***
11 kwietnia
2016
/Przełączam lornetkę na wykrywanie
podczerwieni i skupiam się na skanowaniu terenu wokół fabryki. Ponownie
dziękuję sobie w myślach za to, że zachowałem część dawnego umundurowania i
kilka zabawek, które zwinąłem Hydrze. Znacznie ułatwiają sprawę. Żałuję tylko,
że nie mam swoich starych gogli, które w tej sytuacji sprawdziłyby się jak
znalazł. Zwykłe nie dałyby rady wykryć dokładnie wszystkiego z tak dużego
dystansu, a one radziły sobie bezproblemowo nawet z odległości niemal dwóch
mil. Ostatnie zniszczone zostały jednak przez Romanową jeszcze w DC, a na nową,
tak zaawansowaną parę nie udało mi się natknąć. Gdybym je miał, nie musiałbym
bawić się w używanie lornetek.
/Przylegam ciaśniej do podłoża, leżąc płasko
na jednym z niewielu gęściej porośniętych wzniesień. Miejscówka nie najlepsza,
ale nie mogłem wybrzydzać.
/Ziemia jest
zimna, twarda i mokra jak diabli. To właśnie jeden z tych momentów, w których
tęsknię za swoim starym mundurem – solidnym, wzmocnionym, nieprzemakalnym, niemal nie krępującym
ruchów. A nie, wróć, był niewygodny jak jasna cholera, ale czy to kogoś
obchodziło? A gdzie tam, ważniejsze było, że wyglądał dobrze, bo przecież to
jest najważniejsze, gdy wysyła się swoją super-kukiełkę do walki. Nie ma nic
lepszego od czarnej skóry, masy niepotrzebnych klamer i obciskających pasów. Strój
taktyczny jak znalazł. Ale przynajmniej nie przemakał. To już coś.
/Nie, dość.
/Muszę przestać myśleć o
bzdurach.
/Muszę się w końcu
skupić.
/Zwiększam przybliżenie,
starając się wyłapać wszystkich potencjalnych strażników. Jeśli w niczym się
nie pomyliłem, niedługo powinna nastąpić zmiana warty. To będzie ten moment, w
którym muszę dostać się do środka, nie wzbudzając niczyjej uwagi. Jeśli to
spieprzę, dojdzie do niepotrzebnej burdy.
/Ściągam
brwi, przyglądając się konwojowi wjeżdżającemu na teren fabryki. Cóż jest to…
drobne uniedogodnienie, muszę przyznać. Chociaż przy odrobinie wysiłku mógłbym
wykorzystać to na swoją korzyść.
/Wyłączam wykrywanie
podczerwieni, i staram się jak najlepiej przyjrzeć uzbrojonym agentom
wysiadającym z wozów. Najemnicy Kane-Meyer’s. Oddziały Kronas International
założonego po upadku ZSRR przez kilka grubych ryb z Departamentu.
/Uśmiecham się pod nosem.
Wiedziałem, że ten sukinkot nie będzie spoufalał się ze szwabską organizacją. Zawsze
wybierze swoich.
/Włączam maksymalne
przybliżenie i zatrzymuję wzrok na twarzy podstarzałego gościa w ciemnym
garniaku, który z trudem wysiada z jeepa. Mihalowicz. Żałosny, sprzedajny polityczna,
działacz Kronasu.
/Jeden z
najemników otwiera drzwi samochodu, z którego wychodzi rudowłosa kobieta w
białej garsonce. Mam ochotę przewrócić oczami. Ten strój wręcz krzyczał „Tutaj
jestem! Zabij mnie!”. Mina mi jednak rzednie, gdy kobieta obraca się tak, że
mogę dostrzec jej twarz. Światło pada na jej upięte w kok włosy, ukazując ich
czerwony blask, gdy uśmiecha się do kogoś, ukazując zęby. W tym uśmiechu jest
coś drapieżnego.
/I, Boże moj, dopiero teraz uświadamiam
sobie skąd ją znam.
/Nie, nie, nie, nie…
/Nie to
niemożliwe. Nie może być możliwe, przecież ona była tylko chorym majakiem,
przecież…
/Zaciskam powieki i oddycham
tak głęboko, jak tylko pozwala na to zasłaniająca usta i nos maska. W tym
momencie żałuję, że ją założyłem, że w ogóle ją zatrzymałem, że…
/Nie, stop.
/Muszę się
skupić, nie mogę pozwolić sobie na bzdurną i niedorzeczną panikę. W niczym mi
to nie pomoże, więc muszę wziąć się w garść.
