20 czerwca 2016

#42 Bucky

N: Pragnę tylko powiedzieć, że to zdecydowanie nie jest ta zapowiedziana notka z Bucky'm i Samem. Kiedy pisałam tę, tamtej nawet jeszcze nie było w planach.

***
20 czerwca 2016

— Mam do ciebie jedno pytanie, Barnes — zaczyna Wilson, splatając palce wspartych na kolanach rąk. — Jak długo masz zamiar tutaj leżeć, udawać martwego, mając nadzieję, że jakoś to będzie?

/Staram się go ignorować, zasłaniając twarz przedramieniem. Pomaga to odciąć się nie tylko od Wilsona, ale też od światła, które wpuścił do środka, gdy tylko tu wszedł i wyłączył funkcję przyciemniania szkła w oknach pokrywających całą północą ścianę pokoju. 
/Jest jasno, cholernie zbyt jasno.

— Wiesz, udawanie martwego wychodzi ci całkiem nieźle. Jeszcze kilka dni bez prysznica, a nawet zapach będzie podobny.

/Posyłam mu ostre spojrzenie, przesuwając przedramię na czoło, ale nie ruszam się z miejsca.

— Z wyglądu sporo już pasuje —kontynuuje, nie przejmując się brakiem większej reakcji z mojej strony. — Kiedy miałeś ostatni raz w ręku coś takiego jak maszynka do golenia? Albo grzebień? O szamponie nie wspomnę? Aż boję się spytać o szczoteczkę do zębów — dodaje konspiracyjnym szeptem, pochylając się bliżej. Krzywi się nieco teatralnie, mówiąc: — No i o dezodorant.

/Prycham, a potem przekręcam się na brzuch, zaciskając palce na włosach. Ciągnę za nie, próbując skupić się na skórze głowy, na drobnym ukłuciu bólu.
/Byleby o niczym nie myśleć, byleby skupić się na głosie Wilsona, a nie na…
/Nie, nie myśl.

— Gówno wiesz — burczę w poduszkę.

— Niestety cię zasmucę, przypomnę o tym, że kiedyś już odbywaliśmy podobną rozmowę, i uświadomię, że niestety, ale się mylisz — mówi, wyraźnie starając się zachować luźny ton. —Serio, Barnes, co z tobą? — dodaje już poważniej, powoli przechodząc na swój pseudo terapeutyczny ton, od którego już zaczyna robić mi się niedobrze. Nie chcę z nim rozmawiać, nie chcę z nikim rozmawiać. — Wracasz do punktu wyjścia? Powiem coś teraz nie jako terapeuta, a raczej jako gość, który martwił się o twoją szanowną dupę przez ostatnie dwa lata i próbował poskładać Steve’a do kupy, gdy ciebie wzięło na wycieczki krajoznawcze – naprawdę chcesz to spieprzyć?

— Spieprzyć co?

—Ostatnie dwa lata. Facet, byłem dumny z tego, jak się trzymasz. — Przekręcam nieco głowę, by móc spojrzeć na niego kątem oka. — Zapewne nie mogę sobie nawet wyobrazić, ile kosztowało cię dojście do jako-takiej normalności, więc co jest grane? Wybacz za – być może – zbyt dużą bezpośredniość, ale znów cofasz się do etapu wraku. Nie wiem co cię do tego doprowadziło i sam się raczej nie domyślę, bo chodzi o ciebie, bez obrazy — dodaje, dopatrując się jakoś mojego oskarżycielskiego spojrzenia. — Ale wiem, że duszenie w sobie negatywnych emocji nic ci nie da. Może tylko pogorszyć sprawę. Wszystko to, co w sobie składujesz, wreszcie będzie musiało znaleźć ujście. Nie dając ujścia emocjom, doprowadzisz się wreszcie do stanu, w którym każdy drobiazg będzie mógł doprowadzić do wybuchu. A tego chyba nie chcesz, co?

— Nie. — Przekręcam głowę, żeby móc spojrzeć na niego spod opadających na twarz włosów. — A… Co niby miałbym zrobić?

— Rozmawiać — odpowiada, a ja zmuszam się do przewrócenia oczami, jak zazwyczaj bym to zrobił. Tym razem zupełnie nie mam na to ochoty.

/Wiedziałem, że to powie. Pewnie ma rację – oczywiście, że ma rację – i  powinienem  go posłuchać, ale… Zwyczajnie nie potrafię mówić o pewnych rzeczach na głos. Nie potrafię sobie nawet tego wyobrazić. To byłoby… To byłoby żenujące. Upokarzające. Może nie tak bardzo jak… ale wciąż byłoby.

— Na to już chyba za późno.

— Nigdy nie jest zbyt późno na rozmowę. Może spróbuj pogadać ze Stevem? Jemu ufasz najbardziej, prawda? — Upewnia się, a ja niechętnie skinam głową w potakującym geście. — Kiedyś mówiliście sobie wszystko, więc może…

/Parskam gorzko, kręcąc głową na tyle, na ile pozwala mi na to ta pozycja.

