecach Steve’a.

/Trzymając broń jedną ręką, wyciągam jeden z małych, hukowych granatów z kieszeni munduru. Nie wyrządzi zbyt wielkiej szkody – tak naprawdę to nie wyrządzi niemal żadnej – ale chwilowo zdekoncentruje.
/A o to teraz chodzi.

/Kiedy tylko drzwi zaczynają się otwierać z cichym piknięciem, odbezpieczam granat i wrzucam go do środka, pewniej chwytając broń. Kiedy tylko słyszę huk, wsuwam się do środka, nie zwracając uwagi na protesty Steve’a.

/Piętnastu.. Nie, osiemnastu. Kane-Meyer’s.

/Kiedy strzelam do jednego z nich, coś powala mnie na ziemię, by za chwilę oplątać się wokół mojej szyi. Odrzucam broń i próbuję rozluźnić utrudniający, niemal uniemożliwiający oddychanie uścisk. Pod palcami wyczuwam grube ogniwa łańcucha, którego nie mogę zerwać. Im bardziej staram się go rozluźnić, tym bardziej się zaciska.
/Nie mogę oddychać.
/Słyszę odgłos strzałów, upadających ciał, nad którymi przez chwilę góruje obezwładniający pisk komunikatora, ale nim uda mi się przekręcić na plecy, wszystko milknie.

/Kątem oka dostrzegam Steve’a, który wygląda na gotowego, by rzucić się i rozerwać łańcuch na mojej szyi gołymi rękoma, ale niczego nie robi, stoi tylko wściekły i zdesperowany, wpatrując się w coś poza moimi plecami, skąd rozlega się głos:

Uprzejmie prosimy o porzucenie broni i pozostawienie jej moim ludziom, panowie. — Jest to bardzo, kurwa, znajomy głos. — Inaczej nasz drogi przyjaciel zaraz się udusi, a możesz być pewien Kapitanie, że zareaguję szybciej niż ty.

/Steve zaciska szczękę, uważnie śledząc wzrokiem okrążających nas żołnierzy.

— Cap… — mówi ostrzegawczo Barton i brzmi nieco chrypiąco, niemal boleśnie.

/Oberwał?

/Z trudem biorę haust powietrza, kiedy łańcuch zaciska się mocniej wokół mojej szyi.

 — Tik-tak, Kapitanie Ameryko — nuci, a potem dodaje z drwiną: — Och, przepraszam – były Kapitanie.

Cap… —powtarza Barton i towarzyszy temu głuchy odgłos metalu uderzającego o beton. Odrzucił łuk. — Nie dasz rady.
/Kiedy Steve odkłada tarczę i cofa się o krok, ucisk łańcucha wreszcie się rozluźnia. Momentalnie zaczynam chciwie łapać powietrze, odginając głowę w tył.

/I wtedy wreszcie ją dostrzegam, upewniając się, że tak, z niczym nie pomyliłem głosu wiedźmy.

/Sinthea Schmidt aka Sin, bękart Red Skulla w całej swojej okazałości stoi na żelaznej antresoli, spoglądając na nas z góry, z rękami wspartymi na poręczy i z rozbawionym, szyderczym wykrzywieniem warg.

— Bucky, nic ci nie… — zaczyna Steve, ale wchodzę mu w słowo.

— Nie.

 Jak uroczo — komentuje Schmidt, schodząc na dół po schodach. — Wyglądacie na okropnie przygaszonych, panowie. Rozchmurzcie się, będziecie świadkami czegoś wielkiego.

/Dopiero po wzięciu kilku głębszych wdechów dostrzegam to, co na moment sparaliżowało Steve’a.
/Generatory OPUS. Osiem wielkich, zmodernizowanych i połączonych ze sobą generatorów, stojących wzdłuż ścian hali, zasilając… Cóż, nie do końca wiem, czym to jest. Na pierwszy rzut oka przypomina potężną, oplecioną kablami, metalową framugę, na szczycie której, w szklanej kapsule zamontowane zostało… Nie, to nie może być…

— To jakaś farsa — mówi Steve, wyrażając tym to, co sam sądzę. — Thor użył Tesseractu, by przenieść się do Asgardu. Cztery lata temu, w Central Parku. Byłem tam — zaznacza. — Nie oszukasz mnie.

/Schmidt śmieje się sucho.