/Wypuszczam ciężko powietrze
i otwieram oczy, ponownie skupiając się na kobiecie i najemnikach. Czy naprawdę
muszę mieć aż takiego pecha, by zawsze natykać się na pieprzoną Hydrę? Bo to,
że czerwonowłosa wiedźma jest z Hydry, jest pewne. Znaczy, tak przynajmniej mi
się wydaje. Ale tym razem chyba mam rację. Choć wolałbym jej nie mieć.
/Chodziło mi o Novokova,
nawet o Kronas International, ale nie o Hydrę. Nie tym razem.
/Jeśli
wpadnę tam tak, jak zaplanowałem, rozgromią mnie. Nie byłem przygotowany na to,
że liczba przeciwników wzrośnie, a tym bardziej nie na to, że będą to jedne z
najlepszych oddziałów Kronasu. Jestem zbyt słabo uzbrojony. Zdecydowanie nie
tak miało być. Mógłbym co prawda zaryzykować i pójść tam z podejściem, że jakoś
to będzie, ale takie ryzykanctwo byłoby w mojej sytuacji zwykłym idiotyzmem i
niczym więcej.
/Przygryzam kącik wargi
zamiast wzdychnąć, jak zazwyczaj bym to zrobił. Przez tę przeklętą maskę nawet
to jest utrudnione. Ale nie zdejmę jej, bo jak się to mówi – ubezpieczony
zawsze przezorny. Czy jakoś tak. Nieważne. Grunt, że dzięki niej i funkcji
filtracji powietrza nie muszę przejmować się granatami gazowymi. A to
wynagradza wszelką niewygodę.
/Jeśli teraz
odpuszczę, zmarnuję sporo czasu, ale jeśli nie odpuszczę i spieprzę sprawę,
mogę mieć niemały problem. Zawsze mogę tu wrócić, albo przerzucić się na inną
placówkę, gdy tylko będzie ku temu okazja. I ta wycieczka nie musi okazać się
całkowicie zmarnowana.
/Ponownie przyglądam się Mihalowiczowi.
Może i on jest tutaj, ale za to jego biuro nie. A tacy jak on zawsze bezmyślnie
trzymają tam kilka ciekawych fantów. A najzabawniejsze jest to, że nie trzeba
się jakoś szczególnie wysilać, by je znaleźć. Miejsca powtarzają się tak
często, że jakieś odstępstwo od tej normy urasta niemal do miana cudu.
/Ostatni raz przyglądam się
straży wokół fabryki i zatrzymuję wzrok na kobiecie. Przez krótką chwilę mam
wrażenie, że spogląda wprost na mnie, wie, że na nią patrzę. Ale odrzucam od
siebie tę myśl. Nie czas na pielęgnowanie paranoi.
/Składam lornetkę i wrzucam
ją do jednej z licznych kieszeni spodni. To mi się w nich podoba. Może nie
powalają jakościowo i przemakają po dłuższym leżeniu na mokrej ziemi, ale są za
to wyjątkowo pojemne. Chowam broń,
skanując wzrokiem otoczenie. Teraz muszę tylko dostać się do motoru, a potem z
powrotem do Moskwy.
***
/Uderzam ciałem najemnika o ścianę i przybijam
do niej jego czaszkę, wbijając nóż wprost w oczodół. Zatykam mu usta dłonią,
gdy próbuje wrzeszczeć, a potem jednym, wyuczonym ruchem skręcam mu kark, by
nie narobił niepotrzebnego hałasu. Miałem ich nie zabijać, a tylko
obezwładniać, ale ten tutaj mógł być wyjątkiem. Pamiętałem skądś tego
suczijsyna.
/Wyciągam
ostrze i podrzucam je w dłoni, czekając aż kolejny z nich się zbliży. Uśmiecham
się do niego i uderzam
zwiniętymi w pięść palcami protezy w skroń atakującego. Nie, poprawka – próbującego zaatakować. Wykorzystując
moment jego chwilowego zachwiania, oplatam ramieniem jego szyję i odcinam mu
dopływ powietrza na tyle, by stracił przytomność, a potem odrzucam jego ciało
na podłogę.
/Chowam nóż do kabury przymocowanej przy pasku,
ruszając w stronę biura Mihalowicza. To prostsze niż przypuszczałem. Zachowują
się, jakby nawet nie zdawali sobie sprawy z tego, z kim mają do czynienia.
Muszę przyznać sam przed sobą, że ich zdziwienie, gdy orientują się, że
załatwienie mnie nie będzie tak proste, jak powinno być, naprawdę mnie bawi.
Może nawet trochę za bardzo, ale już dawno zorientowałem się, że mam dość
spaczone poczucie humoru.
