N: Oprócz wprowadzenia Hope niewiele tak naprawdę się dzieję, ale od następnej notki zacznie się już akcja, słowo.
***
24 października 2016
/Bucky nawet nie starał się
ukryć zdziwienia, kiedy Steve powierzył mu stery. Jasne, wiedział, że tak
naprawdę tylko on i Steve mieli większą wprawę w pilotowaniu Jeta, i że
najpewniej był w tym lepszy od Rogersa – musiał
być – ale i tak nieco go to
zdziwiło. Zwłaszcza, że po czasie pozostawił go samego za sterami, przejmując
rolę nawigatora.
/Jet był niewykrywalny, Swann
o to zadbała, jednak nawet pomimo tego zdecydowali się zrezygnować z wszelkiej
elektronicznej pomocy, która została w nim zamontowano, w tym z wspomagającego
autopilota czy systemu naprowadzającego. Pozostawili jedynie system maskowania,
bez którego nie udałoby im się pozostać niezauważonymi. Poza tym wystarczył im
podręczny GPS, na który Steve zerkał od czasu do czasu. Miał doskonałą pamięć,
świetną orientację, więc nie byli zdani na łaskę systemu naprowadzającego Jeta.
Gdyby tylko się uprali, dotarliby do wskazanego miejsca bez żadnych
technologicznych ułatwień, jedynie ze starą mapą i kompasem. Jasne, zajęłoby im
to o wiele więcej czasu i nie byłoby łatwym zadaniem, jednak byli na tyle
upartą parą skurczybków, że daliby radę tylko po to, by utrzeć nosa wszystkim
wokół.
— Widzę prześwit jakieś dwie mile stąd. — Bucky
zerknął za siebie, spoglądając na Steve’a siedzącego kilka stóp, dalej na
jednym z foteli pasażera. Ledwo świtało, wyruszyli w środku nocy, więc Sam i
Scott ucięli sobie drzemkę na tyłach Jeta, a Wanda już jakiś czas temu
przysnęła na jednym z foteli, zwijając się w kłębek. — Powinniśmy dać znać, nie
wykryją nas — dodał, patrząc przed siebie.
/Steve pokiwał głową,
chwytając komunikator. Nie używali żadnych tajnych kodów, szeregów
zabezpieczających cyfr czy wyrwanych z
kontekstu słów. Wystarczyła jedynie zabezpieczona, prywatna linia i znajome
głosy.
/Dziwiło go to, że nie
dostrzegał bazy. A przynajmniej jej nadziemnej części, która do końca
dwudziestego wieku oficjalnie służyła za wojskowe magazyny. Jej podziemna część
zaczęła powstawać już pod koniec czterdziestego piątego, ale prace trwały aż do
lat dziewięćdziesiątych, kiedy kompleks został zamknięty. Wiedział, że
najniższy z poziomów przez lata służył za więzienie, w którym SSR a potem
SHIELD przetrzymywało i przesłuchiwało zbrodniarzy wojennych, związanych
głównie z Hydrą. Fakt, że kompleks został zamknięty na rozkaz Pierce’a, w ogóle
go nie dziwił. To, że kilku więźniów zostało zwolnionych, także.
/Nacisnął włącznik
komunikatora i zbliżył go do ust, mówiąc:
— Zbliżamy się do celu. Prosimy o dalsze instrukcje.
Powtarzam, prosimy o dalsze instrukcje.
/„Ponieważ nie wiemy, gdzie,
do cholery, mamy lecieć” – pomyślał Bucky, okrążając prześwit, by zrzucić
prędkość.
— Kierujcie
się na wschód, otwieramy wlot do hangaru. Nie dacie rady go przeoczyć.
/Jak na potwierdzenie słów
Sharon, fragment skał – najprawdopodobniej sztucznych – na zboczu jednego ze
wzgórz rozsunął się, ukazując potężne, metalowe drzwi hangarowe. Bucky wrzucił
dolny napęd, stabilizując lot, czekając aż główna i zabezpieczająca brama rozsuną
się, pozwalając mu na wlot do hangaru.
— Schodzimy — rzucił jeszcze, patrząc jak Bucky nakierowuje
Jeta w stronę hangaru.
— Byle szybko,
mam szefa na linii, Steve. Ma do
ciebie sprawę.
/Bucky zaśmiał się, rzucając
pod nosem komentarz o dywaniku u dyrektora, i gładko wleciał do hangaru,
wykonując zwrot o dziewięćdziesiąt stopni przed wylądowaniem na samym środku
ogromnego pomieszczenia. Wlot do hangaru zasunął się tuż za nimi.
/Bucky zrzucił maskowanie i
wyłączył silnik, włączając system chłodniczy, okręcając się na fotelu pilota.