— Kapitanie, jesteś głupszy niż sądziłam. To rozczarowujące. — Krąży wokół jak sęp. Próbuję to wykorzystać, sięgnąć do ukrytego przy pasku noża, ale kiedy tylko dotykam palcami rękojeści, sam wyślizguje się kabury i przybija moją dłoń do betonu. Duszę okrzyk bólu za zaciśniętymi zębami. — Leżeć — rzuca w moja stronę. Steve drga, próbując rzucić się w moją stronę, ale ostrzegawczy strzał tuż obok jego głowy zmusza go do stania w miejscu. Wie, że nie może głupio zaryzykować. Jeszcze nie teraz. — Hydra żyła w SHIELD przez dekady. Naprawdę jesteś aż tak naiwny, by sądzić, że Arnim Zola – człowiek, który okiełznał Tesseract jako pierwszy, pokornie opuściłby głowę i zrezygnował, znów mając go na wyciągnięcie ręki? — spogląda na niego z drwiną. — Uszczknął coś dla siebie. A potem znów, i znów… — powtarza, brzmiąc przy tym na nieco szaloną.

/Oblizuję wargi, starając się ignorować pieprzony nóż w mojej ręce.

— Ale wciąż miał zbyt mało próbek. Dlatego potrzebny był OPUS — mówi Steve, nerwowo pod siebie, a potem mierząc Schmidt ostrym wzrokiem. — Cała reszta była bujdą, graniem na czas. Nie chcieliście Red Roomu. Chcieliście generatorów.
.Schmidt pokazuje zęby, na znak, że Steve ma rację.

— Wyprowadziliście nas w pole, nie ma co — wtrąca Barton. — Wielka szkoda, że to wszystko pójdzie na marne… Teraz! — dodaje i ledwie ułamek sekundy później wybucha chaos.

/Wyciągam nóż z dłoni i wbijam go w łydkę stojącego najbliżej żołnierza, odbierając mu broń, gdy Schmidt pada na beton, przygnieciona przez Langa. Powiększa się tylko po to, by założyć jej obrożę, a potem ponownie się pomniejsza, zadając jej kila ciosów.
/W tym czasie Steve i Barton zdążyli odzyskać broń i powalić kilku żołnierzy.

— Komunikatory nie działają! — Barton przekrzykuje odgłosy wystrzałów, przebijając strzałą jednego z najemników. Teraz nikt już nie bawi się półśrodki.

/Podcinam nogi jednemu z nich i miażdżę mu czaszkę, deptając ją, i w niczym nie przeszkadza mi hełm, który nosi. Jestem zły, zły jak diabli, a boląca dłoń w niczym nie pomaga.

/Kiedy słychać ciche piknięcie i drzwi z szumem, z trzaskiem zaczynają się zamykać, Steve nie czeka, nie przejmuje się atakującym go żołnierzem, a rzuca tarczą, blokując nią zamykający się mechanizm. Jest bezbronny, ale uderzam metalową pięścią w głowę ostatniego z żołnierzy, który pada na ziemię.

Tym razem się udało. Gratulacje, Herr Kapitän — rozlega się komputerowy głos, a ja ściągam brwi, bo skądś go, kurwa, znam.

— Zola — mówi głucho Steve, z nienawiścią spoglądając na główny ekran, zajmujący niemal całą ścianę pod żelazną antresolą. Całkowicie ignoruje obezwładnioną przez Langa Schmidt, z furią powtarzającą pytanie o to, co jej zrobiliśmy.

We własnej osobie.

/Ekran zaczyna migać, aż pojawia się na nim cyfrowa twarz. Jestem w stanie przysiąść, że na krótką chwilę, cząstkę sekundy na ekranie pojawiło się logo Hydry.

— Kurwa — sapię, przejeżdżając zakrwawioną dłonią po twarzy.

— Pocisk SHIELD cię zniszczył — mówi głucho Steve.

Zniszcz jedną głowę, a na jej miejscu wyrosną dwie — zauważa, a komputery, mechanizmy, cholerne generatory zaczynają działać. — Nie łatwo mnie zniszczyć. Mam wiele kopii. W odróżnieniu do was.

/Pieprzona framuga, jakiś chrzaniony portal zaczyna działać, iskrzyć. Bijące od niego błękitne światło jest oślepiające, zmusza do zmrużenia oczu i odwrócenia wzroku.

/Zerkam na Bartona – bladego, niemal sinego i oniemiałego, i Steve’a, który mówi:
— Nie wiecie, co możecie sprowadzić!
Ależ wiemy, Kapitanie.
/Schmidt wybucha pozbawionym radości śmiechem, drażniącym i mającym w sobie coś szalonego.

— Mój ojciec wróci! — cedzi. — A wtedy HYDRZE w końcu uda się zaprowadzić nowy porządek, w którym nie będzie miejsca dla takich jak wy….

Co… Nie… — głos Zoli jest rwący, a w końcu niknie, zastąpiony mechanicznym komunikatem i migającym, czerwonym światłem alarmów. — Przeciążenie! Uwaga! Przeciążenie!

