N: Teraz już akcja toczy się po zakończeniu CA:CW. Starałam się
ograniczyć liczbę spojlerów, jak tylko mogłam, ale i tak jest ich dość sporo.
***
10 maja 2016
/Nie
ważne jak bardzo starałbym się przed tym bronić, nie mógłbym nie dostrzec tego,
jak piękny widok rozciąga się z tarasu.
/Nigdy nie zachwycałem się takimi rzeczami,
były mi niemal zupełnie obojętne, a zapewnienie sobie atrakcyjnego wizualnie
otoczenia zdecydowanie nie znajdowało się na liście moich priorytetów, ale w
widoku wakandyjskiej dżungli było coś, co mnie do siebie przyciągało.
Fascynowało mnie. Przez ostatnie dni spędziłem wiele godzin na wpatrywaniu się
w obraz za wzmocnioną, pancerną szybą, ponieważ była to zdecydowanie bardziej interesująca
alternatywa od snucia rozmyślań czy wgapiania się w wiadomości. Teraz mogłem
wreszcie nie tylko patrzeć na dżunglę, ale również usłyszeć jej dźwięki, poczuć
jej wilgoć, jej gorąco na skórze – nie mogę nawet sięgnąć pamięcią do chwili,
kiedy ostatni raz promienie słońca padały mi na niezakryte ramiona – poczuć jej
zapach – niepowtarzalny, brudny, wydawać by się mogło, że gorzki, niemal
niemożliwy do opisania.
/Nawet
nie próbowałem oszukać samego siebie, że nie chciałbym tam wyjść. Chciałbym,
jasne, że chciałbym. Tylko, że nie mogę zrobić nawet tego.
/To
wszystko jest jak złota klatka.
/Mówią, że to dla mojego – wszystkich wokół – bezpieczeństwa, że to
wszystko jest po to, żebym mógł – nikogo
nie skrzywdzić – być wolny. Wolny w kraju, którego granic nie mogę
przekroczyć; w mieście, którego nie mogę opuścić; w budynku, w czterech
ścianach, poza których próg nie mogę wyjść.
/To nie
jest wolność.
/Poznałem wolność, choć jej małą cześć, która
pozwalała mi na podróżowanie z kraju do kraju, na wyjście z budynku i pójście
tam, gdzie zechcę pójść. Sam, biorąc
odpowiedzialność za swoje decyzje. Często złe, nietrafne, ale moje.
/Teraz
zabrali mi nawet to. Dla mojego dobra, dla mojego pieprzonego bezpieczeństwa.
/Przesuwam się o kilka kroków, przytrzymując
się barierki.
/To pomaga mi zachować równowagę. Bez
wspierania się o cokolwiek chodzenie jest trudniejsze niż spodziewałem się, że
będzie. Znaczy nie chodzenie samo w sobie – mam w końcu obie nogi, całkiem
sprawne, więc to żaden problem – a utrzymanie równowagi, nie chwianie się na
nogach, próby utrzymania jako takiej pozycji prostej, co nie jest zbyt łatwe,
gdy prawa część ciała jest o wiele cięższa od lewej. Zanim ramienia nie
zabrakło, nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak ciężkie naprawdę jest…
było i ile żelastwa wmontowali mi w kości, żeby to wszystko wyważyć.
/Nawet
mój kręgosłup nie wytrzyma tego zbyt długo, to pewne.
/Przymykam powieki i wystawiam twarz w stronę
słońca, starając się nie myśleć o tym wszystkim. Najlepiej będzie, jeśli nie
będę myślał o niczym. Tak, to dobra opcja.
/Nie myśl o niczym.
/Nawet
o Rogersie, który powinien wrócić ponad godzinę temu. Powinien, jeśli wszystko
poszło zgodnie z planem. Ale nie wrócił. Wniosek nasuwa się sam.
/Uchylam powieki, słysząc za sobą ciche,
niemal niesłyszalne kroki.
/Pantera.
