N: Tydzień zamiast trwać od poniedziałku do niedzieli, trwa od soboty do piątku, ponieważ w następny weekend odpowiedzi pojawiać się będą dopiero wieczorem (przy dobrych wiatrach). Notka jest też pewnym wstępem do miniaturki opartej na wzywaniach "dzieci" i "Steve i Bucky poznają przyszłego zięcia". Notka miała pojawić się jednak najpierw w poniedziałek, dlatego daty się nie zgadzają.
***
Steve serdecznie nie cierpiał długich, dalekich misji, na które czasem
wysyłało go SHIELD. Oznaczało to kilka dni z dala od domu, a je Steve znosił wyjątkowo źle. I nie tylko on. Rozłąka
nie była dobra dla rodziny, a już zwłaszcza nie dla tak… oryginalnej jak ich.
Dlatego wracając do domu zawsze czuł się tak, jakby ktoś zrzucił mu z pleców
ogromny ciężar, jakby wreszcie mógł głęboko odetchnąć i rozprostować kości.
Wreszcie zrzucić ciężką maskę Kapitana Ameryki, pozostawiając jedynie Steve’a
Rogersa.
Potarł zarośnięty policzek, odrywając spojrzenie od mijanych za oknem
znajomych zabudowań, i spojrzał na Sama:
—
Wejdziesz? Ogarniesz się trochę. — Zlustrował wzrokiem jego wczorajszy wygląd i
poobijaną twarz, na co Sam zaśmiał się tylko, kręcąc głową.
—
Człowieku, jest trzecia rano i jedyną rzeczą, o której teraz marzę, jest
rzucenie się do własnego łóżka.
Steve kiwnął głową, odpinając pas, gdy tylko wjechali na znajomy
podjazd.
Uśmiechnął się, widząc ganek ustrojony dyniami, zniczami i sztucznymi
pajęczynami porozwieszanymi między podtrzymującymi dach belkami. Na postawionym
pod oknem bujanym fotelu siedział podniszczony strach na wróble z dynią zamiast
głowy, a do drzwi wejściowych przybity został kościotrup. Żarówki w
zewnętrznych lampach zostały wymienione na czarne i czerwone, ale mimo tego
dawały wystarczająco dużo światła, by wszystko było doskonale widoczne.
Rozejrzał się jeszcze wokół, dostrzegając, że większość okolicznych
domów także została już przystrojona. Najwyższy czas, w końcu już dziś Halloween.
— I właśnie za to lubię przedmieścia — skwitował
Sam. — W mieście nie czuć tego klimatu.
— Więc się przeprowadź, droga wolna. Misty byłaby
wniebowzięta — dodał, dając mu kuksańca. — Na przedmieściach jest wiele brudów
do wyciągnięcia.
— Nie mów o niej twojej gorszej połówce, jasne? Nie
da mi żyć. — Wskazał na Steve’a palcem. — Uszami wyobraźni już słyszę to jego
„Uwielbiasz mnie tak bardzo, że aż znalazłeś sobie moje lustrzane odbicie” czy
coś. Ugh, nie. Wolę odczekać.
Steve zaśmiał się pod nosem,
wiedząc, że Sam ma racje. Mercedes była wyjątkowo charakterną kobietą, która –
tak jak Bucky – nie lubiła przyznawać się do tego, że nie ma racji.
No i cóż, miała metalową
protezę zamiast prawego ramienia. Co było raczej dość istotne w tym porównaniu.
— Niczego nie obiecuję. Wiesz, że jak mnie
przyciśnie, wyśpiewam mu wszystko.
Sięgnął za siebie, chwytając
swoją tarczę w dłonie.
— Wpadnij jutro — dodał jeszcze, zanim wyszedł z
auta.
— Raczej dziś — poprawił go, na co Steve skinął głową,
przyznając mu rację, i zamknął przednie drzwi, by otworzyć tyle i ściągnąć
swoja torbę. — I masz to jak w banku, Kapitanie. Nie odpuszczę darmowym
słodyczom. — Uśmiechnął się.