— To Jennifer — mówi Steve, wyciągając komunikator z ucha. Nawet stąd słyszę jego pisk. — Musiała zrobić coś nie tak.

/Portal zaczyna niebezpiecznie iskrzyć, jego rwąca powierzchnia wygląda niemal wylewa się zza ramy.

/Schmidt zrzuca z siebie Langa i podrywa się na nogi szybciej, niż moglibyśmy się spodziewać. Kiedy stojący najbliżej Barton rzuca się, by ją obezwładnić, ta podcina mu nogi i odpina coś – coś na tyle małego, że na pierwszy rzut oka nie potrafię zidentyfikować czym jest – rzucając w jego stronę.
/Jest małe, kilkunastomilimetrowe i wczepia się w jego szyję.

/I pika głośno, z każdą sekundą coraz szybciej.

/I jest pieprzonym ładunkiem wybuchowym.

/Barton próbuje oderwać to ze swojej szyi, z coraz większą i coraz bardziej widoczną paniką, ale nie daje rady. Im bardziej będzie szarpać, tym głębiej będzie się to wbijać.

— To za Brocka, Kapitanie! — krzyczy i nie ma już śladu po zimnym opanowaniu, jest już tylko szaleństwo.

/Bombka zaczyna pikać coraz szybciej.

/Nie patrzę Bartonowi w oczy.

— Wiejcie, do jasnej cholery! — wrzeszczy Barton. Steve próbuje zaprotestować, ale ten krzyczy jeszcze głośniej. — Już!

/Schmidt rzuca się do ucieczki, ale Barton strzela do niej, opętując jej nogi.

/Nie czekam na nic, tylko szarpię Langa i biegnę w stronę zablokowanych przez tarczę drzwi. Ten obraca się jeszcze i rzuca czymś w stronę jednego z generatorów, a potem zmniejsza się na tyle, by schować się w mojej metalowej pięści.

Steve! — wrzeszczę, oglądając się za siebie, gdy ten się ociąga. Kątem oka dostrzegam, że Lang użył jednego z dysków zmniejszających, dzięki czemu wybuch straci na silę.

/Zwalniam przy drzwiach, przepychając przez nie Steve’a, a kiedy odwracam się, by wyciągnąć tarczę, mam wrażenie, że wszystko zwalnia.

/Ostatnim, co rejestruję, jest huk, a potem…
***
/Kiedy odzyskuję przytomność, nie mogę oddychać.

/Płuca bolą, usta pełne są krwi i pyłu. Każda część ciała wyje z bólu, a wszystkim, co widzę wokół jest gruz.
/Dlatego nie mogę się ruszyć? Dlatego wszystko tak boli i…?

/Przekrzywiam głowę, starając się ograniczyć ruchy do minimum, i kaszlę, wypluwając krew.

/Dlaczego nie mogę ruszyć nawet palcem? Gdzie moje…? Czemu zupełnie nie czuję nóg? Powinny mnie boleć, powinny…

/Nie mogę oddychać.

/Nie mogę...

/Ostatnim, co wiedzę, zanim znów tracę przytomność, jest gruby pręt wystający ze środka mojej klatki piersiowej.
***

N: Mówiłam, że znajdzie się tu odniesienie do dwóch komiksowych śmierci. To takie małe mrugnięcia w stronę kanonu, nic większego:
1)  W Avengers #502 kołczan zaczyna płonąć, by w końcu wybuchnąć, niszcząc statek Kree. Tutaj mamy granat i bazę Hydry.
2)  W Fear Itself #3 Bucky zostaje przebity rękojeścią młota. Tutaj mamy pręt.

2 komentarze:

  1. Nie wiem co powiedzieć. Zwrot akcji idealny, 50tkę prosimy prędzej!

    OdpowiedzUsuń
  2. "Kiedy słychać ciche piknięcie i drzwi z szumem, z trzaskiem zaczynają się zamykać, Steve nie czeka, nie przejmuje się atakującym go żołnierzem, a rzuca tarczą, blokując nią zamykający się mechanizm. Jest bezbronny, ale uderzam metalową pięścią w głowę ostatniego z żołnierzy, który pada na ziemię.

    Kiedy słychać ciche piknięcie i drzwi z szumem, z trzaskiem zaczynają się zamykać, Steve nie czeka, nie przejmuje się wycelowanymi w niego lufami, a rzuca tarczą, blokując nią zamykający się mechanizm."

    Chyba dwie wersje ci się wkradły.

    No i nie wiem, co powiedzieć. Zupełnie nie wiem.

    OdpowiedzUsuń