10 maja 2016

#37 Bucky

N: Teraz już akcja toczy się po zakończeniu CA:CW. Starałam się ograniczyć liczbę spojlerów, jak tylko mogłam, ale i tak jest ich dość sporo.
***
10 maja 2016
/Nie ważne jak bardzo starałbym się przed tym bronić, nie mógłbym nie dostrzec tego, jak piękny widok rozciąga się z tarasu.
/Nigdy nie zachwycałem się takimi rzeczami, były mi niemal zupełnie obojętne, a zapewnienie sobie atrakcyjnego wizualnie otoczenia zdecydowanie nie znajdowało się na liście moich priorytetów, ale w widoku wakandyjskiej dżungli było coś, co mnie do siebie przyciągało. Fascynowało mnie. Przez ostatnie dni spędziłem wiele godzin na wpatrywaniu się w obraz za wzmocnioną, pancerną szybą, ponieważ była to zdecydowanie bardziej interesująca alternatywa od snucia rozmyślań czy wgapiania się w wiadomości. Teraz mogłem wreszcie nie tylko patrzeć na dżunglę, ale również usłyszeć jej dźwięki, poczuć jej wilgoć, jej gorąco na skórze – nie mogę nawet sięgnąć pamięcią do chwili, kiedy ostatni raz promienie słońca padały mi na niezakryte ramiona – poczuć jej zapach – niepowtarzalny, brudny, wydawać by się mogło, że gorzki, niemal niemożliwy do opisania.
/Nawet nie próbowałem oszukać samego siebie, że nie chciałbym tam wyjść. Chciałbym, jasne, że chciałbym. Tylko, że nie mogę zrobić nawet tego.

/To wszystko jest jak złota klatka.

/Mówią, że to dla mojego – wszystkich wokół – bezpieczeństwa, że to wszystko jest po to, żebym mógł – nikogo nie skrzywdzić – być wolny. Wolny w kraju, którego granic nie mogę przekroczyć; w mieście, którego nie mogę opuścić; w budynku, w czterech ścianach, poza których próg nie mogę wyjść.
/To nie jest wolność.
/Poznałem wolność, choć jej małą cześć, która pozwalała mi na podróżowanie z kraju do kraju, na wyjście z budynku i pójście tam, gdzie zechcę pójść. Sam, biorąc odpowiedzialność za swoje decyzje. Często złe, nietrafne, ale moje.
/Teraz zabrali mi nawet to. Dla mojego dobra, dla mojego pieprzonego bezpieczeństwa.

/Przesuwam się o kilka kroków, przytrzymując się barierki.
/To pomaga mi zachować równowagę. Bez wspierania się o cokolwiek chodzenie jest trudniejsze niż spodziewałem się, że będzie. Znaczy nie chodzenie samo w sobie – mam w końcu obie nogi, całkiem sprawne, więc to żaden problem – a utrzymanie równowagi, nie chwianie się na nogach, próby utrzymania jako takiej pozycji prostej, co nie jest zbyt łatwe, gdy prawa część ciała jest o wiele cięższa od lewej. Zanim ramienia nie zabrakło, nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak ciężkie naprawdę jest… było i ile żelastwa wmontowali mi w kości, żeby to wszystko wyważyć. 
/Nawet mój kręgosłup nie wytrzyma tego zbyt długo, to pewne.

/Przymykam powieki i wystawiam twarz w stronę słońca, starając się nie myśleć o tym wszystkim. Najlepiej będzie, jeśli nie będę myślał o niczym. Tak, to dobra opcja.
/Nie myśl o niczym.
/Nawet o Rogersie, który powinien wrócić ponad godzinę temu. Powinien, jeśli wszystko poszło zgodnie z planem. Ale nie wrócił. Wniosek nasuwa się sam.

/Uchylam powieki, słysząc za sobą ciche, niemal niesłyszalne kroki.
/Pantera.

/Odwracam się, spoglądając na niego pytająco.

— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, sierżancie? — Przygląda mi się uważnie, stając obok. Z prawej strony, wystarczająco blisko i wystarczająco daleko jednocześnie.

— Ty jesteś tutaj królem, możesz wchodzić gdzie i kiedy zechcesz. I nie nazywaj mnie „sierżantem”, już dawno przestałem nim być.

/Próbuję oprzeć się przedramieniem o barierkę, ale po chwili się poddaję, stwierdzając, że lepiej będzie, jeśli nie narobię sobie jeszcze więcej wstydu. Odwracam się i opieram o barierkę biodrami. Przynajmniej będę miał Panterę na oku.
/Nie, żebym był teraz w stanie cokolwiek mu zrobić. Nie dali mi nawet pieprzonych sznurowadeł, nie mówiąc o czymkolwiek innym, co mogłoby posłużyć za broń.

— A ty jesteś moim gościem. Nie chcę naruszać twojej prywatności, póki nie będzie to absolutnie konieczne.

— Gościem? A więc tak się to teraz nazywa? — prycham, na co Pantera kolejny raz spogląda na mnie z uwagą. Jest to irytujące, ale jego wzrok nadal ma w sobie coś, przez co nie można uznać tego za nachalne.

— Nie zatrzymam cię tutaj siłą, James… — zaczyna.

— Nazywam się Bucky — wtrącam niemal automatycznie.

— Nie zatrzymam cię tutaj siłą, Bucky — akcentuje, a kącik jego ust unosi się lekko. — Jesteś wolnym człowiekiem, możesz odejść kiedy zechcesz. Jednak jeśli zechcesz wysłuchać mojego zdania, uważam, że pozostanie tutaj jest na tę chwilę najlepszą alternatywą. Ucieczką niczego nie zyskasz, możesz jedynie stracić te zalążki domu, które kapi…

— Ta, jasne, łapię. Steve to dom — wchodzę mu w słowo i staram się uśmiechnąć. — Spędziłem już wystarczająco dużo czasu z dala od domu. Nigdzie się nie wybieram.