Steve pokręcił głową i
zatrzasnął drzwi. Zasalutował jeszcze Samowi, który zamrugał światłami na
pożegnanie i wycofał się z podjazdu, by odjechać w stronę miasta. Steve jeszcze
przez chwilę odprowadzał wzrokiem samochód przyjaciela, a potem przerzucił
pasek torby przez ramię i ruszył w stronę domu.
Z zewnątrz
ich kąt wyglądał jak większość typowych, amerykańskich domów – ceglana
podmurówka, biała elewacja, ciemna dachówka, czerwone drzwi, dobudowany garaż
na dwa auta. Równo skoszony trawnik przed domem i ogrodzony drewnianym płotem
ogród z tyłu. Chcieli by właśnie tak wyglądał. Zwyczajnie, nie rzucająco się w
oczy. Nikt nie musiał wiedzieć o wzmocnionych ścianach, kuloodpornych oknach,
drzwiach nie do wyważenia i azylu na piętrze.
Od strony podjazdu na ganek
prowadził podjazd dla wózków, z którego Steve z westchnieniem podniósł niebieską
deskorolkę Iana. Nieważne ile razy go upominali, i tak zawsze ją tam zostawiał.
Odłożył tarczę, opierając ją
o ścianę przy drzwiach, i wyciągnął klucze z wewnętrznej kieszeni kurtki, w
duchu modląc się o to, by Brooklyn i America nie usłyszeli brzdęku kluczy. Ich
ujadanie obudziłoby mieszających po sąsiedzku Johnsonów, a on znów musiałby z
samego rana wysłuchiwać ich reprymend o tym, że mogą sobie być superbohaterami,
ale nie zwalnia ich to ze stosowania się do zasad prawidłowego życia w
sąsiedztwie i do ciszy nocnej.
Przekręcił
powoli klucz, starając się zrobić to jak najciszej, i wyłączył alarm, nim ten
zdąży zaalarmować Bucky’ego, że ktoś wszedł do środka. Chwycił swoją tarczę i
wszedł do środka, nie przejmując się zapalaniem światła. Widział doskonale w
ciemności, wiec bez problemu uda mu się ominąć rozrzucone na panelach zabawki.
Zamknął za sobą drzwi, ponownie uruchamiając alarm, i oparł deskorolkę o
stojącą w przedpokoju komodę, jednocześnie odkładając swoje klucze do stojącego
na niej koszyka.
Przystanął na środku
przedpokoju, stawiając już jedną stopę na pierwszym stopniu schodów, i
rozejrzał się wokół, głęboko wciągając powietrze. Wiedział, że wygląda teraz
jakby pozował do magazynu modowego, co Bucky lubił mu wypominać, ale się tym
nie przejął.
Ważne, że
wreszcie był w domu. Te cztery dni były chyba jednymi z najdłuższych w jego
życiu i nie wybaczyłby sobie, gdyby nie dotarł na czas i zawiódł Iana, którego
obiecał zawieźć na jego pierwszą dorosłą imprezę halloweenową. Musiał
też w końcu zobaczyć jego strój, o którym niczego nie chciał mu powiedzieć
podczas jednej z ich telefonicznych rozmów.
Wszedł na górę, od razu
kierując się do sypialni na końcu korytarza, ze zdziwieniem zauważając, że
drzwi były uchylone. Bucky nigdy nie zostawiał uchylonych drzwi.
Wszedł do
środka, podrzucając tarczę tak, by chwycić jej uchwyt, i stopą szerzej
otwierając drzwi sypialni. Jednak nie zastał tam potencjalnego napastnika,
który mógłby jakoś wtargnąć do środka, a jedynie wielką kulę futra na samym
środku łóżka.
— Dlaczego mnie to nie dziwi? —
spytał sam siebie, kręcąc głową z rozbawieniem.