— On tak myśli. — Wciskam twarz w zgięcie prawej ręki. — Ja zawsze byłem kłamliwym dupkiem, który mówił mu tylko to, co było dla niego wygodne.

— Na tyle, na ile cię znam, Barnes, mogę stwierdzić, że zapewne znowu hiperbolizujesz i próbujesz postawić się w jak najgorszym świetle. Jak bardzo się mylę?

— Cholernie bardzo. I jesteś tu by mnie osądzać? — Zabieram rękę i odgarniam włosy opadając na oczy. — Wiesz, specem od terapii nie jestem, ale chyba nie na tym to polega.

— Nie po to tu jestem. Chciałem pogadać, a nie robić ci psychoanalizę. A nawet gdybym chciał, zwyczajnie wykraczasz poza moje kwalifikacje. I to zdecydowanie nie jest komplement, więc przestań się głupkowato uśmiechać — dodaje, widząc uśmiechopodobny grymas na mojej twarzy.

— Przecież wiesz, że jestem pochrzaniony — mówię, jakby miało być to jakieś usprawiedliwienie.
/Nie jest. Ale pozwala nie myśleć.

— Och, wiem, że jesteś. Ale to nie usprawiedliwienie, ale dodatkowa motywacja, by coś zrobić i się odchrzanić.

/Siadam, opuszczając stopy na podłogę. Przez chwilę spoglądam na pusty rękaw białej koszulki, na pusty staw barkowy, zanim opuszczam spojrzenie na swoje stopy.
/Może powinienem urżnąć sobie resztę palców?

— Opowiadałem ci kiedyś o takim jednym gościu, Snapie*? — pyta Wilson, a ja tylko wzruszam ramionami.

— Nawet jeśli mówiłeś, nie pamiętam tego.

— Znałem go jeszcze zanim wstąpiłem do wojska. Po tym jak jego rodzice zginęli, wplątał się w niezbyt przyjemne towarzystwo. Był wściekły na cały świat, zaczął zadawać z typami spod ciemnej gwiazdy, wkręcił się w lokalny gang. Był dobry w tym, co robił. Nawet bardzo. —Uśmiecha się gorzko. — W końcu zainteresowała się nim mafia, a on, wtedy jeszcze zwykły gówniarz, był, tego dumny, szczycił się tym. Robił wszystko, co chcieli. Nie słuchał wtedy nikogo, miał gdzieś wszelkie ostrzeżenia. Uważał się za dorosłego, sądził, że znalazł swoje miejsce, ludzi, którzy go zrozumieją.

— Gówno prawda? — dopowiadam, a ten kiwa głową w zgodzie.

— Raz miał podłączyć ładunek wybuchowy pod samochód jakiegoś początkującego przedsiębiorcy. Żadna szycha, nic z tych rzeczy. Później okazało się, że chodziło o prywatne porachunki jednego z góry. — Przerywa na chwilę, pocierając tył głowy. — Facet, przy którego samochodzie majstrował, nazywał się Al Colan. I kiedy tylko przekręcił kluczyk, samochód zwyczajnie wybuchł. Zginął Al, jego żona, dwójka dzieci, kilku przechodniów zostało rannych. To był pierwszy raz, kiedy kogoś zabił i…

— I...? — dopytuję, sądząc, że tak powinienem się zachować. Bo powinienem, prawda?

— I to, Barnes, że ten gość to ja.

/Otwieram usta, by coś powiedzieć, ale… tak naprawdę nie wiem co. Że nie wiedziałem? Oczywiście, że nie wiedziałem. Niczego o nich nie wiem.

— Mam swoje na sumieniu, bywają dni, w których mnie to dręczy, ale wyszedłem na ludzi, no nie? — Znowu uśmiecha się tym swoim durnym uśmiechem. — Ale nie udałoby mi się to, gdybym wiecznie odtrącał wszelką pomoc i siedział na tyłku z myślą, że jakoś to będzie. I zanim powiesz, że ja to nie ty, a powiesz to na pewno, wiedz, że to nie ma wielkiego znaczenia. Nie dasz sobie rady sam. Po prostu nie dasz. Potrzebujesz pomocy, specjalistycznej pomocy, bo inaczej to tutaj — uderza kłykciem zgiętego palca w skroń — cię zniszczy. A zanim powiesz „Co cię to obchodzi?”, bo wiem, że chcesz to zrobić. — I ma rację. — Uświadom sobie, że jeśli ty upadniesz, Steve upadnie razem z tobą.

— Kiepski dobór metafory. — Przekrzywiam głowę, uśmiechając się cierpko.

— Czyżby? — pyta naśladując mój gest. Co jest irytujące.