/Przystaję przed drzwiami i dotykam czytnika kart,
zabezpieczającego wejście do biura. Dotykam go lewą dłonią i wypuszczam impuls.
Na tyle mocny, by drzwi się otworzyły, ale jednocześnie na tyle słaby, by go
nie zniszczyć.
/Wsuwam
się do gabinetu, gdy drzwi otwierają się z cichym sykiem. Na chwilę muszę
przystanąć i złapać się ściany, bo momentalnie ogarniające mnie zawroty głowy
sprawiają, że ledwo jestem w stanie utrzymać się na prostych nogach. Zaciskam
powieki i kilkukrotnie kręcę głową na boki, starając się zwalczyć otępienie.
/Otwieram oczy, a potem wznoszę je ku górze.
/To
chyba jakiś chory, kurwa, żart. Nie może tutaj być.
/Czerwonowłosa
wiedźma uśmiecha się do mnie szeroko, machając w moją stronę trzymanymi w
dłoni, czerwonymi szpilkami. Nagie stopy skrzyżowanych w łydkach nóg bez
skrępowania trzyma na blacie ciemnego biurka.
/Spoglądam
za siebie przez ramię. Cholernych drzwi nie ma.
— Nie wypada kazać kobiecie
na siebie czekać, nikt cię tego nie nauczył?
/Obracam się na dźwięk jej głosu.
/Wszystko… się zmieniło. Nie siedzi już za
nogami za biurkiem Mihalowicza, nie. Uśmiecha się do mnie z końca długiego
stołu, stojącego w jakimś bogato zdobionym pomieszczeniu. Jednak to nie masa
antyków przykuwa mój wzrok, a górskie szczyty widoczne przez szybę wielkiego
okna. Znam te szczyty. Doskonale.
/Co
tu się dzieje, do cholery?
— Co tak stoisz? Siadaj!
/Macha dłonią, wskazując krzesło po przeciwnej
stronie stołu.
/Mimowolnie
robię to, co każe. Próbuję sięgnąć do przymocowanej do paska broni, ale nie jestem w
stanie wyczuć kabury pod palcami. Nie ma jej. Nie ma jej?
— Co to za gierki? — Kładę
przedramiona na stole, siadając na wskazanym krześle. Nie wiem, dlaczego to
robię. Czuję, że muszę.
— Gierki? To żadne gierki. —
Uśmiecha się szeroko. Mam ochotę zdrapać jej ten cholerny uśmiech z twarzy. —
Chcę po prostu porozmawiać. O tym, że znów chciałeś zepsuć mi zabawę, Żołnierzu. — Wydyma
dolną wargę w parodii rozczarowania. — A
ja tego nie lubię. Bardzo.
— A ja nie lubię, gdy ktoś robi ze mnie idiotę.
Oboje nie mamy więc tego, czego chcemy.
/Wznosi kieliszek wina w geście zgody.
/Skąd
ma pieprzone wino?
— Różnica między nami jest
jednak taka, że ja prędzej lub później zawsze dostaję to, czego chcę. W
odróżnieniu do ciebie. Z tego, co o tobie wiem, a wiem zapewne więcej niż ty
sam… — Posyła mi rozbawione spojrzenie i odstawia kieliszek na stół. — Wydajesz
się mieć monopol na podejmowanie złych decyzji. Wszystko idzie nie tak, jak
powinno, prawda? Póki co, zawsze udaje ci się upaść na cztery łapy, dźwignąć
się w górę, ale jest coraz trudniej. — Stwierdza, wodząc palcem po kieliszku. —
Skorupa pęka. Odsłania cię kawałek po kawałku. A kiedy już jej zabraknie… —
pauzuje, spoglądając na mnie — co z ciebie zostanie?
— Zabijesz mnie wreszcie czy nie? —
Zaciskam dłonie w pięści, ale nie jestem w stanie poderwać ich z blatu. — Bo
jeszcze chwila tego pieprzenia, a odgryzę sobie język, żeby się udławić.
— Jesteś wyjątkowo bezczelny —
kwituje. — Nie radzę ci tak do mnie mówić.
— Nie będę, jeśli przestaniesz
doprowadzać mnie do ciężkiej kur…
/Przykłada palec wskazujący
do ust, a ja nie jestem w stanie wykrztusić ani słowa więcej.