America była ogromną
mieszanką nowofundlanda i bernardyna, która charakterem przypominała łagodną
owieczkę, przez co Brooklyn – krótkowłosy jamnik śpiący pod jej łapą, wszedł
jej na głowę. Jednak prawdziwą królową tego domu i tak była Liberty, która
patrzyła na Steve’a wzywającym wzrokiem, rozciągając się i drapiąc jego
poduszkę.
Teraz nie
miał jednak siły i ochoty z nią walczyć, więc odłożył jedynie torbę na stojący
przy regale z książkami fotel i oparł o niego tarczę, uciszając przy gestem
rąk. Nie chciał, by zerwał się i zaczęły na głos okazywać radość z jego
powrotu, więc podszedł bliżej, klękając przy łóżku i zaczął drapać Americę za
prawym uchem, a Brooklyna po długim, wyciągniętym brzuchu. Liberty
ostentacyjnie zignorował.
— Shh, cicho, cicho. Już jestem —
powiedział cicho, słysząc skomlenie Americii. — Gdzie jest Bucky, hm? — spytał,
choć wiedział, że i tak nie uzyska odpowiedzi.
Wiedział jednak, gdzie
powinien go szukać, więc poklepał psy po głowach i wyszedł z sypialni.
Przystanął na moment przy pomalowanych na niebiesko drzwiach i uchylił je,
zerkając do pokoju Iana.
Czasem
ciężko było mu uwierzyć, że od momentu, w którym udało im się go adoptować,
minęło już pięć lat. Niemal pięć i pół od dnia, w którym znalazł go w jednym z
laboratoriów Hydry, i w którym rozpoczęła się ich szarpanina z SHIELD i
systemem. I nie dało się ukryć, że udało im się to tak naprawdę tylko dzięki
Fury’emu i jego wstawiennictwu. Przez ten czas wydarzyło się wiele, a on nie
potrafił już wyobrazić sobie życia bez Iana. Bez niego, ani bez małej Grace. W
pokoju której Steve był pewien, że znajdzie Bucky’ego. Zawsze to właśnie tam najpierw
go szukał, gdy w środku nocy znikał z ich łóżka. Zwłaszcza w dni, w które Grace
bardziej szalała z Ianem czy rówieśnikami, przez co nabawiała się niemałych
siniaków od swoich protez. Steve cierpiał, kiedy ona cierpiała, wcierał maść,
całował, żeby nie bolało, jednak wiedział, że Bucky, który wciąż cierpiał na
chroniczne bóle kręgosłupa przez swoje metalowe ramię, potrafił zrozumieć to w
nieco inny sposób.
Zamknął za sobą cicho drzwi,
upewniając się, że nocna lampka w kształcie SpongeBoba jest zapalona, i
skierował się do tych naprzeciwko, obklejonych dużymi naklejkami-słonecznikami,
znacznie szerszych i znajdujących się tuż obok windy dla wózka.
Otworzył
cicho drzwi, z tryumfem zauważając, że miał racje. Bucky spał, oparty o ścianę,
siedząc w nogach łóżka Grace, trzymając kolorową książkę w dłoniach. Jednak już
po krótkiej chwili, podświadomie czując, że ktoś go obserwuje, zatrzepotał
rzęsami, budząc się, i otworzył oczy, patrząc wprost na Steve’a. Na początku
nieco nieświadomie, nie dostrzegając tego, że Steve naprawdę tam stoi, jednak
gdy tylko to do niego dotarło, drgnął i momentalnie się rozbudził. Przyłożył
jednak jedynie palec od ust i delikatnie odłożył książkę na kolorowy, drewniany
kufer na zabawki, który stał obok łóżka, i zacisnął zęby, powoli wstając z miękkiego
materaca. Zbyt miękkiego, jak dla niego, ale nie on go wybierał. Tak, jak
zdecydowanie nie on wybierał tęczowe zasłonki i dywan w kształcie serca, które
idealnie komponowały się z wręcz przesłodzoną grafiką, którą Steve namalował na
jednej ze ścian. Bucky aż dziwił się, że tworząc ten obraz, Steve nie dostał
cukrzycy.