Nie przejmował się zapinaniem pasów, wiedząc, że jeśli doszłoby do kraksy, że
jeśli ktoś by ich zestrzelił, pasy i tak by mu nie pomogły. Nie byłoby czego z
niego zbierać. Po co więc ograniczać sobie ruchy?
/Steve wstał, kierując się na
tyły Jeta, przystając jedynie na moment, by delikatnie dotknąć podciągniętego
pod brodę kolana Wandy. Ta zadrgała, wybudzając się ze snu i spojrzała na niego
zaspanym, zaczerwienionym wzrokiem,
zanim nie wymruczała „Już?” i nie zaczęła podnosić się z fotela.
/Bucky, który minął ich bez
słowa, obszedł się z Samem o wiele mniej delikatnie, zwyczajnie uderzając w
niego niechcący kolanem, przy
sięganiu po jedną ze swoich broni. Steve może ufał i wierzył Carter, ale to nie
znaczyło, że Bucky od razu musiał podchodzić do tego tak samo. Nie, wychodził
raczej z założenia, że ubezpieczony zawsze przezorny, i że zawsze lepiej jest
mieć przy sobie naładowaną broń. I kilka innych zabawek w zapasie. W końcu
nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się przydać.
/Sam przejechał dłonią po
twarzy i mruknął:
— Naprawdę kiedyś ci oddam, Barnes. I znajdę sposób,
żebyś to odczuł. — Wskazał palcem w jego stronę.
/Bucky zbył go krótkim
śmiechem, rzucając jeszcze za siebie „Powodzenia!”, naciskają przycisk
opuszczający rampę Jeta. Pochylił się jeszcze nad wciąż śpiącym Scottem –
poważnie, gościa nie wybudziłby pewnie nawet wystrzał z armaty tuż koło jego
głowy – i kilkukrotnie dźgnął go w ramię lufą swojego M249, z nutą rozbawienia
obserwując, jak ten podrywa się do pozycji siedzącej, machając rękami na boki.
— Uważaj, Tic Tac. Jeszcze kogoś znokautujesz. — Sam uśmiechnął się półgębkiem, klepiąc
ramię Bucky’ego z całą swoją siłą włożoną w cios. Ten w odpowiedzi uniósł tylko
brew, spoglądając na niego wzrokiem mówiącym „Poważnie? To wszystko?” i
odszedł, wyrównując korku z wychodzącym z Jeta Steve’m, i odbezpieczając broń.
A raczej wyprzedził go o dwa kroki, chcąc przyjąć na siebie potencjalny atak.
/Najpierw przeczesał wzrokiem
żelazne antresole prowadzące na wyższe piętro, na duże okna i dwie pary drzwi
na piętrze i trzy party na parterze, pod antresolą. Na długie, ciągnące się pod
dachem, betonowe belki, na sklepienia będące doskonałym miejscem dla snajpera.
Dopiero potem przeniósł wzrok na stojące przed nim kobiety, wiedząc, że ułamki
sekund, które przeznaczył na rozejrzenie się, nie wystarczyłyby im na
pociągnięcie za spust. Zdążyłby je ubiec i przestrzelić im czaszki, zanim
zdążyłyby choć mrugnąć.
/Steve minął go, uspakajająco
poklepując jego ramię, i uśmiechnął się przyjaźnie. A Bucky miał ochotę
przewrócić oczami na nagłą sztywność, która wkradła się w jego ruchy, bo, na
Boga, zapowiadało się na kolejny żenujący teatrzyk z udziałem Rogersa, który
próbuje rozmawiać z kobietą, która mu się podoba. I to był jeden z tych
momentów, w których Bucky żałował, że nikt nie wymyślił instrukcji obsługi płci
pięknej. To byłby doskonały prezent dla Steve’a, który ukróciłby cierpienia ich
wszystkich.
— Sharon. — Bucky parsknął na jego słowa, ale Steve
go zignorował. — Panno Pym.
/Wysoka szatynka stojąca obok
Sharon Carter, uśmiechnęła się, zaczesując za ucho kosmyk sięgających brody,
ściętych na ukos włosów.
— Panno van Dyne — poprawiła, ściskając jego
wyciągniętą dłoń. — Czy mógłbyś, Kapitanie… — Spojrzała znacząco na Bucky’ego.
/Steve spojrzał
przepraszająco najpierw na Hope, a potem na milczącą Sharon, by kiwnąć głową w
stronę Bucky’ego, wciąż ściskającego odbezpieczoną broń, dziwnie nakierowaną w
stronę Sharon.
— Bucky proszę.
— Posłał mu wymowne spojrzenie, na co ten przewrócił oczami, ale zabezpieczył
broń, przewieszając ją sobie przez ramię. — To także dopiszę do listy.