/T’Challa skina głową w geście zrozumienia.
/Milczymy przez dłuższą chwilę, więc oglądam się za siebie, wbijając spojrzenie w horyzont.

— Tak naprawdę przyszedłem ci przekazać, że twój przyjaciel powinien wrócić lada moment. Wszystko poszło zgodnie z planem.

/Wypuszczam powietrze z ulgą, dopiero teraz zauważając, że przez chwilę wstrzymywałem oddech.

— Włamanie do Raftu nie przejdzie bez echa — zaczynam. — Odbicie więźniów tym bardziej. Macie pewność, że nikogo nie wyślą za Jetem? Ross nie odpuści.

— Nie ma tutaj władzy. Żadne z nich nie ma.

— A ty nie masz żadnej władzy na ich terenie. A właśnie wysłałeś tam swoich żołnierzy pod przywództwem byłego Kapitana Ameryki, by dokonali włamu do super-strzeżonego więzienia. Nie dostrzegasz tego, że coś tu nie gra? I zajeżdża hipokryzją?

/T’Challa śmieje się krótko, kręcąc głową.

— W pewnym sensie. Jednak wiem, że to, co zrobiłem, było słuszne. Przyłożyłem rękę do tego, by wtrącić waszych przyjaciół do więzienia, więc teraz zrobiłem to po to, by ich stamtąd uwolnić. Konsekwencje mi nie straszne, nie odważą się wtargnąć na teren Wakandy.

.Kiwam głową i poruszam kikutem protezy – nadal jest to diabelnie dziwne uczucie – pocierając bark. Przez przerwane połączenia nerwowe boli mnie coraz częściej. Nie jest jednak aż tak źle. Ból nie należy do jakiś szczególnie mocnych, a napady szybko mijają. Nadal jest to jednak dość upierdliwe.

— Tym także będziemy mogli się zająć. — Pantera spogląda znacząco na moje ramię. A raczej na pusty rękaw koszulki.

— Jest to raczej sprawa… — Ściągam brwi, szukając dobrego określenia. — Mniej priorytetowa. Dam sobie radę. Ważniejsze jest teraz wyciągnięcie tego cholerstwa z mojej głowy. Naprawdę nie chcę, żeby sytuacja z Berlina się powtórzyła. Raczej nie muszę tłumaczyć dlaczego. — Uśmiecham się gorzko.

/Nim T’Challa zdąży cokolwiek odpowiedzieć, na horyzoncie majaczyć zaczyna kształt Jeta – wciąż mały i niewyraźny, zapewne niewidoczny jeszcze dla zwykłego człowieka, ale jednak wreszcie zbliżający się do lądowiska.

/Odbijając się biodrem od barierki, zaciskam na niej dłoń i kieruję się wzdłuż niej w stronę miejsca, z którego zobaczyć można będzie lądującego Jeta. Taras rozciągający wzdłuż niemal całego piętra nie wydaje mi się już aż tak bzdurnym wymysłem architektonicznym jak jeszcze chwilę przedtem.
/Zaciskam palce na barierce, stając tak prosto, jak tylko potrafię, i przyglądam się lądującemu Jetowi.
/Kątem oka widzę, jak Pantera staje obok, splatając palce za plecami.

/Rampa Jeta zostaje opuszczona, a pierwsi pojazd opuszczają żołnierz oddelegowani przez T’Challę do tego zadania. Na pierwszy rzut oka – jeśli niczego nie pochrzaniłem – nikogo nie brakuje. Czyli wszystko naprawdę mogło pójść zgodnie z planem.
/Przeskakuję spojrzeniem po przyjaciołach Steve’a, opuszczających pojazdy. Barton wydaje się być wściekły; facet, którego imienia nie pamiętam, wreszcie zamknął jadaczkę; Wilson wychodzi tuż za nimi, oglądając się za siebie. Skinam głową w jego stronę, gdy kiedy nasze spojrzenia się krzyżują, ale nie poświęcam mu większej uwagi.
/Steve wychodzi ostatni, pocierając w uspokajającym geście plecy idącej obok niego kobiety, której imię także wypadło mi z głowy. A może w ogóle go nie poznałem? Przez ostatnie dni nie było czasu na uprzejmości.

/Steve spogląda w naszą stronę, uśmiechając się tym samym - bolesnym i pokrzepiającym jednocześnie – uśmiechem, który przybiera, gdy coś jest nie tak, ale nie chce tego po sobie pokazać.

— Jak widzisz, twoi przyjaciele mają się dobrze.

/Pantera spogląda w moją stronę, opierając dłonie na barierce.

— To nie są moi przyjaciele.

***

2 komentarze:

  1. Rozumiem, by w ramach bezpieczeństwa nic Bucky'emu nie dawać, co by mogło za broń służyć. Ale jego bezpieczeństwem jest też możliwość nie zrobienia sobie samemu krzywdy - a tu jednak jedna strona ciała ciągnie ku dołowi, co może grozić wypadkiem. Więc jakby nie do końca dbają o jego bezpieczeństwo :D I oh, jeśli to nie przyjaciele to kto? No i podobało mi się, że Steve to dom <3 choć powiedziane chyba na odczepnego?

    OdpowiedzUsuń
  2. Byłam ciekawa, jak wyjdzie ci T'Challa, a po #36 ciężko było stwierdzić. Muszę powiedzieć, że czytając opisy i jego dialogi mam przed oczami prawdziwego, majestatycznego króla.

    Zadam tu też pytanko do Steve'a: jak udało wam się odbić drużynę?

    OdpowiedzUsuń