/Posyłam mu ostre spojrzenie, ale nie odpowiadam, bo czy tego chcę czy nie, wiem, że ma rację.
/Jeśli bym odszedł – Steve znów poszedłby za mną.
/Jest strzeliłbym sobie w łeb – Steve by się obwiniał.
/Jest będę zachowywał się jak teraz… Steve będzie się obwiniał. Bo to cholerny Steve.

— Czyli tak w skrócie, mam iść pogadać z Rogersem, tak?

— Nic nie masz. Możesz to zrobić, ale nie musisz. Twój wybór — podkreśla, prostując się na czarnym fotelu. Przez chwilę spogląda na powoli zachodząca nad dżunglą słońce, a potem dodaje: — Muszę się zbierać. Obiecałem spotkać się z Wandą. — Uśmiecha się lekko.

— Ty i Maximoff… ? — zaczynam, ale spogląda na mnie zaskoczony, a potem parska śmiechem.

— Co? Nie. Oczywiście, że nie. — Kręci głową, rozbawiony tym jak po usłyszeniu jakiegoś dobrego żartu. — Skąd w ogóle ten pomysł?

/Wzruszam ramieniem.

— Tylko pytam. Po prostu… Nie żebym był wścibski, ale czasem… wyłapuję wasze spojrzenia — dodaję nieco… zażenowany? Nie powinno mnie to interesować.

— Wybacz, ale zawiodę twoją romantyczną stronę wiadomością o tym, że moje życie uczuciowe od dawna leży i nie potrafi się podnieść. A Wanda jest dla mnie zdecydowanie zbyt młoda, więc tak na przyszłość – jeśli będziesz łączył moje imię z czyimś nazwiskiem, rysując wokół serduszka, celuj w ludzi w zbliżonych do mnie wiekiem.

/Marszczę brwi, zastanawiając się o co mu, u diabła, chodzi. Jakie znowu serduszka? I po co miałbym je rysować? W skrócie - co…?

—Okej, koniecznie musisz nadgonić amerykańską popkulturę. Inaczej nie załapiesz pewnie większości przytyków, a to niszczy całą satysfakcję. — Wskazuje na mnie ręką, wstając. Rozciąga się, aż słychać strzykające kręgi, a potem rozmasowuje plecy, śmiejąc się cicho. — Żadnych więcej sparingów ze Steve’m. Facet mnie wykończy.

/Przejeżdżam dłonią po twarzy, a potem wzdycham.

—Podasz mi rękę?

— Um, jasne. — Prostuje się i wyciąga dłoń w moją stronę, jakby próbując pomóc mi się podnieść.

Moją rękę. Zostawiłem ją… gdzieś tam — wyjaśniam, wskazując dłonią teren od drzwi prowadzących do łazienki, po szafę wbudowaną w przeciwległą ścianę. Pomiędzy znajduje się dość… Dobra, nie "dość", a raczej kompletnie zabałaganiona strefa, na którą składają się czyste lub nie do końca czyste ubrania, które rzuciłem gdzieś w kąt, sterta przeczytanych i nieprzeczytanych książek, zniszczona szuflada z komody – co zupełnie nie było moją winą – i wszystkie niepotrzebne poduszki, które wyrzuciłem z łóżka. Po co mi aż tyle, skoro nawet jedna jest zbyt miękka? — Chociaż… Chyba zostawiłem ją w łazience.

— Okej, chcę wiedzieć dlaczego ją tam zostawiłeś? — Spogląda na mnie podejrzliwie, uśmiechając się kącikiem ust.

—Wtedy już nie chciałbyś mi jej podać.

/Mrugam do niego i parskam, kiedy się krzywi.

***
* Wiem, że ta cześć życia komiksowego sama okazała się w końcu tylko mistyfikacją Red Skulla, ale postanowiłam ją wykorzystać.

4 komentarze:

  1. Zaczarowałaś mnie, wiesz o tym? Za każdym razem, gdy piszesz, jestem oszołomiona, bo widzę dokładnie postacie w głowię, słyszę ich głosy. Jak wydasz kiedyś książkę, to proszę, poinformuj mnie o tym... gdzieś tam. Bo ukochałam sobie to co piszesz i na prawdę, jestem zakochana w Twoich tekstach. Nigdy, przenigdy nie osiągnę takiego poziomu T_T

    OdpowiedzUsuń
  2. To z tą ręką było dobre- sama myślałam, że potrzebuje dłoni Sama by przejść do siadu. No i życie niestety jest przewrotne, Bucky pewnie jeszcze nie raz będzie wracał do punktu wyjścia a Steve się zadręczał.

    OdpowiedzUsuń
  3. Cóż, niestety Buckyś ma trochę racji, że Sam gówno wie. Depresja tak bardzo. Ale co by ten Buckyś zrobił, gdyby nie Sam?

    Ręka mnie urzekła <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A, i wyobrażenie Sama robiącego za psychoanalityka cholernie mnie rozbawiło :D

      Usuń