/Sharon uśmiechnęła się, unosząc
dłonie, by pokazać Bucky’emu, że jest bezbronna.
— Nie mam mu tego za złe, Steve.
/Bucky parsknął.
— Nie możesz. Kopnęłaś mnie w twarz.
— Próbowałeś mnie zabić.
/Bucky kiwnął głową,
przyznając jej rację.
— Ta, to chyba dobre usprawiedliwienie.
/Steve odchrząknął, zwracając
na siebie uwagę Sharon i Hope van Dyne, wpatrzonej w coś ponad jego ramieniem.
/Bucky znów parsknął, widząc
utkwiony w Carter wzrok Steve’a, i zrobił krok w tył, rzucając konspiracyjnym szeptem
do wychodzącego z Jeta Sama:
— Nie dość, że palant nie potrafi kłamać, to udawać
też nie. Może wyciągniemy więc Langa spod siedzenia, pod którym spróbował się
schować przed uroczą panną van Dyne, i oddalimy się na uroczą wycieczkę, by ta
parka — wskazał na Steve’a i Sharon — wreszcie mogła pójść w ślinę?
/Sam spojrzał na niego z
udawaną dezaprobatą.
— Jesteś zwyczajnie zazdrosny.
— Och, tak, jestem. Dama mego serca dochowała się
jedynie wnucząt. I to samych chłopców. Co za pech. — Pokręcił głową ze
smutkiem.
— Nic straconego, może dzięki temu znalazłbyś
mężczyznę swojego serca. — Sam dźgnął go łokciem w bok, na co Bucky pokiwał
głową.
— I wszystko pozostałoby w rodzinie! — dodał, nie
przejmując się na wpół błagalnym, na wpół zirytowanym wzrokiem Steve’a.
Przecież wiedział, że nie odpuszczą, jeśli tylko nadarzy się okazja ku temu, by
choć minimalnie mu dopiec.
/Hope przyglądała im się
marszcząc nieznacznie nos, przeskakując spojrzeniem od zaciśniętych ust Sharon
Carter, przez twarz Steve’a i czujnie obserwujących ją oczu Barnesa, do
stojącej na rampie, obserwującej wszystko z odległości Wandy. Nigdzie nie
widziała Scotta, który okazał się zbyt wielkim tchórzem, by zgarnąć ochrzan jak
na mężczyznę przystało.
/Jednak nie była to żadna
przeszkoda dla Hope van Dyne.
/Uśmiechnęła się, mówiąc:
— Chętnie skorzystam z propozycji i oprowadzę was po
bazie, jednak wyciągnięciem Scotta zajmę się sama. — Przewiesiła trzymaną w
dłoni torebkę przez ramię i podciągnęła rękawy czerwonej marynarki, z uśmiechem
ruszając w stronę Jeta. Jej kroki i odgłos obcasów uderzających o metal
odbijały się cichym echem. — Miło cię poznać, Wando. — Zwolniła kroku, skinając
głową w stronę Wandy, a potem podniosła głos, zmierzając w stronę kokpitu. —
Lang, wiem, że tam jesteś! Znajdę cię i spiorę, więc bądź mężczyzną!
— Wiem, że to zrobisz, dlatego nie chcę zachować się
jak mężczyzna! — odkrzyknął. Później słychać było już tylko przytłumione „Ałć!”.
/Sam przyglądał się temu z
uniesioną brwią.
— Powinniśmy jakoś zareagować? — Wskazał w stronę Jeta
palcem, a Sharon pokręciła głową.
— Nie. Hope mówiła, że uderzy go tylko raz. Raz za
każdą osobę, która uważa, że Scott postąpił idiotycznie. Więc może powinniśmy
zareagować — dodała, wychylając się, by lepiej dostrzec Hope uderzającą ramię i
klatkę piersiową Langa. — Nie, jest delikatna.
— Ocho, to jest według ciebie delikatne? — Sam się
zaśmiał. — Nie mogę się doczekać aż Steve coś przeskrobie.
— I ty, Sam? I ty? — wtrącił Steve.
— Już przeskrobał — odpowiedziała poważniejąc. —
Dlatego muszę wam go podkraść, zostawiając was z Hope. Zapoznała się rozkładem
bazy, więc zaprowadzi was do pokoi. Steve’a czeka rozmowa z Fury’m…
/Steve spojrzał na nią
zaskoczony.
— Z Fury’m? Odezwał się wreszcie?
/Potaknęła i dodała: — Już
jakiś czas temu. Czekał jednak aż ściągniemy was tutaj. Nie jest zadowolony,
delikatnie mówiąc.
— Ja również.
— Steve skrzyżował ramiona na piersi. — Gdzie, do diaska, był przez te pół
roku?