Bucky
chwycił przód szarej koszulki Steve’a i wypchnął go z pokoju, cicho zamykając
za sobą drzwi. Dopiero potem odetchnął i rozciągnął się, opuszczając
wyciągnięte ramiona na barki Steve’a. Uśmiechnął się też szeroko, mówiąc:
— Wyglądasz jak gówno, Steven.
Poważnie.
Steve
zaśmiał, przyznając mu rację.
— To najromantyczniejsza rzecz,
jaką dziś usłyszałem, Buck. Za to ty prezentujesz się cudownie w moich
spodniach od piżamy — odpowiedział, na co otrzymał przewrócenie oczami, a potem
głębokiego, mokrego całusa. I wiedział, że Bucky zrobił to specjalnie,
doskonale zdając sobie sprawę z tego, że Steve zdecydowanie nie jest fanem
ślinienia się nawzajem. Cóż, przynajmniej nie w taki sposób. Spojrzał więc na
niego z wyrzutem i ostentacyjnie otarł usta. — Wiesz co, Bucky? Nie było mnie
przez kilka dni, a ty znowu chcesz mnie wypłoszyć?
Bucky
zaśmiał się krótko, odgarniając włosy z twarzy, i przysunął się bliżej, niemal
mrucząc w policzek Steve’a:
—Ciebie? Nigdy. — Przejechał nosem
po jego szczęce. — Chyba, że znów zgolisz brodę do zera. Wtedy będę bardzo rozczarowany… — przeciągnął, zanim
pocałował Steve’a w usta.
Całowali się z przymkniętymi
oczami, niemal na pamięć, doskonale wiedząc, jak to robić. Bucky pomrukiwał
cicho, a Steve niemal spijał dźwięki z jego ust, ssąc jego język i dolną wargę,
od czasu do czasu pozwalając sobie na użycie zębów.
Ostatnio
widywali się zdecydowanie zbyt rzadko. Kiedy jeden wyjeżdżał, ściągany przez
obowiązki z SHIELD, drugi zostawał w domu, próbując ogarnąć opiekę na dziećmi i
ich domowym zoo, co niejednokrotnie okazywało się trudniejsze od ratowania
świata czy tajnej misji pośrodku niczego. Zwłaszcza, że czasem wręcz tygodniami
mijali się w drzwiach. To nie sprzyjało życiu rodzinnemu, więc Bucky kazał się
Fury’emu pieprzyć, a Steve za niego przepraszał i próbował dojść do jakiegoś
kompromisu.
— Mogę zatrzymać ją na jakiś czas —
mruknął, wdychając zapach włosów Bucky’ego. Zawsze miały ten unikalny zapach, w
którym można było wyczuć miętę i dym papierosowy.
Bucky
trzepnął go w ramię.
— Ta, jasne, chwal się wzrostem,
cholerny dupku.
Steve
zaśmiał się, przyciągając go bliżej.
— Może pójdziemy do sypialni,
wyrzucimy zoo z naszego łóżka i…
— I najpierw weźmiesz prysznic, bo śmierdzisz. — Uśmiechnął się
promiennie. — A potem zastanowimy się co dalej. Mamy… jakieś cztery godziny,
zanim twój syn postanowi nas obudzić.
Steve
uniósł brwi.
— Oho, teraz to mój syn? Co znowu zrobił?
— Wdał się w przepychankę z
trzecioklasistą który zabrał zabawkę jego koledze. Znałem już kiedyś jednego
takiego, który nie potrafił powstrzymać się od walki z większymi od siebie. —
Zmierzył go znaczącym wzrokiem, uśmiechając się lekko.
— Ale bronił przyjaciela, więc się
go nie wyrzekniesz.
Bucky’emu
nie przeszłoby to przez myśl. Steve’owi także. To były ich dzieciaki i należało
współczuć każdemu, kto postanowi skrzywdzić je w jakikolwiek sposób.
***