/Odwracam
się, spoglądając na niego pytająco.
— Mam nadzieję, że nie
przeszkadzam, sierżancie? — Przygląda mi się uważnie, stając obok. Z prawej
strony, wystarczająco blisko i wystarczająco daleko jednocześnie.
— Ty jesteś tutaj królem,
możesz wchodzić gdzie i kiedy zechcesz. I nie nazywaj mnie „sierżantem”, już
dawno przestałem nim być.
/Próbuję oprzeć się przedramieniem o barierkę,
ale po chwili się poddaję, stwierdzając, że lepiej będzie, jeśli nie narobię
sobie jeszcze więcej wstydu. Odwracam się i opieram o barierkę biodrami.
Przynajmniej będę miał Panterę na oku.
/Nie,
żebym był teraz w stanie cokolwiek mu zrobić. Nie dali mi nawet pieprzonych
sznurowadeł, nie mówiąc o czymkolwiek innym, co mogłoby posłużyć za broń.
— A ty jesteś moim gościem.
Nie chcę naruszać twojej prywatności, póki nie będzie to absolutnie konieczne.
— Gościem? A więc tak się to
teraz nazywa? — prycham, na co Pantera kolejny raz spogląda na mnie z uwagą.
Jest to irytujące, ale jego wzrok nadal ma w sobie coś, przez co nie można
uznać tego za nachalne.
— Nie zatrzymam cię tutaj
siłą, James… — zaczyna.
— Nazywam się Bucky —
wtrącam niemal automatycznie.
— Nie zatrzymam cię tutaj
siłą, Bucky — akcentuje, a kącik jego
ust unosi się lekko. — Jesteś wolnym człowiekiem, możesz odejść kiedy zechcesz.
Jednak jeśli zechcesz wysłuchać mojego zdania, uważam, że pozostanie tutaj jest
na tę chwilę najlepszą alternatywą. Ucieczką niczego nie zyskasz, możesz jedynie
stracić te zalążki domu, które kapi…
— Ta, jasne, łapię. Steve to
dom — wchodzę mu w słowo i staram się uśmiechnąć. — Spędziłem już wystarczająco
dużo czasu z dala od domu. Nigdzie się nie wybieram.
/T’Challa
skina głową w geście zrozumienia.
/Milczymy
przez dłuższą chwilę, więc oglądam się za siebie, wbijając spojrzenie w
horyzont.
— Tak naprawdę przyszedłem
ci przekazać, że twój przyjaciel powinien wrócić lada moment. Wszystko poszło
zgodnie z planem.
/Wypuszczam
powietrze z ulgą, dopiero teraz zauważając, że przez chwilę wstrzymywałem
oddech.
— Włamanie do Raftu nie przejdzie
bez echa — zaczynam. — Odbicie więźniów tym bardziej. Macie pewność, że nikogo
nie wyślą za Jetem? Ross nie odpuści.
— Nie ma tutaj władzy. Żadne z nich
nie ma.
— A ty nie masz żadnej władzy na
ich terenie. A właśnie wysłałeś tam swoich żołnierzy pod przywództwem byłego
Kapitana Ameryki, by dokonali włamu do super-strzeżonego więzienia. Nie
dostrzegasz tego, że coś tu nie gra? I zajeżdża hipokryzją?
/T’Challa
śmieje się krótko, kręcąc głową.
— W pewnym sensie. Jednak wiem, że
to, co zrobiłem, było słuszne. Przyłożyłem rękę do tego, by wtrącić waszych
przyjaciół do więzienia, więc teraz zrobiłem to po to, by ich stamtąd uwolnić.
Konsekwencje mi nie straszne, nie odważą się wtargnąć na teren Wakandy.
.Kiwam głową
i poruszam kikutem protezy – nadal jest to diabelnie dziwne uczucie – pocierając
bark. Przez przerwane połączenia nerwowe boli mnie coraz częściej. Nie jest
jednak aż tak źle. Ból nie należy do jakiś szczególnie mocnych, a napady szybko
mijają. Nadal jest to jednak dość upierdliwe.