— Łał, robi się poważnie — wtrącił Bucky. — Steve
użył „do diaska”. Co będzie następne? „O kurczę”?
— Buck, błagam, nie teraz. — Uciszył go gestem
dłoni, kontynuują: — Szukałem kontaktu z Fury’m od samego początku, nie dał nam
żadnej wskazówki. A teraz jest wściekły i chce rozmawiać?
— Steve ma rację. Próbowaliśmy złapać go już od
włamania do Raftu, ale przepadł jak kamień w wodę już po incydencie z Utronem —
dodał Sam.
/Sharon westchnęła.
— Sam wszystko wam wytłumaczy. Jednak najpierw chce
porozmawiać tylko ze Steve’m. — Wzruszyła bezradnie ramionami. — To wciąż mój
szef, nie mogę dyktować mu warunków.
— Za to ja mogę — odpowiedział, robiąc krok w przód,
delikatnie kładąc dłoń na tali Sharon. — Prowadź więc, proszę.
/Ta kiwnęła głową i słysząc
coraz głośniejszy dźwięk uderzających o metal obcasów, zerknęła w stronę
wychodzącej z Jeta Hope, która wypchnęła Scotta przed sobą. Ten momentalnie
wyprostował się, poprawił koszulkę i odchrząknął.
— Matko, ale tu zimno, przyzwyczaiłem się już do
tamtego klimatu — rzucił, a potem zwrócił się do Sharon, unosząc dłoń w geście
powitania. — Miło poznać, jestem Scott. Scott Lang, Ant-tam.
— Wiem, kim jesteś. — Uśmiechnęła się, na co Scott uniósł
brwi ze zdziwienia.
— Tak? Świetnie! — Odwrócił się, zwracając się do
Wandy: — Ona wie kim jestem!
/Hope trzepnęła go w ramię.
— Jasne, że wie. Jesteś poszukiwanym kryminalistą.
— Żadna nowość. Już to przerabiałem. — Wzruszył
ramionami, co Hope skwitowała wywróceniem oczami.
/Nie dało się ukryć, byli
dziwną zgrają indywiduów, która nie potrafiła zachowywać się poważnie, i która znalazła
swoje bezpieczne miejsce w podziemiach bazy nazwanej przez nich roboczo Mysią
Dziurą, i to zgrają, która miała stawać się coraz liczniejsza. Baza była duża,
zdolna bez problemu pomieścić kilkadziesiąt osób, i mieli zamiar to
wykorzystać. Nie tylko pozyskując nowych członków drużyny – już niedługo
dołączyć miała do nich Ava Orlova, Mockingbird, a może nawet sama Quake czy rodzeństwo
Chordów – ale też nawiązując współpracę z autonomicznymi resztkami dawnego
SHIELD i udzielając schronienia tak wielu niewinnym ludziom, ilu tylko będą w stanie. Buntownicy, zbiedzy, więźniowie
wyrwani z aresztów tymczasowych czy nawet Raftu – to nie miało znaczenia. Pomoc
każdemu człowiekowi była tak samo ważna. To
właśnie był ich cel.
/Steve wyprostował się,
rozglądając się wokół, a potem przejechał spojrzeniem po twarzy każdego ze
zgromadzonych: Sharon, Bucky’ego, Sama, Wandy, Scotta i Hope.
— Secret Avengers, witam w nowym domu.
***
Masz błędna kolejność w ostatnim zdaniu :p Steve najpierw spojrzałby na Bucky'ego a nie Sharon xD
OdpowiedzUsuńNie no, żartuję xD
Dogryzanie jest miłe gdy się wie, że rozdział to cisza przed burzą xD
I serio? Steve jednym zdaniem ich wita? A gdzie jakaś mowa o istocie domu o nich jako nie tylko wojownikach ale i rodzinie? :p
Och, co za sielanka. Boli mnie, że tylko na chwilę.
OdpowiedzUsuńI pomyślałam sobie prawie słowo w słowo to samo co Bucky, gdy Steve tak siarczyście przeklął.
Uwielbiam Hope. Jest cudna <3 O niebo lepsza od filmowej, a to bardzo dobrze.
Ufff jak dobrze że Jenefer nie ma z nimi bo bym jej nie zniosła.
OdpowiedzUsuńUwielbiam Scotta w twoim wykonaniu. Dla niego w pewnej części wszystko jest troche takie nierealne a on jest najbardziej dziecinny z nich wszystkich. I to w nim lubię najbardziej.
Robie zbiórke na poradnik w romansowaniu dla Steva kto się zgłasza?
Jak jest u nich dobrze to znaczy że za chwile będą w czarnej dupie. Klasyk.
Wiedząc jaką ważną role odgrywa dla Steva dom to te ostatnie zdanie jest takie wręcz poruszające. I w stylu Kapitana Ameryki.