— Ostrzegałam. — Posyłam jej wściekłe
spojrzenie, na co odpowiada mi szerokim uśmiechem, ukazującym zęby. — Nie
przyszłam cię zabić. Dlaczego sama miałabym zajmować się tak niewdzięczną
robotą? Nie. To byłoby bezsensowne marnotrawstwo. — Momentalnie krzesło, na który msiedziała, staje się puste, a ona stoi tuż za mną, opierając dłonie o moje
ramiona. Muszę się z tego jakoś wyrwać. — Jesteś jak ten wrzód na tyłku, ale
może być jeszcze z ciebie pożytek. Tatko mówił, że najważniejsza
jest chwała, ale ja jednak nie do
końca się z nim zgadzam. Czasem można z niej zrezygnować, zrzucić ją na kogoś innego, samemu upajając
się tylko wynikami, nie konsekwencjami. — Ściska moje ramiona, a potem siada na
skraju blatu.
/Próbuję się ruszyć, ale nie jestem w stanie.
/Muszę coś zrobić, muszę się ruszyć, muszę…
/Muszę się uspokoić. Nie mogę myśleć tak, jak ona chce, bym myślał.
/Muszę…
/Pomieszczenie zaczyna się rozmazywać, migać jak obraz w
zepsutym telewizorze, przyprawiając mnie o mdłości. Zaciskam powieki, gdy
wszystko zaczyna wracać do normy, a uczucie otępienia mija z rozsadzającym
bębenki piskiem.
/Otwieram oczy.
/Siedzę na jednym z foteli przy biurku Mihalowicza.
Wszystko jest tak, jak powinno. Próbuję sięgnąć po broń przymocowaną przy pasie,
ale nim mi się to udaje, SigSauer…
zmienia położenie. Patrzę z niedowierzaniem na poruszającą się broń, która unosząc
się w powietrzu, samoczynnie się odbezpiecza i wcelowuje wprost we mnie. Czuję,
jak kolejna z broni robi dokładnie to samo.
/Kiedy
próbuję wyrwać się do przodu, wydrapać oczy cholernej wiedźmie siedzącej na
skraju biurka, porusza ręką, a podłokietniki fotela wyginają się, krępując moje
ręce.
— Co jest, do cholery?!
/Uśmiecha
się szeroko i zaciska dłoń w pięść, na co uścisk na ramionach się staje się
ciaśniejszy.
— Bluźnij, bluźnij ile
zechcesz. Tyle możesz zrobić. Ale ranisz mnie tym. — Wstaje i okrąża mnie, by
stanąć za moimi plecami. — Jestem życzliwa, możesz mi wierzyć. Dbam o swoje
zabawki. Dlatego postanowiłam ci pomóc. — Pochyla się nade mną i uśmiecha
jeszcze szerzej. — Wiem, że masz drobne problemy z pamięcią. Pomogę ci,
świetnie, prawda? —Staje ze mną i kładzie dłonie na moich skroniach. Nie wiem,
co zrobiła z fotelem, ale nie jestem w stanie zerwać tych więzów. — Pokażę ci
kilka rzeczy. A wiesz, co będzie w tym najlepsze? Że choć fizycznie nie stanie
ci się żadna krzywda, będziesz odczuwał wszystko w dokładnie taki sam sposób,
jak wtedy! — mówi, a ton jej głosu ocieka
rozbawieniem. — Czyż to nie wspaniałe?
/Potrząsam
głową, starając się opędzić od przyprawiającego o mdłości, odrętwiającego uczucia,
które zaczyna mnie ogarniać.
/Nie, nie, nie, nie.
/Czuję jak zabiera dłonie z mojej twarzy. Zanim
obraz zaczyna się rozmazywać, widzę, jak wiedźma znika w jasnym błysku światła*.
/Obraz zmienia się, jest niezwykle znajomy, a syki
elektryczności wydają się brzmieć tak realnie jak zawsze.
/Nie
mogę złapać oddechu, nie mogę oddychać, nie mogę…
/Boże.
***
*Jeśli chodzi o to, to Sin (jako Mother Superior) była nie tylko telepatką, ale też telekinetyczką i teleporterką.
Suka.
OdpowiedzUsuńOby karma się jej wróciła.
"Zwykłe nie dałaby rady wykryć dokładnie (...)" - "dałYby".
OdpowiedzUsuń"Ostatnie zniszczone zostały jednak przez Romanowa jeszcze w DC (...)" - "RomanowĄ".
"Żałosny, sprzedajny polityczna (...)" - politczyna (autokorekta mówi, że nie)? Polityk? Polituniu (też mówi, że nie)?
"Ale nie zdejmę jej, bo jak się to mówi – ubezpieczony zawsze przezorny. Czy jakoś tak. Nieważne." - PŁACZĘ... :D
"Próbuję sięgając do przymocowanej do paska broni (...)" - "sięgnąć".
"Momentalnie krzesło na który siedziała, staje się puste (...)" - "któryM" i przecinek przed "na".
Pani "tele" dostanie za swoje. Jestem o tym przekonana.