— Tym także będziemy mogli się
zająć. — Pantera spogląda znacząco na moje ramię. A raczej na pusty rękaw
koszulki.
— Jest to raczej sprawa… —
Ściągam brwi, szukając dobrego określenia. — Mniej priorytetowa. Dam sobie
radę. Ważniejsze jest teraz wyciągnięcie tego cholerstwa z mojej głowy.
Naprawdę nie chcę, żeby sytuacja z Berlina się powtórzyła. Raczej nie muszę
tłumaczyć dlaczego. — Uśmiecham się gorzko.
/Nim T’Challa zdąży cokolwiek
odpowiedzieć, na horyzoncie majaczyć zaczyna kształt Jeta – wciąż mały i
niewyraźny, zapewne niewidoczny jeszcze dla zwykłego człowieka, ale jednak wreszcie
zbliżający się do lądowiska.
/Odbijając
się biodrem od barierki, zaciskam na niej dłoń i kieruję się wzdłuż niej w
stronę miejsca, z którego zobaczyć można będzie lądującego Jeta. Taras
rozciągający wzdłuż niemal całego piętra nie wydaje mi się już aż tak bzdurnym wymysłem architektonicznym
jak jeszcze chwilę przedtem.
/Zaciskam palce na barierce, stając tak prosto,
jak tylko potrafię, i przyglądam się lądującemu Jetowi.
/Kątem
oka widzę, jak Pantera staje obok, splatając palce za plecami.
/Rampa Jeta zostaje opuszczona, a pierwsi
pojazd opuszczają żołnierz oddelegowani przez T’Challę do tego zadania. Na
pierwszy rzut oka – jeśli niczego nie pochrzaniłem – nikogo nie brakuje. Czyli
wszystko naprawdę mogło pójść zgodnie z planem.
/Przeskakuję spojrzeniem po przyjaciołach
Steve’a, opuszczających pojazdy. Barton wydaje się być wściekły; facet, którego
imienia nie pamiętam, wreszcie zamknął jadaczkę; Wilson wychodzi tuż za nimi,
oglądając się za siebie. Skinam głową w jego stronę, gdy kiedy nasze spojrzenia
się krzyżują, ale nie poświęcam mu większej uwagi.
/Steve
wychodzi ostatni, pocierając w uspokajającym geście plecy idącej obok niego
kobiety, której imię także wypadło mi z głowy. A może w ogóle go nie poznałem?
Przez ostatnie dni nie było czasu na uprzejmości.
/Steve
spogląda w naszą stronę, uśmiechając się tym samym - bolesnym i pokrzepiającym
jednocześnie – uśmiechem, który przybiera, gdy coś jest nie tak, ale nie chce
tego po sobie pokazać.
— Jak widzisz, twoi
przyjaciele mają się dobrze.
/Pantera
spogląda w moją stronę, opierając dłonie na barierce.
— To nie są moi przyjaciele.
***
Rozumiem, by w ramach bezpieczeństwa nic Bucky'emu nie dawać, co by mogło za broń służyć. Ale jego bezpieczeństwem jest też możliwość nie zrobienia sobie samemu krzywdy - a tu jednak jedna strona ciała ciągnie ku dołowi, co może grozić wypadkiem. Więc jakby nie do końca dbają o jego bezpieczeństwo :D I oh, jeśli to nie przyjaciele to kto? No i podobało mi się, że Steve to dom <3 choć powiedziane chyba na odczepnego?
OdpowiedzUsuńByłam ciekawa, jak wyjdzie ci T'Challa, a po #36 ciężko było stwierdzić. Muszę powiedzieć, że czytając opisy i jego dialogi mam przed oczami prawdziwego, majestatycznego króla.
OdpowiedzUsuńZadam tu też pytanko do Steve'a: jak udało wam się odbić drużynę?